piątek, 22 sierpnia 2014

11. Biały strach

Grudzień przyniósł ze sobą pokłady białego puchu, który przykrył okoliczne szczyty. W jakiś dziwny, pokręcony sposób lubiłam budzić się wcześniej tylko po to, żeby przysiąść na chwilę na parapecie i przy otwartym oknie porozmyślać nad tym, co było. Dziewczyny wykorzystywały każdą możliwą chwilę by jeszcze pospać, a kiedy ja zadowolona schodziłam na śniadanie one ledwo wychylały nosy zza puchowych kołder. 
Od wielu dni Wielka Sala była miejscem, w której przesiadywałam całymi godzinami. Przychodziłam tam często, nawet popołudniami, unikając w ten sposób tłoku, który panował w Pokoju Wspólnym. Tamtymi czasy nauki jedynie przybywało i chcąc nie chcąc większość tego czasu spędzałam nad podręcznikami. Były też jednak momenty, w których po prostu siedziałam przy ławie, rozłożona na stole, opierająca ciężką od przemyśleć głowę na rękach i wpatrywałam się w zaparowane okna. Na zewnątrz szalały zamiecie, a Hogwart zdawał się tonąć w białym, zimnym morzu wspomnień ostatnich dni. 
Tamtego razu po raz pierwszy od kilku dni mogłam pozwolić sobie na odpoczynek. Właśnie skończyłam pogmatwany referat na obronę przed czarną magią o zaklęciu powodującym spowolnienie przeciwnika, z dokładnością opisując jego oddziaływanie na mózg, co sprawiło, że mój własny chyba się przegrzał. Leżałam więc zmęczona i co chwila ziewając. przyglądałam się. jak na zewnątrz zapada zmierzch, choć pora była jeszcze wczesna.
– Cześć – jęknęła Mary, siadając obok mnie. Powoli uniosłam głowę i spojrzałam na nią, była tak samo wykończona jak ja. – Mam dość, chcę już tę przerwę świąteczną.
– Czy ja wiem – mruknęłam, przeczesując włosy palcami. – Pewnie nam tyle dowalą na święta...
– No i? Chociaż na chwilę będzie można odetchnąć – westchnęła szatynka, kładąc się na stole. – Ostatnio często tu przesiadujesz – dodała po chwili.
– Lubię tu przychodzić. Tu przynajmniej jest spokój.
Między nami zapadła cisza. Wokół można było wyczuć klimat zbliżających się świąt. W całym zamku zapłonęły potężne kominki, oświetlając drogę jasnym, migoczącym światłem, jedynie lochy wciąż odstraszały zimnem. 
– Nie zdążyłyśmy porozmawiać o naszyjniku... – mruknęła Mary, wyrywając mnie z zamyśleń. Powoli przeniosłam na nią swój wzrok i przyjrzałam się jej zmęczonej twarzy. Szare oczy skrywała za woalem gęstych, czarnych rzęs, jej mały, okrągły nos wydawał się trochę zbyt czerwony, a wory pod oczami za wielkie. Jej usta ułożyły się w delikatnym uśmiechu, kiedy zauważyła, że jej się przyglądam. – No co?
– Co jest między tobą i Remusem? – spytałam, jednocześnie przyłapując ją na próbie ukrycia rumieńców.
– A co ma być?
– Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. 
– Nic – szepnęła, ponownie spoglądając w okno.
– A ja jestem trollem i mam piętnaście stóp wysokości – powiedziałam, wywracając oczami. – A tak serio?
– Nie wiem – mruknęła po chwili ciszy, patrząc smutno w moje oczy. – Było dobrze, naprawdę dobrze. Kiedy zginęli rodzice Dorcas... – urwała, jednak ja wiedziałam co chciała powiedzieć. Nie uszedł mojej uwadze sposób w jaki rozmawiali, w jaki razem spędzali czas. – Ale ostatnio coś się wydarzyło, chociaż nie wiem co. Stał się strasznie roztargniony i... sama nie wiem, rozdrażniony. Ciągle powtarzał, że to przez jego matkę, że musi do niej zajrzeć przed świętami, ale mam wrażenie, że czegoś mi nie mówi. Z resztą, jedzie do niej zaraz przed nimi, zaraz przed świętami, które mógłby z nią spędzić, a potem wraca od tak do zamku? Po prostu tego nie rozumiem! – Oddychała ciężko, jak gdyby wyrzucenie z siebie wszystkich tych słów kosztowało ją więcej niż mogłaby przypuszczać. Po chwili popatrzyła na mnie przestraszona i pokręciła głową. – Nie powinnam...
– Jeżeli coś jest nie tak, to powinnaś mi o tym mówić – powiedziałam, dotykając jej ramienia. Wzdrygnęła się i spojrzała na mnie. – Poza tym, myślę, że tu może pomóc tylko rozmowa.
– No nie wiem, Lily...
– A co innego zrobisz? Jeżeli sobie nie wyjaśnicie tego, co jest pomiędzy wami, to z dnia na dzień nagle nie zacznie być lepiej, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej się oddalicie.
– Więc może ty porozmawiasz z Jamsem? – wyrzuciła, a chwilę później spojrzała na mnie wystraszona.
– O czym mam z nim porozmawiać?
– No wiesz... Ostatnio wiele się wydarzyło, a po tym jak wróciliście razem z nad jeziora...
– Rozmawiałyśmy na ten temat, Mary. Nic się nie wydarzyło.
– Ale...
– Koniec, kropka. – Zacisnęłam usta i powoli zaczęłam pakować książki do torby.
– Lily, myślę, że... On myśli, że... Wydaje mi się...
– Powiedz w końcu to, co chcesz powiedzieć od samego początku.
Dziewczyna patrzyła na mnie niepewnie, bawiąc się palcami.
– Wiesz, że mu się podobasz.
– No i?
– Wiesz też, że... no w pewien sposób skończyłaś jakiś etap swojego życia i jesteś teraz otwarta na nowe znajomości...
– Otwarta na nowe znajomości? – mruknęłam, zwężając oczy.
– Och, no wiesz o co mi chodzi! Kiedy ktoś odchodzi, ktoś inny go zastępuje, a on liczy na to, że to będzie on! Polepszyły się nasze stosunki, wasze, i...
– Przecież on wie, że...
– Wie, że co? Wiesz jak się cieszył po tym jak wrócił z tobą z nad jeziora? Tak, wiem, to był tylko przypadek – zawołała szybko, widząc, że już otwierałam usta, żeby protestować – i że gdyby nie to, że poszli wtedy po to piwo, to nawet by nie wiedział, że wyszłaś, i że ty wtedy robiłaś to, co uważałaś za słuszne i tak dalej, ale...
– Ale on jest dorosły i po takim czasie...
– Chyba nie myślisz, że każdy chłopak jest na tyle dojrzały, żeby zachowywać się dokładnie tak, jakby tego oczekiwała dziewczyna! – krzyknęła, wyrzucając ręce w powietrze, a kilka osób obejrzało się za nią ciekawie.
Między nami zaległa cisza. Wiedziałam, że miała rację, bo przecież sama się tego spodziewałam.
– Dlatego nie chciałam ich do nas dopuścić, nie chciałam, żeby się zbliżyli, bo potem wszystko się komplikuje! Zawsze! – syknęłam i łapiąc torbę, szybkim krokiem opuściłam Wielką Salę.
 O co tak właściwie byłam zła? O to, że stara, dobra Lily wiedziałaby co robić? Wszystko się zmieniało i z dnia na dzień cały świat wyglądał inaczej, a może przynajmniej moje spojrzenie na niego. Dobrze pamiętałam moje odczucia jeszcze z podróży do Hogwartu, to, jak żaliłam się Mary, wciąż pamiętałam mój stosunek do Huncwotów. Teraz czułam się tak, jakby to była zupełnie inna czasoprzestrzeń. Miałam wrażenie, że tamta Mary zniknęła na dobre, zamieniając się w tą fajną, miłą Gryfonkę, którą nagle wszyscy polubili. Kontrast tej nowej i starej Macdonald był tak wielki, że przez chwilę zastanawiałam się, czy za jej zmianą nie stoi ktoś inny, ktoś, kto to wszystko uknuł. Ale prawda była inna, prostsza. Mary zostawiała powoli za sobą okres towarzyszenia mi we wszystkich moich głupich humorach i ukrywania się przed bożym światem po to, by w końcu stać się wesołą, dojrzałą nastolatką. Ona zaczynała żyć swoim życiem, a ja nie byłam gotowa na zmiany.
– Żałosne – mruknęłam sama do siebie, przechodząc pod dziurą pod portretem.

Następnego dnia obudziłam się zanim pierwsze promienie słońca zdołały chociażby przedrzeć się przez zamieć szalejącą na zewnątrz. Chcąc nie chcąc po ciemku podeszłam do kufra i wyjęłam z niego gruby, wełniany sweter i czarne rajstopy, które, przynajmniej w praktyce, miały ochronić mnie przed niesamowitym zimnem panującym w zamku. Idąc do łazienki rozmyślałam o jakichś porządnych tabletkach nasennych, albo chociaż eliksirze, który pozwoliłby mi spać trochę dłużej niż zwykłam. Co z tego, że byłam w stanie wstawać codziennie jak w zegarku, skoro nawał obowiązków przytłaczał mnie i powodował, że padałam niczym mucha już o dziewiętnastej. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i westchnęłam. Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że całe to zamieszanie nie jest dla mnie.
– Dzisiaj to załatwię – obiecałam sobie, po czym szybko wciągnęłam na siebie przygotowane wcześniej ciuchy.
Tak jak myślałam, nawet po dość długiej porannej toalecie i niemożliwie długim ociąganiu się, kiedy w końcu wróciłam do dormitorium dziewczyny wciąż spały. Z grymasem zarzuciłam na siebie szatę, zabrałam torbę i ruszyłam w stronę świecącego pustkami Pokoju Wspólnego.
– Super – jęknęłam, rozkładając ręce. – Czemu zawsze wszyscy śpią?
Ze zrezygnowaniem przeszłam przez dziurę pod portretem i powtarzając w głowie prawa Shermana, próbowałam nie skupiać się na tym, że z dziewięćdziesięciu ośmiu procent portretów dochodzi głośne chrapanie. Z ulgą więc powitałam widok Wielkiej Sali i tych kilku ospałych uczniów, którzy zagłębieni w książkach, machali swoimi łyżkami. Powoli podeszłam do swojego stałego miejsca, troszkę bliżej stołu nauczycielskiego niż środka i usiadłam na nim. Gryfoni uwielbiali środek i koniec stołu, początek zazwyczaj zajmowali najmłodsi. Ja natomiast starałam się jak najbardziej to wykorzystywać i szczerze nie wyobrażałam sobie spędzania posiłków w grupie (nie)dojrzałych nastolatków, których największą frajdą było rozśmieszanie się nawzajem i parskanie jedzeniem w stronę znajomych, kiedy im się to udało.
Powoli wygrzebałam z torby podręcznik do transmutacji i wkładając palec pod zieloną zakładkę otworzyłam ją na stronie poświęconej prawom Shermana.
– Jeden, materia ożywiona zajmuje o dwie trzecie więcej przestrzeni niż nieożywiona. Dwa, każdy ruch ma swoje oddziaływanie. Trzy... Trzy... Trzy? – jęknęłam, natychmiast spoglądając ponownie w podręcznik. – Trzy, żadne rzucone zaklęcie nie pozostaje bez reakcji. Żadne rzucone zaklęcie nie pozostaje bez reakcji. Żadne zaklęcie... bez reakcji. – W głowie huczało mi od dziesięciu najbardziej banalnych, a jednocześnie sprawiających najwięcej kłopotów praw. To było jak wydarzenie z historii, o którym przecież tyle wiesz, ale kiedy ktoś poprosi cię o jego omówienie masz pustkę w głowię i boisz się użyć jakiegokolwiek synonimu do regułki z podręcznika, bo nagle okaże się, że chodziło o coś całkiem innego. Nie wiadomo kiedy Wielka Sala zaczęła się zapełniać, ani kiedy w drzwiach pojawili się znajomi mi Gryfoni. Dopiero ich głośne usadawianie się naokoło wyrwało mnie z transu nauki.
– Liluś. Kochanie. Ja wiem, że uwielbiasz nam robić na złość, ale czy nie rozumiesz, że nasze miejsca są troszkę bardziej na prawo? No wiesz, chyba, że nie zauważyłaś gdzie siadasz, bo tak cię pochłonęła nauka... – powiedział Syriusz, stykając ze sobą palce dłoni, jednak przerwał, kiedy dostał kuksańca od Maryl.
– Odwal się, Black. Możemy siedzieć gdziekolwiek.
– Nie musicie mnie pilnować – zaświergotałam, przerzucając kartkę. – Nie jestem nimfomanką i nie zaćpam się na śmierć, możecie mi wierzyć.
– Och, w końcu mi ulżyło – zawołał Syriusz, łapiąc się teatralnie za serce, a kiedy spojrzałam na niego oschło, zachichotał głośno.
– Przesadzacie – zaśmiał się James, popychając Łapę, na co ten, dosłownie, warknął. Chłopak zachichotał jeszcze głośniej i spojrzał na mnie rozradowany. Znałam ten wzrok, choć wydawał się taki odmienny. Kiedyś traktowałam go inaczej. Przez większość piątej klasy był moją zmorą, a teraz... Wystarczyło, że ich lepiej poznałam, żeby moje myślenie całkiem się zmieniło. Nie zmieniło się jednak znaczenie jego przeszywającego spojrzenia, pod którym moje ciało przechodził dziwny dreszcz, wprawiający mnie w zakłopotanie. Pamiętałam wiele momentów, w których moimi jedynymi odczuciami było ogłuszające zdenerwowanie. Jeden szczególnie zapadł mi w pamięć.
Tamtego roku jesień była naprawdę ciepła. Severus czekał na mnie na korytarzu na drugim piętrze, a ja wciąż rozmawiałam z Mary i jedyną rzeczą, o jakiej byłam w stanie myśleć to to, jak bardzo będzie o to zły.
– Hej, Evans! – krzyknął Potter, kiedy mijałyśmy Huncwotów opartych o parapet przy wschodnim oknie dziedzińca.
– Do zobaczenia – mruknęłam do Mary i całkowicie ignorując chłopaka ruszyłam w stronę schodów.
– No nie daj się prooooosić – krzyczał, biegnąc za mną. Przyspieszałam korku, co chwila oglądałam się przez ramię i widziałam ten sam, wtedy znienawidzony, uśmiech.
– Zostaw mnie, Potter – warknęłam, kiedy zrównał się ze mną krokiem.
– Co tak niemiło – spytał, podnosząc brwi.
Nie odpowiedziałam. Próbowałam przeskoczyć dwa schodki, lecz zaczepiłam nogą o kamień i poczułam jak boleśnie upadam na kolano. Próbowałam krzyknąć, kiedy ręce chłopaka uchwyciły mnie w okolicach klatki piersiowej i pociągnęły w swoją stronę. Powoli upadłam wprost w jego ramiona, a potem pociągając go za sobą obróciłam się i nieświadomie zaciskając palce na jego koszuli przyciągnęłam do siebie. Chłopak wylądował na mnie, nosem pocierając o moją szyję.
– P–przepraszam – jęknęłam, oddychając szybko. Chłopak położył dłoń na ziemi, tuż obok mojej głowy i delikatnie uniósł swoje ciało i choć już mnie nie przygniatał, wciąż czułam na sobie jego dotyk. Jego wzrok odnalazł mój, a jego usta wygięły się w radosnym uśmiechu. Widział jak drżałam, a ja widziałam iskierki w jego oczach, kiedy przyglądał mi się rozbawiony. 
– A więc jednak na mnie lecisz – wyszeptał cicho, a jego głos stopił się z ciepłym wiatrem. W jednej chwili ogarnęła mnie złość i z całych sił odepchnęłam go od siebie.
– Och, dasz ty mi wreszcie spokój?! Złaź ze mnie, natychmiast!
Tak, znałam to spojrzenie, zmieniły się tylko okoliczności jego oglądania. Nagle zrozumiałam, że krzyczałam na Mary, bo sama nie wiedziałam co mogę zrobić. Już nie chciałam ich od siebie odpychać, ale jak inaczej mam mu pokazać, żeby dał sobie spokój?
Nie byłam w stanie przestać o tym myśleć, nawet kiedy w końcu zasiedliśmy w ławkach na lekcji transmutacji. Nie zwracałam uwagi na otoczenie do chwili, w której usłyszałam swoje nazwisko.
– Tak? – spytałam, spoglądając na profesor McGonagall.
– Siódme prawo Shermana – powiedziała nauczycielka, wpatrując się we mnie ostro. O cholera, przemknęło mi przez myśl. Myśl, Lily, myśl. Siódme prawo Shermana, co było siódmym prawem Shermana?
– Rozszczepienie ciała jest wynikiem braku odpowiedniego skupienia. Rozszczepieniu ulega część, która jest przez czarodzieja ominięta ogólnym wyobrażeniem, a sam on staje się zdezorientowany, przez co niemożliwa jest jego całkowita teleportacja – mruknęłam cicho, a kobieta pokiwała powoli głową.
– Tak. Prawa Shermana są spisem podstawowych założeń i praw obowiązujących magię, które każdy z was musiał znać już wcześniej, choć mógł nie zdawać sobie z nich sprawy. Co do siódmego, będziecie mogli przekonać się o jego działaniu już w styczniu – mruknęła, a po klasie przeszedł szum podniecenia.
– Teleportacja! – szepnęła Mary, uśmiechając się szeroko.
– No dobrze, wróćmy zatem do zastosowania.
Miałam wrażenie, że lekcja minęła w ciągu kolejnych kilku sekund i zanim zdążyłam nawet mrugnąć, dziedzińcowy dzwon ogłosił jej koniec.
– Jeżeli na przyszłych zajęciach znajdzie się ktokolwiek, kto nie będzie w stanie wyrecytować wszystkich dziesięciu praw, może być on pewny, że będzie w nich uczestniczył po raz ostatni! – zawołała nauczycielka, spoglądając na uczniów zza katedry.
– Idziesz? – spytała Mary, na co ja pokręciłam głową.
– Muszę coś załatwić. Zobaczymy się na obiedzie?
– Jasne – mruknęła dziewczyna, ściągając brwi.
Poczekałam, aż sala całkiem opustoszeje i dopiero, kiedy pytający wzrok profesor McGonagall spoczął tylko i wyłącznie na mnie, zaczęłam mówić.
– Jesteś pewna? – spytała kobieta, spoglądając na mnie zdziwiona. – Wiesz, że nie będzie odwrotu jeżeli się na to zdecydujesz, prawda?
– Zdaję sobie z tego sprawę – mruknęłam, uśmiechając się delikatnie – i dalej chcę to zrobić. Ostatnio wiele rzeczy po prostu mnie... przytłacza. Poza tym wiem, że taka opcja będzie najlepsza i dla mnie, i dla szkoły.
– Skoro tak. – Nauczycielka przyglądała się mi badawczym spojrzeniem z nad swoich okularów. – Porozmawiam z panną...
– Nie – przerwałam jej, po chwili uśmiechając się przepraszająco. – Sama chciałabym to załatwić, oczywiście jeśli można.
– W porządku, dopilnuj tylko, żeby została dokładnie poinstruowana. Chociaż biorąc pod uwagę okoliczności nie będzie to konieczne. No dobrze, zmykaj już. Mam jeszcze sporo pracy.

Kolejne dni mijały w przerażającym tempie. Śniegu było jak lodu (a nawet więcej, skoro już o lodzie mówimy), a słońca coraz częściej brakowało. Miałam wrażenie, że wszyscy od czasu do czasu tęsknie spoglądali w okna, szukając jego bladych promieni przebijających się przez zamiecie, a potem z zawiedzioną miną powracali do swoich czynności. W końcu nadszedł ostatni dzień szkoły. Wiele osób zostawało w tym roku na święta i w powietrzu dało się wyczuć napięcie. Często wsłuchiwałam się w ciche rozmowy Huncwotów o tajemniczej imprezie i dobrze zdawałam sobie sprawę skąd ono się brało. Najchętniej również wróciłabym do domu, a wszystko przez nieustający strach o moich bliskich. Jednak wiedziałam, że jako czarownica narażam ich jeszcze bardziej, co wystarczyło, by trzymać mnie w ryzach szkoły. Z resztą miałam za sobą mur... przyjaciół? Nie wiedziałam, czy naprawdę mogę ich tak nazywać. Zaufanie przychodzi z czasem powtarzałam sobie, albo raczej wmawiałam. W każdym razie, wtedy liczyło się tylko to, że oni byli dla mnie, a ja dla nich – nic więcej. I może dzięki temu jakoś się to wszystko trzymało, choć nie na długo, bo jak widać zmiany również przychodzą z czasem. Bardzo długim czasem.
– Będziemy tęsknić – jęczała Clarie, przytulając Dorcas w piątkowe popołudnie. Pociąg miał zabrać wszystkich w niedzielę, dzień po wyjściu do Hogsmeade.
– "Wiemy, że Czarny Pan może was zaatakować, więc dajemy wam tę ostatnią rozkosz napchania się słodyczami z Miodowego Królestwa, może to złagodzi ból po ewentualnej śmierci" – żartował Black, za co zawsze obrywał od Maryl, która za punkt honoru przyjęła sobie sprowadzenie go na drogę statecznego i co najważniejsze spokojnego obywatela świata magii (a trzeba wspomnieć, że wyżej wymieniony raczej się ku temu nie kwapił).
Nie tylko Dorcas miała nas opuścić. Clarie musiała wrócić na święta, Lupin również chciał odwiedzić schorowaną matkę, jednak oboje zdeklarowali się na natychmiastowy powrót.
– Nie mogłabym przegapić takiej imprezy – śmiała się Patford, a reszta razem z nią. Pozostał nam więc ten jeden sobotni wypad, żeby nacieszyć się swoją obecnością.
Kiedy więc następnego ranka profesor McGonagall ogłosiła, że wyjście zostanie skrócone z powodu poważnego zagrożenia spowodowanego zbliżającą się śnieżycą (podobno największą od kilkunastu lat) wszyscy mieliśmy dosyć markotne miny.
 – Hej, nie przejmujcie się, wciąż mamy te kilka godzin! – wołała Meadowes, próbując nas przekonać do uśmiechów, jednak trochę jej to nie wychodziło. Mary tylko potęgowała ten nastrój, chodząc z miną mówiącą "życie jest do bani". Kiedy spytałam o co chodzi powiedziała, że Lupin wyjeżdża jeszcze dziś po południu. Rozumiałam jej humor, widziałam co się działo i jak bardzo szatynka chciałaby spędzić z Gryfonem trochę czasu – i miałam dziwne wrażenie, że tylko ona. Sam chłopak ciągle biegał za przyjaciółmi, powtarzał, że musi coś załatwić, albo wdrażał się w niezmiernie nudne rozmowy z Peterem, które trwały przez całą drogę do Hogsmeade, przez co Macdonald całkiem straciła nadzieję na rozmowę z blondynem.
– Okej, widzimy się za dwie godziny pod Trzema Miotłami! – zawołali Huncwoci i nie czekając na naszą odpowiedź zniknęli w tłumie Hogwartczyków.
– Spotkamy się tutaj, dobrze? A potem pójdziemy już razem – mruknął Frank i pociągnął za sobą chichoczącą Alicję, która udawała, że wcale nie chce go pocałować na pożegnanie. Po chwili chłopak dołączył do oddalających się przyjaciół.
– Super – mruknęła Mary i ruszyła w stronę sklepu z zabawkami. Reszta podążyła za nią z trochę mniej markotnymi minami.
Okazało się, że kupowanie świątecznych prezentów jest naprawdę trudne. Nawet pomimo tego, że Hogsmeade pękało w szwach od licznych wystaw, zajęło nam dobre półtorej godziny wybieranie chociażby jednej rzeczy. Kiedy w końcu zdecydowałam się na komplet doniczek zmieniających kolory pod wpływem nastroju domowników, Mary zaledwie zawęziła obszar poszukiwania do "rzeczy niezbędnych w kuchni". Wiedziałam, że co roku na wakacjach razem z mamą urządzały osiedlowy konkurs wypieków w Dolinie Shay. Przyglądałam się jej, jak kontempluje z Alicją nad skutecznością samopodgrzewających tac i rondli z regulowaną wielkością, w duchu wiedząc, że cokolwiek nie kupi, jej matka będzie cieszyła się tak samo. Neolie była charłaczką i tylko dzięki ojcu dziewczyny, Selvynowi Macdonald, udało jej się wydostać ze szponów wścibskiej rodziny. Jedyną rzeczą, w jakiej była dobra było właśnie gotowanie i nikt nie mógł temu zaprzeczyć – jej dania były najlepsze, jeżeli nie w całym magicznym świecie, to chociaż całej okolicy. Dlatego Mary co roku przywoziła ze sobą tony, według mnie rupieci, które powoli zapełniały ich wielką kuchnię.
– A ty co myślisz, Lily? W zeszłym roku dałam jej już nieprzywierające i samomieszające patelnie, może tym razem coś do pieczenia?
– A te formy na babeczki, do których wrzucasz składniki a one robią całą resztę? – spytałam, odwracając się w jej stronę, na co ta z głośnym "o!" pobiegła w stronę półki z napisem "ciasta".
– A ty, Lily, co ty byś chciała? – spytała ze śmiechem Alicja, na co ja wydęłam śmiesznie usta.
– Kota.
– Pytam się serio!
– A ja serio odpowiadam! Koty są fajne – zawołałam biorąc do ręki poduszkę w kształcie owego zwierzaka, która popatrzyła na mnie dziwnie, kiedy przytuliłam ją mocno. – Kiedyś miałam jednego, małą, rudą Mel, ale się okociła i rodzice strasznie się wkurzyli. Chciałam sobie zatrzymać jednego kociaka i nazwać go Rosie, był taaaaki piękny, rudo–biały....
– Piękny – zaśmiała się Maryl, na co ja zwęziłam oczy w udawanym oburzeniu.
– Piękniejszy niż foremki do ciastek!
– Czyżby ktoś tutaj kupował mi coś do moich ciasteczek? – rozległ się za mną tubalny głos.
– Hagrid! – krzyknęłam, odwracając się. Olbrzym wyszczerzył się w moim kierunku radośnie i przytulił mnie mocno. – Jak dawno cię nie widziałam, co u ciebie?
– No, zapomniało się o starym przyjacielu. Kiedy to ostatnio byłaś u mnie, było by z miesiąc temu, chyba wtedy, co kochana Mary spaliła przez przypadek swoją torbę?
– Taak... – mruknęłam, uśmiechając się na samo wspomnienie. – Jak przygotowania do świąt?
– Ah, przyszedłem tylko po paczkę śpiewających bombek dla Flitwicka i zaraz wracam pomagać przy choinkach. W tym roku zamówili ich dwa razy więcej! Ja nie wiem co z tymi dzieciakami, pojechaliby do domu na święta a nie zawracali głowę psorom...
– No wiesz, Hagridzie, nie każdy ma gdzie wrócić – powiedziała Maryl, podchodząc do nas z wielką paczką, której napis na przedzie głosił "Eliksiry na wszystkie okazje! Pryszcze, plamy, zadrapania, żaden bród czy rana nie będzie więcej Twoim problemem!".
– Tak, tak... A gdzie Clarie? Chciałem ją przeprosić za tą ostatnią paczkę wypieków... Nie wiedziałem, że ma aż tak wrażliwe zęby...
– Spokojnie, nic jej nie było. Pani Pomfrey poskładała ją w kilka minut.
– To dobrze – mruknął z ulgą na twarzy. – A teraz przepraszam was bardzo, ale naprawdę muszę już lecieć. Wy z resztą też, niedługo trzeba będzie wracać do zamku. Burza nie będzie czekać – zawołał, a my pokiwałyśmy głowami.
– Do zobaczenia!
– Wpadniemy za kilka dni z prezentem!
– A tak w ogóle to gdzie Clarie? – spytałam, spoglądając na Binner.
– Ostatnio widziałam ją z Dorcas... O ile wiem chciała kupić rodzince kilka psotliwych rzeczy, a Clarie trochę się na tym zna. Chociaż w tej sytuacji nie wiem czy to najlepszy pomysł...
– No tak – mruknęłam, wyobrażając sobie babkę dziewczyny z kompletem porcelany, która gryzie użytkowników w palce.
– Chodźcie, poszukamy ich.
Alicja wkrótce zgubiła się gdzieś w tłumie, więc już poważnie zaniepokojona przeszukiwałam wzrokiem pomieszczenie, próbując dostrzec znajome twarze. Na Mary natknęłyśmy się przy kasie, kiedy płaciła za sylikonowe formy do pieczenia Pani Virgie. Dorcas dołączyła do nas chwilę później z uśmiechem mówiącym, iż udało jej się znaleźć prezent idealny, natomiast po Patford nie było śladu. W końcu rozdzieliłyśmy się na dwie grupy – Dorcas złapała Mary pod rękę i pociągnęła w stronę kącika kawalarskiego, natomiast Maryl zagryzła wargę i spojrzała na mnie.
– Chyba wiem, gdzie może być. Chodź – powiedziała i ruszyła w przeciwnym kierunku. 
Kiedy przeszłyśmy pod tabliczką "ogród i dekoracje" zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym, czy sklep przypadkiem nie był magicznie powiększony. Klientów w Richardson Shove nigdy nie było mało, jednak dzisiaj napłynęło ich dziesiątki, a budynek wydawał się pomieszczać ich wszystkich z taką samą łatwością jak wtedy, kiedy jest ich zaledwie garstka.
Nie zauważyłam, kiedy Maryl przystanęła i po chwili wpadłam na nią. Zaskoczona przyglądałam się, jak kiwa powoli głową. Podążyłam za jej wzrokiem i poczułam się tak, jakby moje serce na moment stanęło.
– Nie, nie, nie! One muszą być różowe, musi pani znaleźć różowe! – Głos Clarie niósł się echem po zapełnionym gipsowymi figurkami pomieszczeniu. Dziewczyna trzymała kurczowo w dłoniach fioletowo–czarnego flaminga, który poruszał się niespokojnie, kiedy krzyczała coraz głośniej.
– Mówiłam ci już kochana, że się wyprzedały. Proszę, odłóż go...
– Nie, musi tu gdzieś być, musi! On MUSI być różowy!
– Clarie! – zawołała Maryl, która doskoczyła do niej w dwóch susach i złapała ją za ręce. Blondynka spojrzała na nią roztargniona, a na jej zaczerwienionych policzkach zalśniły łzy. – Spokojnie... – jej dalsze słowa utonęły w gwarze rozochoconych klientów, a kiedy w końcu zamilkła powoli wyciągnęła z zakleszczonych dłoni dziewczyny ruchomą figurkę. – Naprawdę nie da się nic zrobić, żeby były różowe?
– M–mogę poprosić męża, może jakieś zaklęcie koloryzujące... – wyszeptała kobieta, drżąc.
– Byłabym bardzo wdzięczna.
Kiedy Madame Heydel znikała na zapleczu, brunetka pociągnęła przyjaciółkę w moją stronę.
– Lily... Zajmiesz się nią na moment? – spytała, a ja pokiwałam głową. – Dzięki. I... zrób coś, żeby nie było widać, że no wiesz... Zaraz powinien być tu John...
– W porządku – wyjąkałam, a dziewczyna zniknęła w tłumie. – Chodź, doprowadzimy cię do porządku – szepnęłam i pociągnęłam Clarie w kierunku łazienki.
Kiedy w końcu wszystkie stanęłyśmy przed sklepem odetchnęłam z ulgą. Nie znosiłam takich zapełnionych przestrzeni, zwłaszcza ubrana w ciepły płaszcz, kiedy w środku dziesiątki oddechów różnych ludzi mieszały się ze sobą tworząc własny mikroklimat. Clarie opierała się o ścianę budynku i wpatrywała w swoje buty. Maryl szeptała do niej coś cicho, w ręku trzymając sporej wielkości pakunek. Po chwili dziewczyna pokiwała głową i wzięła go od niej.
– To co teraz? – zapytała Dorcas, jednak długo nie musiała czekać na odpowiedź. Zza rogu doszły nas głośne śmiechy i po chwili pojawili się przy nas uśmiechnięci Huncwoci.
– Hej, Meadowes! Musisz coś zobaczyć – zaśmiał się Syriusz podchodząc do niej. – Dwie uliczki stąd znalazłem świetny sklep i nie uwierzysz, mają tam osiemnastowieczne szaty, które przyduszają każdego kto ich dotknie! Tylko dwa galeony!
– Prowadź! – krzyknęła brunetka i pociągnęła za sobą Blacka.
– Idę z nimi, bo jeszcze kupią coś naprawdę morderczego – zachichotał James i pobiegł za przyjacielem, a po chwili wahania uczynił to również Peter.
– To ja... – mruknął Remus i szybko ruszył w tą samą stronę.
– Ooooo nieee – warknęła Mary i zanim zdążyłam chociażby mrugnąć, zawołała głośne "widzimy się za pół godziny" i pobiegła za chłopakiem. 
– Wow – zaśmiała się Maryl, a ja razem z nią.
– Już jestem – zawołał Frank, który wybiegł z uliczki, w której zniknęli Huncwoci i z radosnym uśmiechem pociągnął Alicję za sobą. – Zobaczymy się w zamku ludziska!
– To chyba zostałyśmy we trójkę – mruknęła Maryl, kręcąc głową.
– We dwójkę – poprawiła ją Clarie, a kiedy obróciłyśmy się w jej stronę ujrzałyśmy Greese'a, który uśmiechnięty podbiegł do blondynki. 
– Cześć piękna – zawołał i pocałował ją w policzek, na co dziewczyna zachichotała. Nigdy bym nie przypuszczała, że jeszcze kilka minut temu mogła histerycznie płakać.
– Do zobaczenia później! – krzyknęła, a po chwili już ich nie było.
– To co... Może pójdziemy się napić czegoś ciepłego? – spytała brunetka, a ja pokiwałam głową. – Hej, Lily, wiem, że nie mamy jakiś super kontaktów, ale nie musisz się mnie bać – zaśmiała się.
– Ja... – zaczęłam, ale nagle stwierdziłam, że nie wiem co mogłabym powiedzieć. Miała po prostu rację.  – Dobra, to gdzie idziemy?
– I to rozumiem – uśmiechnęła się. – Jakieś dwie minutki stąd jest taka mała knajpka i przysięgam, że mają tam najlepsze kakao z Puszystymi Piankami Waltera na świecie! Zawsze chodzę tam z Clarie. A potem możemy spotkać się z resztą na głównej.
– Okej – zaśmiałam się.
Z minuty na minutę przybywało śniegu i kiedy w końcu doszłyśmy na miejsce, obie wyglądałyśmy jak ludzkie bałwany. Z ulgą zdjęłyśmy z siebie płaszcze i szaliki i odwiesiłyśmy na karmazynowy wieszak stojący przy drzwiach.
Całe pomieszczenie urządzone było w brązach i czerwieniach. Drewniana podłoga delikatnie skrzypiała, kiedy szłyśmy w stronę okrągłych stolików, przykrytych bordowymi obrusami. Czekoladowe zasłony w oknach razem z zamiecią na zewnątrz sprawiały, że w środku było przyjemnie ciemno, klimat dodatkowo podtrzymywały świece palące się wesoło na każdym stoliku.
Za wielką drewnianą ladą stała starsza pani w czerwonym kubraczku, która miło uśmiechnęła się w naszą stronę kiedy weszłyśmy.
– To, co zawsze, Zélie – zawołała Binner, a kobieta pokiwała głową.
– Co to za miejsce? – zapytałam, kiedy Maryl usiadła przy stoliku niedaleko okna.
– Kiedyś należało do mojej rodziny. Dziadek sprzedał całą posiadłość na rzecz naszego nowego domu w Newbolt starej znajomej. No, ale przynajmniej mam tu zniżki – zaśmiała się perliście, odrzucając poplątane i mokre od śniegu włosy do tyłu.
Chwilę później Zélie podeszła do nas z zamówieniem i postawiła przed nami dwa kubki wielkości pucharku olbrzyma. 
– Z podwójną porcją czekolady i bitej śmietany. – Jej głos był tak melodyjny i spokojny, że przez chwilę myślałam, że powiedział to ktoś inny, młodszy o przynajmniej dwadzieścia lat. Dopiero szeroki uśmiech kobiety utwierdził mnie w przekonaniu, że była to ona. Z resztą nie tylko jej głos wydawał się wręcz nie na miejscu – wygląd kobiety przywodził na myśl raczej jakąś babulę z bajek dla dzieci. Gęste i mocno kręcone, czarne włosy zostały upięte wsuwkami tak, by loki kończyły się tuż nad linią ramion, potężne ramiona opięte były szkarłatnym szalem, a na nogach połyskiwały czarne trzewiki. Twarz kobiety ułożyła się w łagodnym uśmiechu, kiedy zauważyła, że jej się przyglądam, a ja speszona natychmiast odwróciłam wzrok, myśląc jedynie o jej wręcz nienaturalnie różowych policzkach – A gdzie panienka Clarie? Jak się czuje?
– Dziękujemy ci bardzo, Zél. Och, miała na dzisiaj inne plany, ale tak, wszystko z nią w porządku.
– To dobrze. Szkoda mi jej bardzo, zawsze jest taka miła i kochana. No dobrze, jeżeli byście jeszcze coś chciały, to wołajcie – powiedziała i odeszła, posyłając nam miły uśmiech.
Uniosłam brwi do góry, kiedy Maryl podniosła swój puchar do ust.
– Zél jest naprawdę bliską znajomą – zaśmiała się, wycierając usta wierzchem dłoni. – No dalej, spróbuj, nie otrujesz się.
Powoli podniosłam złote naczynie zmarzniętymi dłońmi, a do moich nozdrzy doszedł przyjemny zapach wanilii, kakao i czekolady. Już po pierwszym łyku wiedziałam o czym mówiła Maryl, kiedy obiecywała, że to najlepszy tego typu napój na świecie. Czułam, jak ogarnia mnie spokój i błogość, a ciepło powoli rozlewa się po moim ciele. Waniliowe pianki rozpływały się w moich ustach i przez kilka kolejnych minut każda z nas w ciszy delektowała się swoją porcją.
Przez cały ten czas czułam jednak, jak coś nie daje mi spokoju i chociaż z całych sił próbowałam zdusić w sobie to głupie pytanie w końcu nawet sama Maryl popatrzyła na mnie wyczekująco.
– Wiem, co chciałabyś powiedzieć.
– Co się stało? Wtedy, w Richardson Shove?
Brunetka westchnęła cicho, oplatając pucharek dłońmi.
– Lily... nikt się nie może dowiedzieć.
– Okej, po prostu...
– Nie – przerwała mi kręcąc głową. – Mówię serio. Nikt. Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz, nawet Mary.
Powoli pokiwałam głową.
– Przyrzeknij.
– Przyrzekam – szepnęłam zaciskając dłonie na w połowie pustym pucharku. 
Między nami nastała cisza. Czułam się tak, jakbym powiedziała coś złego, coś nie na miejscu, więc po prostu siedziałam i patrzyłam się w resztki bitej śmietany, która chyba tylko dzięki jakiemuś eliksirowi utrwalającemu nie została pochłonięta przez teraz już letnie kakao. W końcu jednak usłyszałam cichy, drżący głos Maryl.
– Wszystko stało się kilka lat temu – szepnęła wpatrując się w okno. Na jej twarzy widać było niepewność, jak gdyby wciąż zastanawiała się, czy na pewno chce to powiedzieć. Czy na pewno może, bo choć jeszcze nic się nie dowiedziałam, już czułam się, jakbym wchodziła z butami w życie Clarie. Po chwili jednak kontynuowała, a ja stłamsiłam w sobie wszystkie "za" i "przeciw". – Kiedy jej rodzina sprowadziła się do Newbolt była całkiem inna. Z czasem nauczyła się to w sobie dusić, aż w końcu nie pozostało nic, co mogłoby świadczyć o tym wszystkim co się stało – dziewczyna westchnęła cicho i spojrzała prosto w moje oczy. – Cała wioska zawrzała na wiadomość o nowych mieszkańcach: młode małżeństwo z dzieckiem dotknięte tak wielką stratą. Mało z tego byłam w stanie pojąć i dopiero z czasem wszystko zrozumiałam. Chociaż rodzina Patfordów pochodzi stąd, kiedy Clarie była jeszcze malutka wyprowadzili się do Norwegii. Jej rodzice byli aurorami, jednymi z Niewidzialnych. Każdy departament w Ministerstwie ma "swoich" ludzi przeznaczonych do pewnych spraw. O większości nawet nie wiemy. Oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę z istnienia Niewymownych w Departamencie Tajemnic, ale mało kto wie o Niewidzialnych. Zupełnie jakby naprawdę byli niewidzialni. Są oni przeznaczani do naprawdę ważnych spraw, zazwyczaj tacy ludzie nie mogą mieć rodzin, bo mogłyby zostać one wykorzystane przeciwko nim. To naprawdę ciężka praca, a oni podjęli się jej mając roczne dziecko... I może to był ich największy błąd.
– Nigdy nie rozmawiałam o tym z Clarie. Zdaję sobie sprawę, że nie lubi do tego wracać, więc nie naciskałam. Całkowicie ją rozumiem. Wiem tylko tyle, co mogę wiedzieć, jako dziecko ludzi, których zadaniem było zapewnić bezpieczeństwo nowo przybyłym. Coś jak program ochrony świadków, albo inne świństwo. Matka Clarie została porwana i była naprawdę długo torturowana. Najgorsze jest to, że jej ojciec się nie złamał. Ci Niewidzialni... Naprawdę, muszą mieć robione chyba pranie mózgów. Kiedy wprowadzili się do Newbolt wszyscy mieli wiedzieć tylko tyle, że Claudia Patford oszalała po urodzeniu dziecka. Że Michel wychowuję córkę sam, a ona wciąż tylko przesiaduje w swojej sypialni. Nikt się z nią nie widywał, ludzie się bali. Z resztą, wątpię, żeby jej ociec dopuścił do niej ludzi. Clarie... Musiała wiele znieść. Przede wszystkim od strony innych. Mówi się, że najgorsze były początki, ale to nie znaczy, że z czasem będzie łatwiej. Ta Clarie, którą znasz to tylko to, co z niej zostało. Większość zniknęła, kiedy musiała znosić oszczerstwa na temat jej szalonej matki.
Cisza w powietrzu dygotała, jak gdyby można ją było poczuć, zacisnąć w dłoni. Przez szpary w oknach wpadał zimny wiatr, który targał czarnymi włosami Maryl, zasłaniając jej twarz całunem smutku. Po chwili wysoki płomień świecy zadrgał i zgasł, zostawiając za sobą roztańczony dym. 
Czułam się tak, jakbym chciała płakać, choć nie miałam w sobie siły, nie miałam łez, które mogłyby popłynąć w dół policzków.
– Chciała jej kupić różowego flaminga – wyszeptała dziewczyna, obracając w dłoniach złoty pucharek. – W Norwegii mieli wielki ogród pełen ruchomych posążków. Matka często się tam z nią bawiła. Kiedy przyszli po nią, zniszczyli wszystko... Clarie co roku kupuje jej gipsowe posągi. Całymi godzinami przesiadują w ogrodzie, patrzą na gwiazdy. Mam wrażenie, że to jedyny moment, kiedy Claudia jest w pełni świadoma gdzie jest. Gdzie i z kim.
Kakao wcale nie smakowało już tak dobrze. Było zimne i dziwnie gorzkie, zupełnie jak ja. Powoli spojrzałam na zegarek, jednak dopiero po położeniu ręki na blacie stolika byłam w stanie odczytać godzinę. Drżącymi rękami odstawiłam naczynie i spojrzałam na Maryl.
– Powinnyśmy już wracać, jest pół godziny po czasie powrotu – szepnęłam, a w tym samym momencie okna zadygotały pod wpływem ostrego wiatru.
– Zélie! Poprosimy o rachunek!
– Na koszt firmy, panienko Binner – zawołała kobieta, wycierając szklanki poustawiane na barze w przecinające się zygzaki.
– Dziękujemy bardzo – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się i szybkim krokiem podeszła do wieszaka.
Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz przez chwilę miałam wrażenie, że jest już noc. Wirujący śnieg zawężał pole widzenia do zaledwie kilku metrów w przód, a zimno przenikało wszystkie pięć warstw swetrów, więc już po kilku sekundach byłam przemarznięta do szpiku kości. Maryl złapała mnie pod ramię i pociągnęła w dół uliczki, próbując przekrzyczeć zamieć.
– Ci, którym nie uda się wrócić mieli przyjść do Trzech Mioteł! – zawyła do mojego ucha, skręcając w lewo. To była najdłuższa podróż przez Hogsmeade jaką pamiętam. Śnieg wpadał mi za kołnierz i pchał się do oczu, a ręce nawet otulone w rękawiczki i schowane głęboko w kieszeniach czarnego płaszcza zesztywniały z zimna. Widząc przed sobą oświetlony szyld gospody poczułam, jak rozlewa się po mnie przerażająca ulga. 
 – O matko wreszcie! Nawet nie wiesz jak się martwiłam! – W pierwszym momencie nic nie rozumiałam. Byłam oślepiona światłem i ciepłem, rozkojarzona i rozdygotana. Dopiero po chwili dotarły do mnie słowa Clarie. Powoli pozwoliłam, żeby ktoś pomógł mi ściągnąć płaszcz.
– Chodźcie, mamy tam ciepłą herbatę – głos Johna niósł się po całym pomieszczeniu, kiedy pociągnął nas w stronę jednego ze stolików. Było tu kilkunastu uczniów owiniętych kocami, z kubkiem parującej cieczy w rękach. Większość z nich kojarzyłam z korytarzy, jednak nie zwracałam na nich większej uwagi, szukając wzrokiem znajomych Gryfonów.
– Proszę – Clarie wepchnęła mi w dłonie herbatę i zachęcająco machnęła ręką. – Wypij, poczujesz się cieplej.
– Gdzie reszta? – spytałam, czując narastający niepokój.
– Może są już w zamku – powiedziała Maryl, siadając na krześle. – Spokojnie, pewnie mają niezłą zabawę z tego, że tu utknęliśmy.
– Z pewnością tak właśnie jest – powtórzył John, odsuwając dla mnie krzesło. 
– Lily! A już myślałam, że wróciłyście do zamku! – Spojrzałam nieprzytomnie na Dorcas, która wyszła z toalety.
– Gdzie Huncwoci?
– Byli zaraz za mną, powinni już tu... – mruknęła, a jej głos słabł z każdym wyrazem.
– Byliście razem? – spytał Greese, a dziewczyna pokiwała głową.
– Powiedzieli, że zaraz przyjdą. Mary chciała jeszcze o czymś pogadać z Lupinem, a oni powiedzieli, że wstąpią tylko po coś...
Kiedy odstawiłam kubek i ruszyłam w stronę wyjścia wszyscy spojrzeli na mnie.
{ostatnio wariuję na punkcie muzyki Johna Newmana. Wybrałam tą piosenkę, bo podczas słuchania jej i czytania tego tekstu miałam prawdziwe ciarki, co nie zdarza się często. Mam nadzieję, że Wam również się to przydarzy}
– Lily! Co ty najlepszego wyrabiasz?! – krzyknęła Maryl, wstając.
– Idę po nich.
– Nie możesz wyjść, nie widziałaś, co dzieje się na zewnątrz?!
– Mary tam jest, nie zostawię jej!
– Już pewnie znaleźli jakieś schronienie... Proszę cię, to nie ma sensu, tylko się narazisz!
Potrząsnęłam głową i zarzuciłam na ramiona płaszcz.
– Lily! – Głucha na krzyki otworzyłam drzwi i jednym szybkim susem wyszłam na zewnątrz.
Mieli rację – pogoda z minuty na minutę była coraz gorsza. Założyłam ręce na piersi i mrużąc oczy ruszyłam przed siebie, brodząc w śniegu po kolana.
Dorcas mówiła, że byli zaraz za nią, co oznaczało, że nie mogli daleko odejść. Próbowałam dostrzec coś w białej brei, jednak nie było widać chociażby najmniejszego śladu stóp – śnieg zasypywał wszystko. Czując jak moje buty stają się coraz bardziej mokre zrobiłam ostatnią rzecz, która przychodziła mi do głowy.
– Mary! – krzyczałam, idąc w dół ulicy. Śnieg przysłaniał słońce, a może był to już księżyc? Trudno było je rozróżnić w takiej ciemności. Wyklinałam w duszy głupotę Huncwotów, jednocześnie obiecując sobie, że gołymi rękami wydrę im z głowy takie durne pomysły, kiedy do moich uszu doszedł najgorszy dźwięk, jakiego mogłam wtedy oczekiwać – krzyk. 
Poczułam jak moje serce zaczyna bić coraz szybciej, kiedy rozglądnęłam się po okolicy. Po prawej stronie w ciągłym murze stały sklepy, zaś po lewej, na niskim pagórku wznosiło się kilkanaście domów. Starając się nie połamać nóg ruszyłam biegiem w górę zbocza, próbując dosłyszeć coś poprzez szum wiatru. Chwilę później cała zesztywniałam, zatrzymując się w pół kroku.
Jedyne, co byłam w stanie dostrzec, to jego oczy. Wielkie wpatrzone we mnie oczy w kolorze miodu, wypełnione strachem. Jego źrenice drgały, wydłużając się i kurcząc na przemian, kiedy cofał się. Po chwili ponownie padł na kolana, łapiąc się za głowę i wrzeszcząc przeraźliwie, a chwilę później jego kręgosłup zachrzęścił głośno i złamał się w pół. Czarny pies rzucił się na niego i zaciskając szczęki na jego ramieniu pociągnął go w bok, na co ten zawył głośno. Przez jeden moment widziałam pazury i kły, a chwilę później na ziemi znów klęczał Remus, ten kochany i dobry Remus, z którym przecież jeszcze kilka godzin temu wesoło rozmawiałam. Chwilę później jego widok przysłonił mi jeleń, z którego grzbietu zeskoczył mały szczur i natychmiast pognał w stronę Lupina. Sam chłopak ponownie spojrzał w moje oczy i byłam pewna, że na jego twarzy zalśniły łzy. Chwilę później zerknął w bok, a potem natychmiast się odwrócił i ruszył biegiem w drugą stronę, w towarzystwie psa, który pomagał mu nie upaść. Powoli podeszłam do małej zaspy, na którą patrzył i spoglądając na jelenia przyglądającego mi się w skupieniu kucnęłam obok Mary. Złapałam ją za drżącą dłoń i spojrzałam w jej zeszklone oczy.
– Ja, j–ja nn–nie chciałam... J–ja tylko... – szeptała dygocąc. Powoli złapałam ją za ramiona i spróbowałam podnieść jednak dziewczyna tylko jęknęła cicho. – Pocałowałam go, Lily. Pocałowałam.
Powoli wstałam, ciężka od śniegu, który opadł na samo dno mojego serca i obróciłam się. W miejscu, w którym sekundę wcześniej znajdował się jeleń, teraz stał pewien brunet, a jego orzechowe oczy patrzyły na mnie w sposób, którego nie potrafiłam odgadnąć. Powoli uniosłam głowę i spojrzałam na osłoniętą zamiecią białą tarczę księżyca. Pełnia. Poczułam, jak wszystko to, co właśnie się wydarzyło zwala się na mnie ze zdwojoną siłą i chyba tylko cudem nie ugięły się pode mną kolana. Przeniosłam swój wzrok na Jamesa, który podszedł do mnie i bez słów przyciągnął do siebie.
Pachniał lasem. Bezpiecznym świerkiem, pod którym bawiłam się jako dziecko, świerkiem i miętą. Kiedy w końcu zdołałam podnieść głowę z jego ramienia poczułam jak jego dłonie delikatnie dotykają mojej twarzy. Patrzył na mnie ze smutkiem i... obawą? Czułam się jakby pytał mnie, czy teraz ucieknę. 
Kiedy jego palce musnęły moją szyję poczułam jak między nami przeskakuje mała iskra. Chłopak ponownie spojrzał w moje oczy a ja zebrałam w sobie całe pokłady odwagi, jaka mi jeszcze została i westchnęłam cicho.
– Idź. Damy sobie radę. Pomóż mu – wyszeptałam i choć moje słowa utonęły w głuchym szumie śniegu, chłopak spojrzał na mnie ostatni raz i po chwili zniknął w otchłani nocy.


Dzisiaj postaram się krótko, zwięźle i na temat, ale niczego nie obiecuję.
Ten rozdział jest jednym z tych dłuższych, a i tak pochłonęłam go tak szybko, że musiałam czytać drugi raz, żeby tym razem skupić się na szukaniu błędów - czy to dobrze, nie wiem. Wiem jedno: wszystko to nie było planowane. Rozdział nie znajdował się w mojej rozpisce, żadne z tych wydarzeń powyżej nie miało się wydarzyć, po prostu wena wzięła górę. I cieszę się z tego, bo takie rozwiązanie "futerkowego problemu" mi pasuje, nawet bardzo.
Co do następnego, jestem idealnym przykładem osoby, która przekłada wszystko na ostatnią chwilę i tak się składa, że i tym razem zostawiłam sobie esej i robienie kroniki na ten ostatni tydzień wakacji, a - uwaga - czeka mnie jeszcze remont pokoju. Brawa, wielkie brawa! Dlatego choć zapowiadam kolejny rozdział na piątego września, by Wam osłodzić to szkolne zamieszanie, nie wiem, czy termin nie zostanie przesunięty o tydzień. Na pewno pojawi się o tym informacja o tutaj, więc zapraszam Was do bycia na bieżąco. I dziękuję za to 13 polubień, haha, było mi bardzo miło.
Kończę, bo miałam się nie rozpisywać. Piszcie, co sądzicie o rozdziale, bo jak dla mnie jest on taką moją małą, nieplanowaną perełką - tym razem wena była prawdziwym skarbem.
Do zobaczenia za dwa tygodnie!

PS. Pomóżcie, bo nie mogę tego znaleźć w internetach. W końcu daje się przecinek w takim miejscu:
- Tak? - spytałam, spoglądając na profesor McGonagall.
czy się nie daje? Spytałam odnosi się do spoglądając, bo robiłam to robiąc tą drugą rzecz, więc powinno go nie być? Ale z drugiej strony to drugi czasownik, czyli zdanie rozbudowane... Pomocy, haha.


Blogger mnie nie lubi i sprawił, iż rozdział z powrotem stał się kopią roboczą, nie wiem jak. Jeżeli ktoś szukał rozdziału, a go nie było, to przepraszam Was bardzo, ale sama właściwie nie wiem co się stało...
No, zawał miałam i to niezły.

27 komentarzy:

  1. Rezerwuję to miejsce na PIERWSZY komentarz, haha! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem!
      Wczoraj o 23:20 skończyłam czytać, więc dzisiaj komentuję!
      Och, ach, ech! To jest zdecydowanie mój ulubiony rozdział! Jest fenomenalny, wspaniały, po prostu boski *-*
      Na serio, akcja taka oryginalna, opisy świetne i do tego rozwiązanie "futerkowego problemu". Jesteś GENIALNA, naprawdę. Twój blog jest jednym z moich ulubionych, koffam go <3
      Biedna Clarie... Super urozmaiciłaś jej osobę. Po prostu brak słów! :)
      A Mary pocałowała Remusa! Och, ach, ech! No po prostu idealne!
      Kobieto, skąd ty masz takie pomysły?! Wpadłam wczoraj na fajny pomysł, a potem przeczytałam ten rozdział i stwierdziłam,,, Cóż, po prostu od razu go skreśliłam, bo był fatalny :D
      Skąd ty masz taką wenę?! Oddaj mi trochę! Troszeczkę, ociupinkę, kawałeczek... I to wspomnienie Lil... Ja się zaraz normalnie zabiję, pisz szybko następny rozdział! No, pisz!
      Ogółem rozdział jest - fenomenalny, wspaniały, świetny, boski, oryginalny, fajny, niesamowity, urzekający, fascynujący, pozytywny, cudowny, kapitalny, bombowy, odjazdowy, intrygujący, oszałamiający, nadzwyczajny, niezwykły, bajeczny, przyjemny i (wybacz za słownictwo) zajebisty.
      Weny, duuużo weny
      Lily

      PS Jedyne co mi przeszkadza... ZGUBIŁAŚ Z 20 PRZECINKÓW I WŁAŚNIE CIĘ ZA NIE OPIPEPRZAM! :D
      PPS I tak, daje się przecinek w takich miejscach :)

      Usuń
    2. Wreszcie! Czekałam na ten komentarz :D
      Dziękuję Ci baaaardzo i cieszę się, że tak Ci się spodobał. Ostatnio wiele myślałam o Clarie i o tym, że mało o niej wiemy, a ja też nie zamierzam robić z niej jakiejś Mary Sue, więc musiałam dodać jej jakiś hm... nie ułomności, bo to głupio brzmi, ale czegoś, co urzeczywistni jej postać i chyba się udało ;)
      Noo, pocałunek Mary nieźle namieszał i o tym będzie więcej już w następnym rozdziale ;)
      Oj nie wiem, wena jest kapryśna i przychodzi rzadko, dlatego nie mam rozdziałów w zapasie - raz jest i piszę takie długie, piękne rzeczy, a potem znika na kolejne dwa tygodnie. Ehh, takie życie niestety.
      Tyle pięknych przymiotników, no no no, to się chyba spisałam widzę.
      No kurcze, przecinki moją zmorą. Postaram się jakoś to naprawić, a w planach jest już szukanie bety, chociaż ostatnio u mnie z czasem jest kiepsko...
      Dziękuję za odpowiedź, matko, w końcu ktoś mi powiedział czy ma być czy nie. Kogo się nie spytałam - yyy, nie wiem? I bądź tu mądry i pisz wiersze...
      A teraz wracam do zamiatania tynku i resztek farby (; Mówiłam coś o tym, że czasu brakuje? Oj naprawdę brakuje...
      Dziękuję jeszcze raz za cudowny komentarz i pozdrawiam Cię cieplutko!
      PS. przesyłam dwa pudła peeeeeeeełne weny, mam nadzieję, że dojdą szybko!

      Usuń
    3. Hej, od dzisiaj nie jestem już Lily... Jestem Panną Nikt! :)

      Usuń
  2. Rezerwuję miejsce na drugi komentarz!

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział jak zwykle świetny :) I co bardzo lubię, dłuuuugi! Uwielbiam Mary, taka przyjaciółka to skarb. Akcja coraz bardziej się rozwija, mam nadzieję, że Lily przejdzie jakąś niedużą zmianę, bardziej otworzy się na znajomych i oczywiście na Jamesa :) Życzę dużo weny i jeszcze więcej czasu na pisanie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za taki miły komentarz :) Jeszcze chwila, ale, że tak to ujmę, całe "ziarno" zmiany Lily zostało już zasiane ;)

      Usuń
  4. trochę spanikowała, jak rozdział zniknął. pomyślałam, że chcesz coś zmienić i opublikować raz jeszcze, ale byłam już po jego lekturze i zastanawiałam się, co mogło Ci się w niem nie podobać, bo moim zdaniem był bardzo dobry :) to znaczy jest, bo jak się okazało to tylko błąd serwera.
    Więc raz jeszcze - rozdział bardzo mi się podobał. podziwiam Cię, że dajesz takie długie wpisy. Moje są króciutkie...
    Z racji, że bardzo lubię Remusa, cieszę się, że u Ciebie zaznaje trochę szczęścia. pocałunek Mary był idealnym motywem :) w ogóle fajnie kreujesz jej postać. zaczynam ją lubić coraz bardziej.
    czuję, że Lily stoi na granicy (że tak metaforycznie to ujmę) już odrywa się od starego życia i niedługo wkroczy w nowe, w którym jak mniemam "pozna" Jamesa i jego towarzystwo. nie mogę się tego momentu doczekać.
    Pozdrawiam!
    PS: Tak, dajesz przecinek. Z tego co wiem, występuje on przed wszystkimi imiesłowami przysłówkowymi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja panikowałam jak głupia. Na szczęście wszystko wróciło do normy.
      Hm, jak już się rozpiszę to łatwo idzie. Zauważyłam, że taka długość odpowiada idealnie mojemu rozpisowi jakiś ważnych wydarzeń, najpierw prowadzenie, a potem jakieś wielkie bum. No ale to chyba dobrze :D
      Również lubię Remusa, a... Nie wiem jak nazwać ich parring, hahaha, Remy jest moją ulubioną parą (oczywiście zaraz po Jily) i z pewnością będzie się między nimi wiele działo. Na pewno nie tak szybko się wszystko wyjaśni.
      No, granica Lily już blisko i jeszcze tylko jedno małe wydarzenie (małe jak małe) żeby w końcu przełamały się wszystkie lody. Jeszcze mnie znienawidzicie za to, że tak będę mieszać :D
      Dziękuję też za odpowiedź, teraz już będę pisać na pewno poprawnie.
      Pozdrawiam Cię cieplutko też i bardzo, bardzo dziękuję za komentarz.

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetny blog. Bardzo się cieszę, że na niego trafiłam.
    Ten rozdział jest chyba najlepszym na tym blogu, co nie znaczy, że inne nie były dobre :).
    Czekam na następny :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Oh... musiałam nadrobić czytanie Twoich rozdziałów, po tej mojej nieobecności :P
    Świetny, po prostu brak mi słów...
    To zdecydowanie perełka, piękna perełka.
    A i jeszcze jedno:
    Jak Ty to robisz, że piszesz takie długaśne rozdziały? No jak? Oddaj mi trochę tego "daru" xD (wenę też możesz dorzucić, nie obrażę się)

    Czekam i pozdrawiam, Moony :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha :D E tam dar, wyczucie gdzie skończyć rozdział, żeby było ciekawie :D Jak ładnie opisujesz cały czas, aż do momentu gdzie chcesz przerwać na daną chwilę to wychodzi naprawdę długo :D
      Ja również pozdrawiam i dziękuję za komentarz!

      Usuń
  8. Witam, ten świetny blog został przeze mnie nominowany do Liebster Blog Award. Szczegóły w google, reszta na moim blogu: http://niepytajitakniezrozumiesz.blogspot.com/. :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Uff, wreszcie mam chwilkę, żeby napisać komentarz, bo rozdział czytałam, jak tylko się ukazał (że musiałam go sobie odświeżyć, to inna kwestia).
    Tak, jak napisał ktoś wyżej, Lily stoi na granicy dawnego i nowego życia, ale widać, że chwilami nadal, wręcz kurczowo upiera się pozostać przy starym. Jest w jakiś sposób irytująca z tym swoim zamykaniem się na argumenty i złoszczeniem na ludzi, którzy w końcu chcą dla niej dobrze - a na pewno lepiej, niż Snape - jednak to ten realny rodzaj irytowania. To naturalne, że po sześciu latach wmawiania sobie chwilami wręcz na wyrost, jacy Huncwoci są źli i niedobrzy, o izolacji od innych nie mówiąc, Lily jednak nie wskoczy nowym przyjaciołom w ramiona od razu. Czy też po kilku miesiącach zaledwie, ale wiadomo, o co chodzi. xD Mimo to, na plus należy jej zaliczyć, że jednak stara się otworzyć, przynajmniej przed dziewczynami.
    Kreacja Jamesa we wspomnieniu mi nie do końca pasowała. O ile jestem w stanie zrozumieć obejmowanie Lily, gdy zobaczyła przemianę Remusa - kurcze, była w szoku - o tyle próby obłapiania jej, gdy się wywróciła są dla mnie nieco... Niesmaczne? No, ale to mogę zwalić na fakt, że mówimy o przeszłości. W końcu wtedy James jeszcze niekoniecznie przejawiał jakiekolwiek objawy dojrzałości.
    Tym, co jest najmocniejszym według mnie punktem rozdziału, o ile nie w ogóle dotychczasowej historii, jest opowieść o Clarie. Na początku niekoniecznie do mnie przemówiła idea Niewidzialnych, bo sami aurorzy to sekcja specjalna, ale po chwili zastanowienia uznałam, że dlaczego nie? W każdym razie, sama historia o Clarie jest poruszająca i bardzo smutna. Zwłaszcza, gdy porówna się ją z zachowaniem dziewczyny na co dzień i tą jej radością życia. Szalenie smutne w obliczu tej opowieści jest też to kupowanie flamingów. Wprowadziłaś wątek, którego się nie spodziewałam i ścisnęłaś mnie za serce.
    Drugą najlepszą sceną jest bezwarunkowo odkrycie sekretu Remusa. Kiedy przeczytałam, że Lily wychodzi w zamieć, żeby znaleźć Mary - a prędzej pewnie sama się zgubi - miałam ochotę jęknąć na taki popis z jej strony. Ale tylko przez chwilę, bo uświadomiłam sobie, że to właśnie zachowanie typowe dla Gryfonki. ^^ W każdym razie, sama scena przemiany Remusa jest dobrze napisana. I szalenie żal mi Mary, która nie tylko to widziała, ale i miało to wszystko miejsce po tym, jak go pocałowała.
    Co do pytania z notki odautorskiej - chyba się stawia, bo wymieniasz następujące po sobie dwie czynności. ^^
    Pozdrawiam i życzę weny ;)
    Rosalia [ostatnia krew]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie większość całej tej sytuacji o przemianie Lily jest raczej nie przemyślana i jakoś nie ustalałam sobie do końca jak chcę to zrobić, co tym bardziej mnie cieszy, skoro Wam się podoba :D
      Wiem, James to ciężki orzech do zgryzienia dla mnie, bo za szybko zagalopowałam się z tą jego przemianą, przez co trudno mi znaleźć dobry punkt zaczepienia jeżeli chodzi o jego przeszłość. No ale też, kiedyś James był dla niej koszmarem, a on z początku nie kwapił się do niczego "poważniejszego" niż właśnie takie zaczepianie i typowe podchody, bo - nie oszukujmy się - goście w jego wieku to nie są wzory opiekuńczego chłopaka.
      Oh, opowieść Clarie jest dla mnie samej czymś "wow", bo w sumie nie planowałam wyciągać od niej jakiejś historii - po prostu chciałąm dodać coś, co zrobiłoby z niej realną postać, a nie taką "słodką Clarie" trochę za bardzo Mary Sue. No, a potem jakoś tak wyszło, bum i jest coś takiego, coś czego się w ogóle nie spodziewałam nawet po samej sobie.
      Hm, zachowanie Lily tłumaczę sobie również tym, że przez taki szmat czasu Mary była jej najbliższą osobą, a ich więź jest dla niej najważniejsza, dlatego kiedy dowiaduje się, że może jej coś grozić (w tym wypadku zamieć) nie będzie w stanie siedzieć w cieple i się denerwować - wolałaby chyba zamarznąć próbując jej pomóc.
      Cała ta Remus-Mary thing będzie baaaardzo rozbudowana, nie wiem nawet czy nie tak bardzo jak Lily-James, bo Remus od zawsze nie chciał nikogo do siebie dopuścić, nawet Tonks trudno było go przekonać.
      Dziękuję za taki dłuuugi i miły komentarz. Również cieplutko pozdrawiam!

      Usuń
    2. Właśnie dla mnie przemiana Lily jest denerwująca, ale w ten dobry sposób, że człowiek ma ochotę nią potrząsnąć i kazać jej porzucić te wątpliwości, bo ci znajomi to najlepsze, co ją spotka. Gdyby od razu się z nimi zakumplowała bliżej, opowiadanie wiele by na tym straciło. Nie tylko na wiarygodności, ale i sama kreacja nieco histerycznej i niepewnej, ale dającej się lubić bohaterki poszłaby się kochać.
      Tak, z tym się zgadzam. Jak na piętnastolatka, który dziewczynę postrzega typowo fizycznie i seksualnie, to zachowanie Jamesa na schodach pasuje. I to prawda, że wstrzeliłaś się z przemianą trochę za szybko (wspomnienie o pomaganiu Pomfrey czy jakiejś uczennicy są okej, ale nieco zgrzytają w porównaniu z resztą), ale w teraźniejszości wypada o wiele lepiej. Na przykład na przyjęciu Slughorna, tam był wspaniały!
      Clarie dzięki temu rozdziałowi zyskuje nie tylko realizmu, ona zyskuje też mnóstwo głębi, bo nagle okazuje się, że jej słodycz i radość to tylko przykrywka dla czegoś o wiele smutniejszego. Nie wiem, czy nie miała być jedną z mniej ważnych postaci - zapewne tak - ale właśnie zyskała mnóstwo potencjału.
      Nie no, to logiczne, ale równocześnie wbiegnięcie w zamieć to jednocześnie coś typowo gryfońskiego, a właśnie takich szalonych porywów w imię przyjaźni brakowało Evans, chwilami właśnie tego gryfońskiego ducha jej brakowało. :D
      Cieszę się, że Mary i Remus są rozbudowani. Nie wątpiłam, że musiał być ktoś przed Dorą, że Remus musiał już kiedyś próbować. Czemu więc nie z Mary? ^^
      Nie ma sprawy, to sama przyjemność. Również pozdrawiam (;

      Usuń
    3. To w sumie chyba dobrze :D Najbliższy rozdział jeszcze trochę pociągnie tą sytuację, a jednocześnie będzie też o wiele bardziej pikantny niż ten, aż zacieram ręce na samą myśl. Natomiast już w 13 będzie ten ważny moment,w którym Lily dojdzie do samej krawędzi i będzie musiała w końcu zdecydować się, czy chce postawić kolejny krok. Oj, znowu będzie denerwująca i namiesza, ale od tej pory będzie już tylko lepiej :D
      No takie trochę kiczowate te wspomnienia, ale trzeba było jakoś pokazać, że teraz można na niego liczyć - a to było główne "ale" Lily w stosunku co do niego.
      No w sumie nie miała być na pewno jedną z głównych postaci, to na pewno. Myślę, że będzie wiele momentów nawiązujących do niej, jednak na pewno nie będzie na "czele" tego wagoniku.
      Haha, no to cieszę się, że nieświadomie wprowadziłam coś Gryfońskiego :D
      Patrząc na to jakie mam plany co do ich relacji, to chyba mój Remus będzie miał kolejne, poważne powody, do tego, żeby wystrzegać się bliższych stosunków z kobietami.
      Co dopiero dla mnie, każdy komentarz jest dla mnie niczym cukierek dla dziecka :D

      Usuń
    4. Tak, to dobrze, bo to znaczy, że tekst wywołuje u czytelnika emocje i chwała Ci za to. :D Strasznie nie lubię czytać czegoś, czego bohaterowie i ich poczynania są mi obojętni. Dlatego czekam niecierpliwie na kolejny rozdział. xD
      Nie no, ja rozumiem. I dobrze, że umiesz podejść z dystansem do własnego tekstu, to się bardzo ceni. ^^ I mam wrażenie, że akurat do tego Lily poczuła się przekonana. Proszę. Bo więcej Jamesa z lekkim posmakiem Troskliwego Misia byłoby nieco niestrawne, skoro tekst wygląda na przemyślany. xD
      Że byłaby "na czele" to nie liczyłam, ale cieszę się, że będzie wiele momentów nawiązujących, bo ten niby mało istotny wątek zdecydowanie przykuwa uwagę. Jest ślicznie smutny i chwytający za serce.
      Aż się boję, co Ty szykujesz dla Remuska. ._. Biedny. Zupełnie, jakby wilkołactwo mu nie stykało. xD
      Oj, znam to uczucie. Ja piszczę jak wariatka za każdym razem, jak widzę nowy komentarz na swoim blogu. ^^

      Usuń
    5. Haha to się cieszę, że uzyskałam taki efekt, bo przecież o to chodzi nie :D Sama też nie lubię jak opowiadanie płynie sobie płynie i nic ciekawego się nie dzieje.
      No tak, James nie może być całkiem misiem, bo to nie byłby James! Będzie jeszcze kilka słodkich momentów, ale mam zamiar wprowadzić zdecydowanie więcej psikusów, bo nie było ich ostatnio widać coś. Chyba dlatego, ze Lily w całym tym zamieszaniu myślała tylko o sobie i nie zwracała uwagi na to co robią inni, to znaczy ja nie zwracałam, bo jakoś ich tak trochę omijałam szerokim łukiem.
      Kolejny taki moment, ślicznie smutny, będzie na sto procent pod koniec roku/początkiem kolejnego. Kiedy na to wpadłam to aż skakałam z zachwytu, na pewno Wam się spodoba :3
      Remusek sam sobie troszkę będzie winny, bo niestety będzie sobie zamykał każde drzwi przed nosem. Już samo to, że ktoś więcej wie o jego "futerkowym problemie" będzie dla niego trudne, a co dopiero dopuszczenie do siebie myśli, że był o krok od zrobienia czegoś dziewczynom. No ale, cicho sza na razie xd
      No, autorzy żyją na komentarzach, jak dodam rozdział to co chwila odświeżam i nie mogę wysiedzieć na miejscu haha

      Usuń
  10. I oto jest, nowy rozdział! :) No świetnie, świetnie wiele się dzieje a to mi się podoba. Bardzo ciekawie wplatasz wątki reszty bohaterów, ładnie to się wszystko ułożyło w tym rozdziale mamy wyjaśnienie wielu kwestii. Podoba mi się, potrafisz pisać i pisz dalej :D Więcej takiej produktywnej weny życzę, bo jak Ci sprzyja to i czytelnicy będą zadowoleni :D Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  11. Tęsknimyyyy, wracaj do Nas prędko! <3

    OdpowiedzUsuń
  12. Jejciu jaki Świetny blog *.*
    a takie długie rozdziały :D
    i tyle ciekawych pomysłów. Jeju jaką ty masz wene. Masakra xD, ale świetna jesteś.
    Pozdrawiam i Życzę weny choć i tak masz jej za dużo :D
    a jeżeli znajdziesz chwile dla początkującej to zapraszam do mnie: http://lilyijames.blog.onet.pl/

    OdpowiedzUsuń
  13. Haloooo! Jest tu ktoś? ;) Czekam, czekam i doczekać się nie mogę na kolejną część Twojej historii :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  14. Łał, chociaż przez chwilę nie mogłam się skupić, to pod koniec... utonęłam. Nie ma chyba lepszego określenia.

    OdpowiedzUsuń