piątek, 28 października 2022

26. Majstersztyk

{Dla Wszystkich,
którzy trzymali kciuki
za mnie i za moją obronę.
Zostałam magistrem!}

Wpatrywałam się w śmiejącą się Maryl, czując rosnącą w gardle gulę. Była przeraźliwie chuda, jakby od miesiąca nie miała nic w ustach. A jednak na jej twarzy rysował się tak szeroki uśmiech, jak gdyby w życiu nie była szczęśliwsza.

Może właśnie o to chodziło. Może Maryl Binner w końcu była szczęśliwa, siedząc pośród jej najbliższych przyjaciół. Obserwowałam, jak odchyla głowę, zanosząc się śmiechem, kiedy James ułożył się na jej kolanach. Jej długie, kościste palce wsunięte były w jego włosy, mierzwiąc je i bawiąc się nimi, jakby od niechcenia. Z trudem przełknęłam ślinę, starając się odwrócić wzrok. Nie wiedziałam, dlaczego ten widok tak na mnie działał. Czemu parzył mnie aż do czerwoności. 

– Dziurę w niej wywiercisz, jak tak dalej pójdzie – mruknęła Mary, siadając obok mnie na schodach prowadzących do dormitorium.

– Co? – spytałam, spoglądając na nią.

– Gapisz się na Maryl od wczoraj. Po prostu z nią pogadaj.

– Nie wiem, czy jest o czym – mruknęłam, wzruszając ramionami i skupiając się na swoich dłoniach.

– Najwidoczniej jest, skoro gryzie cię to cały dzień.

– Po prostu... Zastała nas w dziwnej sytuacji i nie wiem nawet, jak załatwili sprawę zeszłorocznego pocałunku. To znaczy, wiem, że James kręcił z tą całą Alią, ale może... sama nie wiem, może Maryl... no mogła pomyśleć sobie coś głupiego i... – zaplątałam się, zaczynając dygotać. Wow, przemknęło mi przez myśl, kiedy zaciskałam dłonie w pięści. Chyba sama nie wiedziałaś, ile to dla ciebie znaczy, huh?

– Według mnie, powinnaś z nią po prostu porozmawiać. Głupi by ogarnął, że coś cię dręczy, od wczoraj chodzisz jak struta. 

– No cóż – mruknęłam. – Póki co spasuje. Nie będę zawracać jej głowy.

Mary nie wyglądała na zadowoloną taką odpowiedzią, jednak nie odezwała się.

– Pójdę się przejść.

Wymknęłam się z Pokoju Wspólnego, korzystając z zamieszania wywołanego Łapą, który próbował wrzucić pianki do otwartej buzi Jamesa, wciąż leżącego na kolanach Maryl. Potrzebowałam chwili spokoju, musiałam odetchnąć od tej pokręconej sytuacji. Może i zachowywałam się jak dziecko, ale czułam się dziwnie skrępowana obecnością Binner. W końcu była najlepszą przyjaciółką Jamesa, a w miedzy czasie stała się po części bliską osobą i dla mnie. Z drugiej jednak strony, totalnie nie wiedziałam, jak mam się przy niej zachować – nie wiedziałam, jak i czy w ogóle wyjaśniła sobie wszystko z Rogaczem po ich czerwcowym pocałunku, nie wiedziałam, jakie dokładnie mieli w końcu relacje, nie mogłam sobie w ogóle wyobrazić, co musiała pomyśleć, widząc nas razem w Pokoju Życzeń! Na samą myśl o piątkowym wieczorze rumieniłam się jak szalona. Ona nawet nie wiedziała o zakładzie! Chociaż podejrzewałam, że James wszystko jej już opowiedział. W końcu całą sobotę spędzili razem. 

Było mi nawet trochę głupio, że tak się izolowałam. Na początku starałam się być blisko, jak cała reszta, ale potem zaczęłam czuć się jak intruz, kiedy Huncwoci zaczęli, dosłownie, nosić ją na rękach. Więc najciszej, jak umiałam, wycofałam się, dając im spokój. Przy okazji samej znajdując czas, na przetrawienie tego wszystkiego.

Mój lęk był irracjonalny, wiedziałam o tym. Sama komplikowałam tę sprawę. A jednak jakoś nie miałam odwagi spojrzeć w jej ciemne oczy.

Spojrzałam na zegarek i dostrzegłam, że zbliżała się pora obiadowa. Całkiem z tego rada, ruszyłam w kierunku Wielkiej Sali. Wiedziałam, że Gryfoni nie zbiorą się na dół przynajmniej do szesnastej, zatem mogłam w spokoju zjeść w samotności i poukładać sobie wszystko w głowie. Kiedy dotarłam na miejsce, obiad właśnie pojawił się na stołach. Byłam jedną z nielicznych osób w sali, chyba nikomu nie przychodziło do głowy jedzenie o tak wczesnej godzinie. Zadowolona usadowiłam się w połowie stołu Gryffindoru i zabrałam się za nakładanie wszystkiego co popadnie na złoty talerz, zaczynając od opiekanych ziemniaczków, frytek i zielonego groszku, na potrawce z indyka kończąc. Mój spokój nie trwał jednak długo. Nie minęło dziesięć minut, kiedy ktoś usiadł naprzeciwko mnie, a gdy uniosłam wzrok, kawałek ziemniaka stanął mi w gardle.

– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha – stwierdziła Maryl, uśmiechając się, jakby chciała mi pokazać, że doskonale sobie zdawała sprawę z faktu, iż jej unikam. – Wiem, że wyglądam kiepsko, ale żeby aż tak?

Dziewczyna zaśmiała się, kiedy odkasnęłam słabo, próbując przełknąć jedzenie.

– Maryl – wykrztusiłam.

– We własnej osobie. A teraz możesz mi powiedzieć, czemu u licha mnie unikasz? Nie bój się, teraz już nie ma w pobliżu Jamesa, który mógłby nam przerwać, choć nie ukrywam, że musiałam go praktycznie przykuć do podłogi w Pokoju Wspólnym, żeby zostawił mnie na pięć minut samą. Chciał łazić za mną po całym zamku, a kiedy zapytałam się go, jak wyobraża sobie moją rozmowę z tobą, jeśli będzie mi dyszeć w kark, zaproponował łaskawie, że poczeka w wejściu do Wielkiej Sali, dasz wiarę? Jakbym nie mogła sama się przespacerować po Hogwarcie! – zaśmiała się. – No już, uparciuchu, co jest?

Przyglądałam jej się zszokowana, wyglądając pewnie jak wariatka. 

– O zakładzie już wiem, James mi powiedział. Swoją drogą, gdybym tam była, to jest w pociągu jadącym do Hogwartu, powiedziałabym ci, że zdecydowanie jesteś szalona. Ale może to nawet i dobrze, że się założyliście, chciałabym, żeby ktoś w końcu utarł nosa Syriuszowi.

– Ja... co? – zapytałam, kręcąc głową i niczego nie rozumiejąc.

– Bałaś się mojej reakcji?

Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Czy bałam się jej reakcji? O to mi chodziło?

– Nie wiem, co jest między tobą a Jamesem... – zaczęłam, na co Maryl zaśmiała się głośno.

– Yy, nic, a co miałoby być? Tylko przyjaźnię się z tym głąbem – zawołała, wciąż chichocząc.

– No tak, ale ten pocałunek i ja właściwie nie miałam z nimi kontaktu przez wakacje, a ty byłaś w szpitalu i w ogóle nie wiedziałam, co się dzieje, ani czy sobie wszystko wyjaśniliście...

– Zaraz, zaraz – przerwała mi Maryl, otwierając usta. – Ty myślałaś, że będę na ciebie zła? Że będę zazdrosna o tego rozczochranego pioruna w okularach?

– Y-yyy – wyjąkałam, sprawiając, że towarzysząca mi dziewczyna wybuchła śmiechem.

– Słuchaj, bierz go sobie, jeśli chcesz, przecież ci już mówiłam kiedyś, że James to tylko przyjaciel.

– Nie chcę go – mruknęłam naburmuszona, obserwując, jak Maryl kradnie z mojego talerza frytkę i obrzuca mnie spojrzeniem w stylu "ehe, jasne". – Naprawdę!

– Dobrze, dobrze, pani prefekt – zachichotała, wrzucając sobie zdobycz do buzi. – Ale nie całowaliście się?

– Maryl! – krzyknęłam, wywołując u niej kolejną salwę śmiechu.

– Żartowałam no.

Przyglądałam się jej wychudzonej twarzy, ciemnym dołom pod oczami i wystającym kościom policzkowym. Była taka chuda, wyglądała, jakby mógł ją porwać pierwszy lepszy powiew wiatru.

– Wiem, wyglądam bosko – powiedziała, uśmiechając się. – Nie ma co się martwić, wyglądałam dużo gorzej. Teraz bliżej mi do modelki, serio.

Zaczęłam zastanawiać się, jak źle musiało być, kiedy wyglądała "dużo gorzej", ale nie skomentowałam tego, uznając, że Maryl pewnie nie chce o tym rozmawiać. Jej wdzięczny uśmiech jedynie to potwierdził.

– Może po obiedzie się przejdziemy? – zaproponowała Maryl.

– No nie wiem – mruknęłam, bacznie jej się przyglądając.

– Och no proszę, przecież nie połamię się po zwykłym spacerze.

– No dobra – zaczęłam – ale najpierw musisz coś zjeść. Musisz DUŻO zjeść.

O dziwo Gryfonka miała dobry apetyt. Dopilnowałam, żeby z jej talerza zniknęło wszystko, zanim wstała od stołu. Wydawała się być dziwnie podekscytowana możliwością spaceru.

– Bo nawet nie wiesz, jak dawno nie byłam na zewnątrz – westchnęła na moją uwagę, łapiąc mnie pod ramię, kiedy opuszczałyśmy zamek. Było całkiem słonecznie i ciepło, jak na wrzesień.

– Nie pozwolili ci chodzić na spacery? – zapytałam, pomagając jej zejść po schodach.

– Uważali, że jestem na to za słaba. Tak naprawdę lepiej czułam się praktycznie od razu po rozpoczęciu leczenia, ale rodzice nalegali, żebym nabrała sił. Długo nie chcieli się zgodzić, żebym wróciła do Hogwartu.

– Och – mruknęłam. – Jak ich przekonałaś?

– Powiedziałam, że ucieknę z domu, jak mnie nie puszczą. Przecież nie daliby mnie rady przypilnować.

– Czy to byłoby mądre? – spytałam. Szłyśmy bardzo powoli, pozwalając, by wiatr odganiał nam włosy z twarzy. Maryl uśmiechała się pod nosem, przymykając oczy.

– Może i nie, ale nie mogłam już wytrzymać w szpitalu. A kiedy powiedzieli mi, że zabiorą mnie do domu... Wyobrażasz to sobie, Lily? Cały rok w zamknięciu, cały rok w jednym pokoju? – Jej oczy błyszczały smutno, kiedy to mówiła. W odpowiedzi pokiwałam głową, wzdychając.

– No cóż, dobrze, że w takim razie zgodzili się, żebyś wróciła.

– Wzywali lekarza cztery razy, aż w końcu nie mógł nic znaleźć i musiał przyznać mi rację. To znaczy nic, oprócz osłabienia, ale to kwestia tylko kilku dobrych posiłków i paru przespanych nocy.

– Chyba kilkunastu – zauważyłam, na co Maryl wywróciła oczami.

– Nie bądź jak moja mama.

Przyjemnie było spacerować i śmiać się, o niczym nie myśleć. Maryl opowiadała mi o swoich wakacjach i kłopotach ze zdrowiem, a ja jej o moich kłótniach z Jamesem.

– Uparciuch z ciebie – mruknęła, kiedy przyznałam jej się do naszej najcięższej wymiany zdań, po której nie odzywaliśmy się do siebie cały lipiec.

– Zaczął traktować mnie, jak małą dziewczynkę! – zawołałam naburmuszona.

– No tak, a nikt nie może zająć się naszą małą dzielną Lily – westchnęła Maryl, sprzedając mi kuksańca w bok.

– Wiesz, że nie o to chodziło. Pierwsi się z Syriuszem brali za pomaganie, a mi nie pozwolił się zbliżyć, bo jeszcze sobie guza nabiję. Kamyczka podnieść nie mogłam, bo już był obok.

– Bo się martwił.

– No to mu powiedziałam, żeby się nie martwił i dał mi spokój, bo sama sobie dam radę. A potem się obraził, przyjechał z Syriuszem do mojego domu...

– On co?

– No – westchnęłam, spoglądając na jezioro. – Ma za to przemiłego tatę.

– Och, poznałaś Fleamonta? Cudowny gość!

– Spałam u nich. Przed spotkaniem z... Zakonem – dodałam troszkę ciszej.

– No proszę – zaśmiała się Maryl. – Szkoda, że mnie nie było, byłaby lepsza zabawa.

– Z tobą na pewno – odpowiedziałam jej, kręcąc głową.

Binner zachichotała i zerknęła na mnie z uśmiechem.

– Cieszę się, że wróciłam.

Kiedy dotarłyśmy do Pokoju Wspólnego, James obrzucił nas czujnym spojrzeniem, jak gdyby chciał się upewnić, że nic jej nie zrobiłam. Maryl usadowiła się wygodnie na sofie i westchnęła głośno.

– Poróbmy coś – zaproponowała. – Może pogramy w karty?

– Podoba mi się twój sposób myślenia – zaśmiał się Syriusz, pocierając dłońmi z zadowoleniem. – Przyniosę talię.

Resztę wieczoru spędziliśmy na graniu, a nikt z nas nie poruszył już więcej tematu zakładu.


Poniedziałek zapowiadał się pochmurnie. Kiedy zeszłyśmy na śniadanie, większość Gryfonów siedziała już przy stole. Z ziewnięciem wymykającym się spomiędzy moich ust, usadowiłam się obok Jamesa, który zerknął na mnie zaintrygowany.

– Nie wyspałaś się?

– Nie mogłam usnąć – westchnęłam, rozglądając się. – Podasz mi tosty?

Mary usiadła naprzeciwko mnie i prawie natychmiast wdała się w rozmowę z Clarie, Dorcas i Maryl na temat nauki i czekających nas egzaminów. Korzystając z okazji, James pochylił się w moim kierunku i puścił mi oczko.

– Pamiętasz, co ci obiecałem?

– Hm? – mruknęłam, popijając kęs jajecznicy sokiem pomarańczowym.

– Powiedziałem ci, że nauczę cię kawałów.

– Och nie – jęknęłam, kręcąc głową.

– Och tak! – zawołał zadowolony chłopak. – Myślę, że już najwyższy czas, żebyś spłatała ze mną mały żarcik.

– To zły pomysł – zaoponowałam, jednak James nie chciał przyjąć tego do wiadomości.

– To świetny pomysł, Lily. Trzeba cię trochę rozruszać. Czy ty w ogóle kiedyś zrobiłaś komuś jakiś kawał?

– Ostatnio, z tobą. Łajnobomba Rosiera, pamiętasz? – spytałam, podnosząc brwi.

– To był tylko mały, niewinny żart. Mówię o dowcipie godnym Huncwotów.

– Nie jestem Huncwotem, więc odpowiedź jest raczej jasna.

– Jesteś dziewczyną Huncwota, dostajesz przepustkę na kawały.

– Nie jestem twoją dziewczyną – mruknęłam cicho, przewracając oczami.

– Jesteś, udawaną, ale jesteś.

– Jeszcze nie poprosiłeś mnie o udawane chodzenie – zauważyłam, a James spojrzał na mnie dziwnie.

– Mam cię poprosić o chodzenie? – zapytał, robiąc głupią minę. 

– Nie – odpowiedziałam natychmiast, płonąc rumieńcem.

– No to wszystko ustalone. Godziną zero będzie nasz dzisiejszy dyżur.

– Ugh – jęknęłam, ale James chyba już tego nie usłyszał, zajęty krojeniem kiełbasek i narzekaniem Syriusza na początek tygodnia.

Chociaż z jednej strony mi się to nie podobało, z drugiej czułam małą ekscytację na myśl o wieczornej dywersji, kiedy szliśmy korytarzem na Zaklęcia, a ręka Jamesa obejmowała moją, jakby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Niektórzy zerkali na nas dziwnie, inni pokazywali nas sobie palcami, ale Rogacz nie zwracał na to uwagi, zbyt zajęty przekomarzaniem się z Syriuszem. Kiedy zbliżyliśmy się do sali, korzystając z nagłego pojawienia się Petera, który z zachwytem zaczął opowiadać reszcie o bójce na czwartym piętrze, wysunęłam swoją dłoń z tej należącej do Jamesa i czmychnęłam do sali, chowając się za podręcznikiem. Mary usiadła obok parę sekund później i zachichotała pod nosem.

– No i z czego się śmiejesz – mruknęłam posępnie.

– Z niczego – odparła, wciąż się uśmiechając. – Chociaż nie, zmieniłam zdanie. Niezmiernie bawi mnie wizja Syriusza jako twojego niewolnika, jak już wygrasz ten zakład.

Mary zaniosła się śmiechem, widząc moją skwaszoną minę, jednak nie odpowiedziałam już na jej zdumione "no co?". No bo właściwie, to o co mi chodziło? O to, że czułam, jak z każdym dniem James burzy moje granice, nic sobie z nich nie robiąc?

Jęknęłam pod nosem, przyglądając się czwórce Huncwotów zajmujących miejsca. Czekały mnie długie dwa tygodnie.


Wieczór nastał zadziwiająco szybko. Zdenerwowana skubałam rąbek szaty, zastanawiając się, co takiego wymyślił James, kiedy czekałam na niego pod portretem Grubej Damy, zajętej poprawianiem bluszczu opinającego kamienny łuk za nią. O dziewiętnastej zniknął, mówiąc, że może się spóźnić, co zupełnie mi się nie podobało. Co ten nicpoń planował? Zanim zdążyłam jednak całkiem pogrążyć się w wymyślaniu kawałów, na którym mógłby wpaść brunet, do moich uszu dobiegł odgłos kroków, a po chwili zza rogu ukazała się postać Gryfona.

– Jestem – wydyszał, niosąc pod pachą płócienną torbę.

– Co tam masz? – spytałam, bojąc się odpowiedzi, jednak chłopak pokręcił głową.

– Nie tutaj. Chodź – powiedział, łapiąc mnie za rękę i ciągnąc w kierunku schodów. Zatrzymał się dopiero dwa piętra niżej, kiedy zaczęłam marudzić pod nosem. – Nieznośna jesteś.

– Powiesz mi, co to jest? 

– Uznałem, że zaczniemy od czegoś prostego. Skoro masz już doświadczenie z łajnobombami... – zaczął, rozchylając torbę. Spojrzałam do środka i zmarszczyłam nos.

– Nic tu nie ma – mruknęłam, a James zachichotał.

– I tu się mylisz.

– To niewidzialne łajnobomby? – spytałam sceptycznie.

– Łajnobomby potraktowane zaklęciem kameleona – powiedział dumnie, potrząsając torbą, z której doszedł mnie przykry zapach.

– Twój wielki plan, to obrzucenie schodów odchodami? Schodów, którymi będziemy musieli wrócić na górę?

– Nie, głuptasie. To by była słaba zabawa. 

– Więc jaki masz pomysł? – spytałam, przyglądając mu się z miną wyrażającą moją niechęć.

– Wpisałem nas do patrolu lochów – odpowiedział dumny.

– Chcesz obrzucić lochy kupą– zapytałam, niedowierzając.

– Chcę zostawić parę niespodzianek pod Pokojem Wspólnym Ślizgonów – wytłumaczył, uśmiechając się w iście Huncwocki sposób. – A ty mi w tym pomożesz.

– Och, nie ma mowy! – zawołałam, kręcąc głową i krzyżując ręce na piersi. – Od razu będzie wiadomo, że to my, skoro nas tam wpisałeś!

– Proszę cię, to zbrodnia idealna – zaczął mi tłumaczyć James. – Nikt nie posądzi pani Lily Evans, prefekt naczelnej, największej chluby Hogwartu, o tak niecny czyn. Jesteś naszą najlepszą przykrywką. To będzie bezbłędna dywersja!

– Nie podoba mi się to – mruknęłam, a Rogacz przewrócił oczami.

– No weź, nikt nie będzie cię podejrzewać. 

Patrzyłam się na jego uśmiechniętą twarz i sama nie wierzyłam w to, co zamierzałam zrobić.

– No dobra – westchnęłam w końcu, starając się nie zwracać uwagi na jego taniec zwycięzcy. – Ale jeśli nas złapią i zarobię szlaban, to cię utłukę.

– Tak jest, pani prefekt! A teraz chodź – i powiedziawszy to, ponownie złapał mnie za rękę i pociągnął w dół schodów.

Nie potrafiłam ukryć uśmiechu, kiedy biegliśmy po kolejnych stopniach, próbując pamiętać o pułapkach i osuwających się dywanach. Cały świat zwalniał, kiedy James zerkał na mnie i uśmiechał się coraz szerzej i szerzej. Moja ręka drżała, kiedy z każdym piętrem ściskał ją coraz mocniej, a w głowie kotłowało się milion myśli. Czułam, że łamię każdą zasadę, burzę każdy mur, którym tak starannie się otaczałam. Ale nie potrafiłam przestać.

– Skąd wiesz, gdzie jest Pokój Wspólny Ślizgonów? – wydyszałam, kiedy minęliśmy kolejny zakręt.

– Ma się znajomości – zaśmiał się James, puszczając mi oczko. – Chodź, już prawie jesteśmy.

Rozejrzałam się, nie rozumiejąc o co mu chodzi. Znajdowaliśmy się w pustym korytarzu, oświetlanym jedynie przez dwie migoczące pochodnie. Rogacz skierował się w stronę jednej ze ścian i uśmiechnął się wrednie.

– To jest wejście? – zapytałam, spoglądając na nią nieufnie.

– Mhm. Niezbyt wymyślne.

– Mało powiedziane – mruknęłam.

– Proszę – szepnął James, rozchylając torbę i pochylając się w moim kierunku. – Czyń honory.

– A-ale... co mam niby z tym zrobić?

– Trzeba porozstawiać je w losowych miejscach na korytarzu, tak żeby nie powybuchały na raz. Możesz ułożyć jedną zaraz pod wyjściem, na dobry początek.

Sceptycznie nastawiona włożyłam rękę do środka i opuszkami palców odszukałam jedną z łajnobomb. Była nieprzyjemnie zimna i śliska.

– Och, wpadniemy jak nic – wyszeptałam, układając ją zaraz pod ścianą.

– Nie wpadniemy, jeśli się pospieszysz – odpowiedział James, szczerząc się tak, jakby chciał zaznaczyć, w jak wyśmienitym jest humorze.

– Będę tego żałować.

James chichotał pod nosem, kiedy rozglądałam się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na schowanie śmierdzących niespodzianek. Po kilku minutach stwierdził, że podłoga mu nie wystarczy i zaczął rzucać zaklęcie przylepca na losowe miejsca na ścianie, a mój wzrok skwitował jedynie szerokim uśmiechem. Zanim skończyliśmy, zrobiło się już dosyć późno, więc upewniając się, że droga jest wolna (James zdecydowanie zbyt długo pochylał się przy tym nad jakimś starym pergaminem), pomknęliśmy korytarzami, pragnąc oddalić się jak najdalej od feralnego miejsca.

– Jeśli nas złapią... – zaczęłam, ale James natychmiast mi przerwał.

– Przestań krakać. Pomyśl o czymś przyjemnym. Na przykład o widoku Ślizgonów umorusanych gnojówką, ah...

– Śmieszny jesteś – mruknęłam, kręcąc głową. – Co teraz?

– Jeszcze kilka zostało – stwierdził Rogacz, potrząsając ochoczo torbą. – Masz ochotę na małą dywersję?

– Co masz na myśli?

Potter uśmiechnął się, zbójecko i iście huncwocko, w ten dokładny sposób, który sprawiał, że miękły mi kolana, chociaż w życiu bym się do tego nie przyznała.

– Dajmy im powód do plotkowania.


James miał rację. Kolejnego dnia Hogwart wrzał. Każdy chciał wiedzieć komu udało się wkurzyć cały dom Slytherinu, a zanim doszło do drugiego śniadania, po zamku krążyły już wieści o tym, że nocni rzezimieszki nie poprzestali na lochach. Siedząc w Wielkiej Sali ciężko było nie zwracać uwagi na oburzone i podniecone głosy, przekrzykujące się w spekulacjach, kto za tym stoi. 

– Ekhym – mruknęła Mary, przysiadając na ławie na przeciwko i patrząc karcąco na Huncwotów. – Mam nadzieję, że to nie wasza sprawka?

– A co dokładnie? – zapytał rozbawiony Syriusz.

– Och, no na przykład wybuchające zbroje, obryzgujące łajnem wszystkich w okolicy kilku metrów?

Zachichotałam pod nosem, wpatrując się w swój talerz, jakby ukryte w nim było coś niezwykle ciekawego. Pod stołem poczułam delikatne kopnięcie, a kiedy uniosłam twarz, spojrzałam prosto w roześmiane oczy Jamesa.

– Muszę cię zmartwić, Mary, ale tym razem to nie moja sprawka. Choć kojarzę taki pomysł – mruknął przeciągle Syriusz, zerkając z uniesioną brwią na Jamesa.

– Na mnie nie patrz! Najwyraźniej nie był to pomysł godny Huncwotów, skoro ktoś inny na niego wpadł – odpowiedział Rogacz, przywołując na twarz poważną minę.

– Hm – mruknęła Mary, przyglądając się to Potterowi, to mi, a z jej oczu błyskały groźne ogniki.

W odpowiedzi na jej wzrok wzruszyłam ramionami, udając, że nie mam z tym nic wspólnego, choć wyraźnie jej to nie przekonało.

– Czyś ty oszalała? – zapytała, łapiąc mnie za ramię, kiedy kierowaliśmy się ku sali obrony przed czarną magią.

– Nie wiem o co ci chodzi – odpowiedziałam. Mary zgromiła mnie spojrzeniem.

– Dobrze wiesz! To wy!

– Cicho! – szepnęłam.

– Och, co w ciebie wstąpiło – zapytała, przyglądając się mi.

– Nic, bo to nie ja – wyjaśniłam, a ona pokręciła głową.

– Obyś się nie wpakowała w kłopoty.

Nie odpowiedziałam, wystawiając jej język, na co dziewczyna wywróciła oczami, ale nie zdołała ukryć uśmiechu. 

Dzień mijał w zastraszającym tempie. Lekcja obrony z Profesorem Godfrayem była wyjątkowo ciężka. Rozpoczęliśmy pierwszy segment zaklęć obronnych, powtarzając znane nam już informacje i pracując w parach nad klasyfikacją zaklęć typu pierwszego, które obejmowały zaklęcia długodystansowe i zaklęcie tarczy. Pod koniec zajęć Godfray zapowiedział sekcję ćwiczeń, których nie zdążyliśmy już wykonać, więc dostaliśmy kupę zadania domowego. Większość Gryfonów wydawała się nie być zachwycona wizją wieczorów w książkach. Żeby uniknąć zmarnowania na naukę całego tygodnia, po zjedzonym obiedzie złapałam torbę i udałam się do biblioteki, gdzie pomimo swoich najszerszych chęci, za nic w świecie nie byłam w stanie doszukać się książki, której potrzebowałam. Zmęczona westchnęłam, przesuwając rękę po okurzonych grzbietach ksiąg. Po trzydziestu minutach bezowocnych poszukiwań moja irytacja sięgała zenitu. Że też akurat dzisiaj! Jakbym nie miała wystarczająco dużo roboty. Zrezygnowana odwróciłam się i skierowałam ku wyjściu z biblioteki, próbując wymyślić, kto mógłby pomóc mi ze znalezieniem informacji na temat zaklęcia odrzucenia, kiedy nagle mnie olśniło. Remus! Jego wiedza z pewnością powinna wystarczyć do napisania półtorej stopy na temat przewagi ofensywy nad defensywą. Obróciłam się napięcie, zastanawiając się, gdzie mógł o tej porze podziewać się Lupin, kiedy poczułam mocne uderzenie.

– Ała – jęknął niespodziewanie wysoki głos.

– Ach – wydusiłam z siebie, próbując rozmasować pulsującą z bólu głowę.

– Czemu, kiedy już na siebie wpadamy, zawsze kończy się to sprowadzeniem do poziomu podłogi?

Uniosłam wzrok i spojrzałam na podnoszącą się z kamiennej posadzki, rozczochraną blond czuprynę.

– Leonard, tak? - zapytałam, wyciągając w jego stronę rękę.

– Leo – poprawił mnie chłopak, uśmiechając się.

– No cóż, skoro ostatnio to ty mnie podnosiłeś, fair wydaje się jedynie sytuacja, w której to ja podnoszę ciebie – zauważyłam.

– Coś w tym jest – zaśmiał się chłopak, otrzepując spodnie. – To powiesz mi gdzie tak pędziłaś?

Przyjrzałam się mu, zastanawiając się nad odpowiedzią. Jego krawat był lekko przekrzywiony i zdecydowanie zbyt luźno zawiązany, zupełnie jak u pewnego dobrze mi znanego Gryfona.

– Szukałam Remusa.

– To twój kolega prefekt? Ten z jasnymi włosami?

– Tak, dokładnie – mruknęłam, kiwając głową.

– Może jest z twoim chłopakiem na treningu.

– Z kim? – zapytałam, podnosząc brwi.

– James Potter, bożyszcz nastolatek? – dodał Leo, patrząc na mnie dziwnie.

– To nie jest mój... – zaczęłam, po czym ugryzłam się w język. – Znaczy... na treningu?

Krukon patrzył na mnie zdziwiony, a jego lewa brew podskoczyła tak wysoko, że prawie całkiem zniknęła w burzy rozczochranych włosów. Z całej siły starałam się nie spłonąć rumieńcem, ale chyba z marnym skutkiem, bo w końcu niezrozumienie wymalowane na jego twarzy zmieniło się w głupkowaty uśmiech. 

– Jasne – powiedział Leonard, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. – Na treningu z twoim nie-chłopakiem.

– James to... nieważne – mruknęłam, kręcąc głową tak szybko, że włosy połaskotały mnie w twarz. – Remus trenuje?

– Nie, twój nie-chłopak trenuje. Quidditcha, tak tylko ci przypomnę. Może jednak uderzyłaś się w głowę trochę za mocno? – dodał, wyciągając w moją stronę rękę, jakby chciał sprawdzić, czy mam gorączkę.

– Ha, ha – rzuciłam, odsuwając się. – Ale możesz mieć rację, chłopaki czasem chodzą wspólnie na stadion. I przestań nazywać Jamesa moim nie-chłopakiem.

– Jak sobie życzysz, nie-dziewczyno Jamesa.

Gdyby wzrok mógł zabijać, Leonard Simmons już by nie żył. Niestety marny był ze mnie zabójca, więc zamiast tego musiałam się zadowolić zgromieniem go wzrokiem godnym bazyliszka. 

– Mogę się z tobą przejść, i tak właśnie szedłem w tamtym kierunku.

– Na trening Gryfonów? – zapytałam zdziwiona, poprawiając torbę i ruszając w kierunku schodów.

– Nie, na błonia. Naprawdę zaczynam się o ciebie martwić.

Spacer z Krukonem był przyjemny. Kiedy w końcu odpuścił i przestał mi dogryzać, ze zdziwieniem odkryłam, że był z niego całkiem dobry kompan do rozmów. Pomimo faktu, iż był dwa lata młodszy, dobrze orientował się w przedmiotach i materiale omawianym na ostatnim roku, zwłaszcza jeśli chodziło o lekcje obrony przed czarną magią.

– Godfray jest obłędny – trajkotał, kiedy przechodziliśmy obok Wielkiej Sali. – To chyba nasz najlepszy nauczyciel OPCM, nie mówiąc o tym, że oprócz świetnego przygotowania ma niesamowite doświadczenie. Wiedziałaś, że wciąż aktywnie uczestniczy w walce?

– Tak, ostatnio spóźnił się na zajęcia, bo wracał z Ministerstwa – powiedziałam, poprawiając pasek torby.

– A jego lekcje są genialne. Zaczęliśmy właśnie cały segment powtórek o magicznych zwierzętach, gościu załatwił nam bogina! Prawdziwego! To było niesamowite – rozmarzył się Leonard, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie, przez co prawie przywalił w przymknięte skrzydło drzwi.

– Tak  odpowiedziałam, uśmiechając się pod nosem i ciągnąc go za ramię w drugą stronę. – Wygrywa też pod względem ilości zadanej pracy domowej. Bije na głowę całą resztę.

– Nie ma postępu bez poświęcenia – powiedział Leo z poważną miną i zdecydowanie zbyt niskim głosem, żebym mogła go wziąć na poważnie.

– Ale tak – potwierdziłam – jest dobrym nauczycielem.

Gawędząc zmierzaliśmy w stronę stadionu do Quidditcha, kiedy czyjś roześmiany głos zawołał imię chłopaka.

– Leo! Leo, tutaj!

Obróciłam głowę w stronę machającej ręką dziewczyny opartej o konar drzewa. Krukonka siedziała w otoczeniu kilku chłopaków, a ich niebieskie krawaty zwisały z gałęzi nad ich głowami niczym banderola. Leonard wydawał się jednak nie zwracać na nich uwagi, patrząc w całkiem innym kierunku. Kiedy podążyłam za jego wzrokiem, dostrzegłam, że przyglądał się zupełnie innej dziewczynie. Wysoka postać przechadzała się brzegiem jeziora z zamyśloną miną. Jej jasne, długie, blond włosy poruszały się na wietrze, a dłonie zaciskały na ramionach, kiedy obejmowała się w zamyśleniu.

– Jak ma na imię? – zapytałam, wyrywając chłopaka z transu.

– Och – mruknął, kręcąc głową. – To… no… ma na imię Yvesanne – powiedział cicho.

– Bardzo ładna – odpowiedziałam.

– Ta – mruknął przeciągle.

– Skoro tak cię to gryzie – zaczęłam – to czemu z nią nie porozmawiasz?

– Ona raczej nie wie, że istnieję – westchnął.

– To może najwyższy czas to zmienić? – zaproponowałam.

– Nie wiem, czy jestem gotowy na jej ślizgoński temperament – zaśmiał się.

– Może to ona nie jest gotowa na twój krukoński temperament – zasugerowałam, a chłopak zaśmiał się.

– Podoba mi się ten punkt widzenia.

– Nie chcę psuć zabawy, ale chyba ktoś cię wołał i nie jest zbyt zadowolony z tego, że masz to totalnie gdzieś.

Leonard rozejrzał się, a kiedy jego wzrok w końcu natrafił na naburmuszoną Krukonkę, zaśmiał się.

– Ach – westchnął chłopak. – No tak. To na mnie już pora. Dziękuję za miły spacer – powiedział.

– To ja dziękuję – odpowiedziałam, uśmiechając się.

– Pozdrów swojego nie- chłopaka!

– Ha, ha, ha! – Krzyknęłam za nim, ale chyba już mnie nie słyszał, biegnąc w stronę drzewa.

Coraz bardziej rzeczywistym wydawało się być wygranie zakładu z Łapą. Stałam, uśmiechając się pod nosem i próbując sobie wyobrazić minę Syriusza, kiedy uświadomi sobie, że przez miesiąc musi wykonywać wszystkie moje polecenia i spełniać wszystkie zachcianki. Ach, czy życie mogło być piękniejsze? Z oddali dobiegły mnie ciche brawa. Spojrzałam w górę, na rosnące przede mną trybuny i małe czarne punkciki poruszające się na wietrze. Chociaż przyszłam tam głównie w celu znalezienia Remusa, do głowy przyszło mi, że tam na górze mógł znajdować się dużo lepszy powód mojej wizyty, przynajmniej dla postronnego widza. Zadowolona z chytrego planu, który kształtował się w mojej głowie, ruszyłam w kierunku stromych drewnianych schodów, prowadzących na sam szczyt trybun.

Kiedy wyszłam na samą górę, poczułam na twarzy mocne uderzenie wiatru. Trybuny były puste. Po drugiej stronie boiska dostrzegłam grupkę czwartoklasistów żwawo komentujących poczynania ścigających, który próbowali odebrać sobie kafla. Niespiesznie ruszyłam w kierunku pierwszych rzędów i usiadłam na jednej z drewnianych ławek. Wpatrzyłam się w latające nad boiskiem postacie, próbując dostrzec znajome twarze. Po stadionie rozszedł się dźwięk stłumionych oklasków, gdy Syriuszowi udało się odebrać piłkę i strzelić gola. I wtedy go rozpoznałam. Zawisł nieruchomo pomiędzy obręczami po obu stronach boiska i chociaż Syriusz wykonywał właśnie swój popisowy numer (przerzucenie kafla do gracza za sobą przy jednoczesnym odciągnięciu uwagi przeciwnika brawurowym zsunięciem się z miotły i złapaniem się jej w ostatnim momencie) jego wzrok skierowany był w moją stronę. I mogłabym przysiąc, że się uśmiechał.

Z każdą minutą robiło się coraz chłodniej. Po pierwszym kwadransie musiałam schować dłonie do kieszeni szaty, a po kolejnym otuliłam się nią szczelniej. W głowie wciąż zastanawiałam się, jak powinnam zachować się po treningu. Reakcja Leo sugerowała, że mój plan wypalił, ale żeby iskra nie zgasła, trzeba ją odpowiednio pobudzać. Tym razem to ja przyszłam do niego, co oznaczało, że nie mogłam liczyć na to, żeby to on wykonał pierwszy ruch. Dlatego kiedy rozległ się gwizdek i gracze powoli skierowali się ku ziemi, zacisnęłam ręce i skierowałam się w stronę schodów. Wdech, wydech, Lily. To nie może być takie trudne.

Zanim udało mi się zejść na dół, Gryfoni zdążyli zebrać się już pod szatnią. Jeden z pałkarzy przekomarzał się właśnie z Syriuszem, że widać kiedy chce zmienić kurs, bo za mocno zaciska palce na trzonie miotły, ale urwał w połowie zdania, kiedy mnie zauważył.

– No proszę – powiedział Łapa, opierając się nonszalancko na swojej miotle. Wiatr rozwiewał mu czarne, poplątane włosy, a na jego twarzy malował się chytry uśmieszek. – A kogoż to moje oczy widzą. Zawsze wiedziałem, że nie będziesz w stanie się oprzeć moim wybitnym poczynaniom sportowym. Przyszłaś mi pokibicować?

– Tak się składa, że nie tobie – odgryzłam się mu, ale nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo zza jego pleców wyłonił się James. Miał wilgotne od potu włosy, które pocierał właśnie ciemnym ręcznikiem, a na jego wąskim nosie brakowało okularów. W blasku popołudniowego słońca dostrzegłam mieniącą się plakietkę kapitana drużyny, przypiętą do bordowej szaty, z której zdążył już zdjąć ochraniacze. 

– Och, no nie mów, że interesuje cię ten głąb... – zaczął Syriusz, podążając za moim wzrokiem, ale nie zdążył dokończyć, bo biorąc głęboki oddech przybliżyłam się i stając na czubkach palców pocałowałam Jamesa w policzek. 

Nie wiem kto wydawał się być bardziej zaskoczony, ja, Syriusz, czy Rogacz. Ten ostatni spojrzał na mnie z góry, a w jego oczach dostrzegłam tańczące iskierki. 

– Hej – mruknęłam, czując, że się czerwienię. Zaskoczenie zniknęło z twarzy chłopaka tak szybko, jak się na nim pojawiło, a na jego miejsce natychmiast wypłynął typowy dla niego uśmiech.

– Cześć – odpowiedział, a sposób w jaki to zabrzmiało spotęgował czerwień na moich policzkach. Zabrzmiało jak zachęta.

O ile James zachował się z klasą, nie można było tego powiedzieć o Syriuszu. Kiedy odwróciłam się w jego stronę, stał w zawieszeniu i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami w zupełnym zdumieniu. Kilka osób z drużyny zachichotało pod nosem i mruknęło coś o tym, że muszą zabrać swoje rzeczy, po czym udało się w stronę szatni. Łapa pokręcił w końcu głową, wyrywając się z letargu, po czym mruknął pod nosem ciche "te baby" i podążył za resztą. 

– Ciebie też bardzo miło widzieć – powiedział miękko James, uśmiechając się do mnie jeszcze szerzej, jeśli to w ogóle było możliwe. 

– Ach tak – rzuciłam, zerkając na niego ponownie.

– Dasz mi chwilę? Wezmę tylko torbę.

– W porządku – odchrząknęłam, odsuwając się do tyłu.

Po chwili z szatni zaczęli kolejno wyłaniać się członkowie drużyny, zerkając na mnie z zaciekawieniem. Łapa rzucił mi rozbawione spojrzenie, mijając próg.

– Do zobaczenia na górze – zawołał w stronę Jamesa, który pojawił się w drzwiach jako ostatni.

– Gotowa? – zapytał chłopak, poprawiając torbę. Wciąż miał na sobie strój do quidditcha, a w drugiej ręce trzymał opartą o ramię miotłę.

– Na co – odparłam głupio, ściągając brwi.

– Nie wiem, ty mi powiedz, mózgu tej operacji – powiedział, uśmiechając się delikatnie. 

– Aż tyle do przodu nie planowałam. Właściwie to moim planem było zejście na dół z trybun, a reszta to czysta improwizacja.

– Chyba lubię tą improwizującą Lily – odrzekł James. – Nie powiedziałbym za to tego samego z punktu widzenia Syriusza, który chyba będzie musiał pogodzić się z przegraną.

Chłopak podszedł do mnie powoli i wsunął swoją dłoń w moją, delikatnie ją zaciskając. Spojrzałam na niego zdziwiona, ale on jedynie pociągnął mnie w stronę zamku. Dopiero wtedy spostrzegłam, że reszta drużyny szybko odwróciła wzrok i ruszyła dalej.

Dziwnie było tak czuć jego dłoń w mojej, nawet, jeśli zdarzało się to coraz częściej. Jego dłonie zawsze były tak przyjemnie ciepłe i o wiele większy od moich. Gdyby chciał, mógłby jedną ręką objąć obie moje.

– O czym tak rozmyślasz? – zapytał chłopak.

– O twoich dłoniach – odpowiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

– To bardzo ciekawy temat do rozmyślań. I co, do czego doszłaś? – Mówił to spokojnie, ale jego usta drżały, jakby chciał się roześmiać.

– Że masz dwie dłonie – powiedziałam z przekąsem. – I że są suche, a nie tak przerażająco mokre jak u Petera – dodałam, próbując wymyślić coś na szybko, co James skutecznie mi utrudniał, delikatnie głaszcząc wnętrze mojej dłoni swoim kciukiem.

– Tak? I coś jeszcze?

– Och, jesteś straszny – warknęłam, próbując zabrać rękę, ale chłopak ścisnął ją mocniej, tak, żebym nie mogła ich wyrwać, po czym przeciągną mnie bliżej i objął w talii.

– Mhm – powiedział, blokując mi ręce, kiedy próbowałem się wyswobodzić. Fuknęłam na niego zła, na co on zaśmiał się perliście.

– Chyba jestem trochę silniejszy – kontynuował, przekładając moje dłonie tak, żeby oba nadgarstki zmieściły mu się w jednej ręce. Drugą uniósł do góry i zabrał mi z twarzy kosmyki włosów. Moje serce zabiło szybciej. Był tak blisko, że mogłam policzyć pojedyncze piegi na jego nosie. Musiały mu wyjść przez to, ile przebywa na słońcu, przeszło mi przez myśl

– I co teraz? – Zapytał chłopak a ja zagryzłam dolną wargę. Byłam pewna, że czuje, jak moje serce chce wyrwać się z piersi.

– Zakładam, że tak łatwo mnie nie puścisz – mruknęłam cicho.

– Musisz na to zapracować.

– Niby jak – wypaliłam, unosząc brwi. Złote promienie słońca zabarwiały jego włosy, a w oczach odbijała się radość.

– Najlepiej jak najbardziej koncertowo – powiedział, a kiedy zobaczył mój pytający wyraz twarzy, kontynuował. – Dla naszej publiki.

– Że niby mam ci zaśpiewać serenadę? – zapytałam sceptycznie.

– A ty wiesz, że jeszcze nikt dla mnie nie zaśpiewał?

– Jakby tak się zastanowić, to dla mnie też nie.

– No wiesz co! – krzyknął, udając obrażonego. – A mój występ w czwartej klasie?

– Ta durna walentynka, kiedy Syriusz ukradł instrumenty szkolnej orkiestry i zaczarował je, żeby ciągle grały, ale nie przemyślał tego, że będą za mną latać po całym zamku i w końcu wyważą drzwi do klasy Zaklęć?

– Tylko tyle z tego zapamiętałaś? – zapytał, robiąc głupią minę.

– Twojego wycia też nie da się zapomnieć.

– No wiesz ty co – powiedział.

– Powtarzasz się – zaśmiałam się, szczerząc szyderczo zęby.

– Teraz to na pewno cię nie puszczę – powiedział James, wydymając dolną wargę w geście urazy.

– No proszę – mruknęłam, przeciągając ostatnie słowo. – Zapłacę!

– Czym – zaśmiał się James.

– Hmm – zastanowiłam się.

– Już wiem – powiedział do mnie Jaqmes. – Ty, ja, Hogsmeade w ostatni weekend września.

– No nie wiem… – zaczęłam, na co James poprawił uchwyt na moich nadgarstkach. – No dobra, dobra! Zastanowię się.

– Zastanowisz?

– Zastanowię – powtórzyłam.

– A więc dobrze – odpowiedział James. Między nami zapanowała cisza. Ciepło bijące z jego ciała było wręcz uzależniające. Końcówki jego włosów prawie wyschły, chociaż na jego skroniach wciąż mogłam dostrzec kropelki potu. James uśmiechnął się ciepło i przyciągnął mnie jeszcze bliżej. Pachniał wiatrem i pierwszym jesiennym chłodem. – Współpraca z tobą to czysta przyjemność – wyszeptał łaskocząc płatek mojego ucha.

No normalnie majstersztyk, przemknęło mi przez myśl, kiedy w końcu odsunął się ode mnie i z uśmiechem ruszył na przód, a ja mogłam w końcu zacząć ponownie oddychać.




Minęły dwa lata.

W mojej głowie wyglądało to trochę inaczej – co prawda wiedziałam, że trochę mnie nie było, ale myślałam, że kilka miesięcy, góra rok. A jednak kiedy spojrzałam na datę publikacji poprzedniego rozdziału, złapałam się za głowę. Dwa lata!

I trochę mam do siebie żal, że tyle mnie nie było, że nie zmusiłam się wcześniej, ale potem myślę, że może właśnie tak miało być. Może właśnie tego potrzebowałam ja i ten blog. Wiele się wydarzyło i wiele zmarszczek mi przybyło, ale niezmienne pozostało to, jak miło tu wrócić. Zaglądałam tu w miarę regularnie i widziałam wszystkie wyświetlenia i komentarze. I cieszę się, że ktoś się tu jeszcze ostał.

Czy uda mi się publikować regularnie? Tego sobie z pewnością życzę! Kolejny rozdział jest już prawie skończony, więc na pewno kolejny raz zobaczymy się, jak zwykle, w ostatni piątek miesiąca, to jest 25 listopada. Ci, którzy czytali ogłoszenie, wiedzą, że zabrałam się również za poprawki starszych rozdziałów. Idzie pomału, ale do przodu, więc mam nadzieję, że do końca tego roku uda mi się zamknąć tę kwestię. Poprawione rozdziały publikuję w każdy piątek na Wattpadzie, gdzie możecie wpaść, żeby przeżyć przygodę od nowa.

I nie przeciągając, to by było na tyle. Koniecznie zostawcie po sobie komentarz, bo to zawsze był miód na moje serce. 

Miło jest wrócić.

Do zobaczenia za miesiąc.

Ati