poniedziałek, 4 lipca 2016

20. Potterowie


Drugą część opowiadania chciałabym zadedykować 
wszystkim czytelnikom, którzy przetrwali pierwszą. Nawet,
jeśli nie była idealna (a nie oszukujmy się – nie była.)

Szczególnie chciałabym tutaj wymienić dziewczyny z Elitarnych, które były dla mnie olejem napędowym (i bez nich nic nie wyglądałoby tak samo) oraz pewnego Magika, który czytał moje wypociny po nocach, tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność.

Jednocześnie chciałabym nadmienić, iż sporo czasu minęło od ostatniego rozdziału,
dlatego też z góry przepraszam, jeśli ta część będzie trochę różniła się od poprzedniej. W końcu  a przynajmniej taką mam nadzieję  trochę zmienił się mój styl pisania i sposób patrzenia na tą historię.

A na koniec nie pozostaje mi nic innego,
jak życzyć Wam miłego czytania!



Jechałam przed siebie, próbując oddychać miarowo. Skrzypienie łańcucha w moim rowerze odbijało się echem po pustej alejce, kiedy mijałam kolejne wyschnięte trawniki. Tego roku lato było wyjątkowo suche. Żar lał się z nieba, obejmując swoimi parzącymi palcami każdą powierzchnię, która nie była skryta w cieniu. Powoli wytarłam kroplę potu, spływającą po moim czole i odetchnęłam.
Musiała dochodzić trzecia, bowiem z uliczki obok dobiegł mnie warkot silnika. Mężczyzna spod numeru czterdziestego jak co dzień wracał z pracy. Chwilę później czerwony van minął mnie i wjechał na podjazd obok. Spojrzałam na kupkę ulotek obijającą się smętnie w koszyku przy moim rowerze. Została mi tylko jeszcze jedna dzielnica.
Oblizałam usta i skręciłam w lewo. Ulica przede mną migotała w gorącym, lipcowym powietrzu, kiedy zeskakiwałam na chodnik. Musiałam się pospieszyć, jeśli chciałam zdążyć przed tatą. Obiecałam, że tego dnia wrócę wcześniej, żebyśmy w końcu mogli zjeść razem obiad i czułam się wobec niego zobligowana. Starając się opanować minę męczennika, która wypłynęła na moją twarz, ruszyłam w kierunku pierwszej furtki. Sama tego chciałam. Sama co roku szukałam pracy i dorabiałam sobie na wakacjach. Sama zdecydowałam się na roznoszenie ulotek, wiedząc, że słońce będzie dzień w dzień dawało mi w kość.
Chociaż z drugiej strony... Dobrze wiedziałam, że nie wysiedziałabym w domu przez całe dwa miesiące. Nie po tym co wydarzyło się pod koniec czerwca.
Zacisnęłam usta i ruszyłam dalej, prowadząc rower po swojej lewej stronie. Obiecałam sobie, że nie będę tego rozpamiętywać, ale szło mi marnie. Tak samo marnie, jak znalezienie wspólnego języka z Petunią, ale za to akurat mogłam obwiniać jej osobę. Dobrze wiedziała, że nawet i bez naszych sprzeczek rodzicom było ciężko, a jednak nie potrafiła się powstrzymać od kąśliwych uwag. Zacisnęłam mocniej lewą dłoń na kierownicy, w myślach przywołując obraz wykrzywionej twarzy blondynki, kiedy oznajmiła mi, że wolałaby, żebym umarła. Milusio.
Pięć minut później nie byłam ani trochę bliżej powrotu do domu. Przystanęłam, spoglądając w krótką uliczkę po prawej stronie. Po drodze było jeszcze kilka takich, zakończonych ślepym zaułkiem. Może gdybym się pospieszyła...
Zabrałam garstkę ulotek i szybkim krokiem ruszyłam w kierunku pierwszej skrzynki na listy, zostawiając rower na rogu ulicy. Nie powinno mi to zająć więcej, niż pół minuty, więc nie przejmując się swoją własnością, zwinęłam kolejną ulotkę i wsunęłam ją do drewnianego pojemnika w kształcie domku dla ptaków, na którym namalowane było wielkie "54a". Powietrze było tak gęste, że mogłabym ciąć je nożem. Powinnam już wracać, przemknęło mi przez myśl.
Szybkim krokiem podeszłam do ostatniej posiadłości, przy której nie było skrzynki. Wyglądała na bardzo zaniedbaną, tak, jakby właściciel niespodziewanie wyjechał, zanim zdążył poprosić sąsiadów o zajęcie się domem. Powoli przeszłam nad kartonowymi pudełkami i ruszyłam w kierunku drzwi, w których znajdował się otwór na listy. Dopiero kiedy podeszłam bliżej, moim oczom ukazał się rozbity pomnik, schowany za wysoką jodłą. Na ziemi walało się kilkanaście pokrytych kurzem odłamków. Wzdrygnęłam się, kiedy spojrzałam na twarz anioła, leżącą obok moich stóp. Jego puste oczy spoglądały w moim kierunku, jakby upewniając się, że go widzę. Poczułam jak robi mi się duszno, a nogi miękną w kolanach. Sekundę później przede mną mignął obraz kamiennego sklepienia, przysłoniętego dymem.
– Nie – wyszeptałam cicho, kręcąc głową. – Nie teraz, nie, proszę...
Zacisnęłam powieki i spróbowałam wziąć głęboki oddech, czując, jak całe moje ciało zaczyna dygotać. Mając w uszach pisk potężnych wagonów, wypadających z torów, wcisnęłam ulotkę w szparę w drzwiach, próbując zachować spokój. Krzyk wypełniał moją głowę, zabierając mi dech w piersiach. 
Lily, uspokój się. To tylko wyobraźnia.
Zacisnęłam pięści na kolanach, pochylając się do przodu i pozwalając, żeby krótkie kosmyki połaskotały moją twarz. Nie rozumiałam, skąd brały się takie momenty paniki. Przecież byłam bezpieczna, byłam w Londynie, gdzie nikt nie mógł zrobić mi krzywdy. Wydostałam się z tego przeklętego dworca. Więc czemu nie mogłam ruszyć dalej?
Zanim zdążyłam chociażby pomyśleć o odpowiedzi na to pytanie, coś głośno huknęło, sprawiając, że natychmiast wyprostowałam się jak struna. Przeklęłam w myślach, łapiąc różdżkę. Alejka zakręcała zaraz po prawej stronie, łącząc się z główną uliczką, na której zostawiłam swój rower. Nawet gdybym chciała, nie miałabym gdzie uciec. Zacisnęłam palce na wąskim drewienku, posuwając się do przodu. Cała posiadłość otoczona była kamiennym murkiem, uniemożliwiając mi zerknięcie za róg. Poczułam, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a serce bije niesamowicie szybko. Do moich uszu dochodziły podniesione głosy. Miałam może kilka sekund, żeby złapać rower i zniknąć. Mogłam ryzykować deportowanie się, ale co, jeśli komuś udałoby się mnie złapać?
Nie dochodziła do mnie nawet absurdalność własnych myśli. Na te kilka sekund zapomniałam o całym świecie i o tym, że to mogli być zwykli mugole. Zwykli ludzie, spacerujący pustą alejką. Przez cały miesiąc spotkałam się z tuzinem takich samych sytuacji, w których ogarniała mnie panika.
Zacisnęłam zęby, starając się opanować i sekundę przed tym, jak uświadomiłam sobie, do kogo należały głosy, wysunęłam się zza rogu.
– Lily?
– Syriusz? – mruknęłam, czując, jak przez moje ciało przetacza się fala ulgi. – Co ty tu... – urwałam, przyglądając się mu. Chłopak miał na sobie czarne spodnie i koszulkę w tym samym kolorze, przedstawiającą rysunek pokaźnego biustu opartego na kierownicy motocyklu. Jego włosy były dłuższe niż zapamiętałam, a na twarzy malował się wyraz upokorzenia. Dopiero wtedy zauważyłam, że pod jego nogami leżał wywrócony, metalowy kosz.
– Przyjechaliśmy do ciebie! – zawołał, rozkładając ręce, nieudolnie próbując ukryć porozrzucane za nim śmieci.
– Przyjechaliście? – wyjąkałam, czując, jak w moim gardle rośnie potężna gula.
– No tak. Myślisz, że kto wrzucił mnie w ten...
– Daruj sobie te głupie usprawiedliwienia, sam w niego wlazłeś.
Straciłam oddech, na dźwięk jego niskiego głosu. Moje serce zadygotało, jakby chciało wyrwać się z mojej piersi i uciec gdzieś daleko. Nie widziałam go od miesiąca. Miesiąca wypełnionego ciszą i monotonią upalnych dni. Miesiąca, podczas którego tysiąc razy rozpamiętywałam nasze ostatnie spotkanie i złość wymalowaną na jego twarzy.
James Potter wyglądałby tak samo, jak go zapamiętałam, gdyby nie liczyć czerwonej szramy na jego policzku. Jego przydługie włosy odstawały zawadiacko, jakby właśnie stoczyły walkę z tornadem, a brązowe oczy przepełnione były iskrami podekscytowania. Powoli schylił się i otrzepał spodnie, które wyglądały tak, jakby ktoś przeturlał go przez całą, okurzoną, ulicę. Miał na sobie niebieski podkoszulek z krótkim rękawem i dziwnymi białymi kleksami na przodzie. Minęła chyba wieczność, zanim znowu się wyprostował i kolejna, kiedy w końcu spojrzał na mnie. 
Przez chwilę byłam pewna, że zobaczę na jego twarzy grymas, jednak nic takiego się nie stało. Zamiast tego chłopak uśmiechnął się zbójecko, i, jak to miał w zwyczaju, potarmosił swoje czarne włosy.
– Eee... Lily? Dobrze się czujesz?
– Co? – mruknęłam, spoglądając na Syriusza, który uniósł brwi, ruszając wymownie głową w kierunku mojej dłoni. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że wciąż zaciskałam palce na różdżce. Czując, jak rumieniec wypływa na moje policzki, natychmiast włożyłam ją za pas z tyłu swoich dżinsowych krótkich spodenek.
– Obcięłaś włosy – powiedział James, unosząc brwi.
Kiwnęłam delikatnie głową, z przyzwyczajenia łapiąc palcami pojedynczy kosmyk, sięgający moich obojczyków. Wciąż nie mogłam się przyzwyczaić, chociaż minęły już trzy tygodnie. Przed oczami mignął mi obraz łazienki Dorcas, rozbitego lustra i dziesiątek rudych kosmyków, walających się po podłodze i zwisających z umywalki, jednak szybko pokiwałam głową, próbując o tym nie myśleć. Zamiast tego po prostu odwróciłam się i ruszyłam w kierunku swojego roweru.
– Czy ty masz na sobie podartą koszulkę?
– Naprawdę muszę odpowiadać ci na to pytanie? – spytałam, zerkając w stronę zdziwionego Syriusza.
– Eeee... tak? Co się stało z naszą Lily?
– Nic – mruknęłam, chociaż korciło mnie, żeby powiedzieć coś innego. Odeszła, tego samego dnia, kiedy tuzin spowitych w cień mężczyzn wdarło się do przewróconego wagonu. – Nie powiedzieliście, co tu robicie.
– Przyjechaliśmy cię odwiedzić. – James wzruszył ramionami. Spojrzałam na niego unosząc brwi, na co Syriusz zaśmiał się cicho, wkładając ręce do kieszeni. – No co, tak trudno w to uwierzyć?
– Prędzej uwierzyłabym w to, że ten kosz sam się przewrócił.
– Bo tak było! – krzyknął Black, kiedy złapałam za kierownicę roweru i zaczęłam go prowadzić w ich kierunku. 
– A tak na serio? Co tu robicie?
– Hm, Dumbledore chciał z nami porozmawiać. Na temat... czerwca.
– Powiedzieliśmy już wszystko – rzuciłam sucho, odwracając wzrok.
– No cóż... To nie jest temat na teraz. Tak czy siak, twoja mama powiedziała, że jesteś gdzieś w okolicy, więc poszliśmy...
– Moja mama? – spytałam, zatrzymując się przed nimi. Syriusz uśmiechnął się wesoło, zerkając na swojego przyjaciela.
– Bardzo miła kobieta – zapewnił w końcu.
– Ta – mruknęłam, mrużąc oczy. – Czyli, mam rozumieć, w moim domu już byliście?
– Tak i właśnie tam teraz zmierzamy. W sumie, to powinniśmy się już zbierać.
– Mam pracę do skończenia.
– Daruj sobie, to tylko kilka ulotek.
– Za które mi płacą – zaznaczyłam, zaciskając dłonie na kierownicy. Syriusz spojrzał na mnie, a później na Jamesa, zdziwiony tonem mojego głosu.
– Nie możesz poprosić, żeby ktoś inny dokończył je roznosić? Zresztą, nie rozumiem, po co to robisz. Ludzie i tak wyrzucają je do kosza.
– To, że ty nie masz żadnych obowiązków, nie znaczy, że inni ich nie mają – powiedziałam dobitnie. James zacisnął zęby i chociaż wyraz jego twarzy wciąż był przyjemny, w jego oczach dało się dostrzec, że te słowa go dotknęły. Po chwili sięgnął po różdżkę i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, machnął nią, a wszystkie ulotki poderwały się z koszyka i pomknęły wzdłuż ulicy.
– Zadowolona? Możemy iść?
– Całkiem ci odbiło?! Ktoś mógł to widzieć!
– Ale nikt nie widział. Oficjalnie skończyłaś pracę.
Poczułam jak wypełnia mnie niepohamowana złość, jednak jedynie zacisnęłam zęby i ruszyłam przed siebie,
– Nie zapomnijcie o koszu – wycedziłam.
– Jasne – odpowiedział mi James, ponownie machając różdżką, a wszystkie śmieci wylądowały w postawionym już, metalowym kuble.
– Eeee... – Zaczął Syriusz, jednak sądząc po braku dalszego ciągu, James musiał posłać mu jedno ze swoich spojrzeń typu "powiem ci później"
Droga do mojego domu jeszcze nigdy mi się tak nie dłużyła.
Susza nie zostawiła po sobie ani jednego zielonego trawnika. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, uświadomiłam sobie, jak żałośnie to wygląda. Ogrody na naszej uliczce były w strasznym stanie i nie zapowiadało się na żadną poprawę.
Powoli odstawiłam rower na podjeździe i ruszyłam w kierunku drzwi, które otworzyły się przede mną w tym samym momencie, w którym sięgnęłam po klamkę. Petunia obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem, a następnie przeniosła je na moich towarzyszy. Przez chwile jej źrenice rozszerzyły się, jednak prawie natychmiast przybrała na twarz najohydniejszy grymas, na jaki było ją stać i ponownie zerknęła na mnie.
– Mało mieliśmy problemów przez twoje dziwactwo, teraz jeszcze sprowadzasz tutaj ludzi swojego pokroju? Chcesz, żeby nasz dom wyleciał w powietrze?
– Daj sobie spokój, co? – mruknęłam, czując na swoich plecach palący wzrok dwójki Huncwotów.
– Nie mogę się doczekać, aż się stąd wyprowadzę – warknęła Petunia, przeciskając się obok mnie, przy okazji nie oszczędzając mi mocnego uderzenia łokciem. 
– To była twoja siostra? – spytał Syriusz, pochylając się nade mną. Pokiwałam powoli głową, starając się nie pokazać im, jak bardzo bolały mnie jej słowa.
– Ma mi za złe to, że musieli mieszkać w ośrodku dla rodzin mugolskich.
– Za złe, to chyba mało powiedziane – mruknął Syriusz, spoglądając na jej oddalającą się sylwetkę.
– Ta – westchnęłam, przepuszczając oboje Gryfonów, a następnie zamykając za nimi drzwi.
– Chłopcy, wróciliście!
Odwróciłam się i spojrzałam na mężczyznę stojącego w progu kuchni. Pod jego ramieniem zauważyłam uśmiechniętą mamę, która pomachała mi wesoło.
– Lily, bardzo miło mi cię poznać! James tyle mi o tobie opowiadał! 
Gdyby Rogacz mógł zapaść się pod ziemię, właśnie by to zrobił. Razem z Syriuszem zacisnęliśmy usta, starając się nie roześmiać na widok twarzy naszego przyjaciela, która w ciągu ułamka sekundy z bladej zrobiła się szara, a następnie ogniście czerwona.
– Do twarzy ci w tym kolorze, Rogasiu – zachichotał Łapa, kiedy uścisnęłam wyciągniętą dłoń mężczyzny.
– Więc pan jest...
– Ojcem Jamesa, tak. Fleamont Potter, szalenie miło mi cię poznać – powiedział mężczyzna, podnosząc moją dłoń wyżej i składając na niej krótki pocałunek. Dopiero wtedy naprawdę mu się przyjrzałam i doszło do mnie, jak bardzo Rogacz był podobny do swojego taty. Fleamont był wysokim jegomościem w podeszłym wieku, o takich samych, wesoło błyszczących oczach i zadziornym uśmiechu, co jego syn. Jedyną rzeczą, która odróżniała go od Jamesa, były włosy – również kruczoczarne, jednak w jego wypadku równo przygładzone i uczesane tak, by zawijały się z boku głowy.
– Pan Potter powiedział mi o wszystkim, Lily – zapewniła mnie moja mama, uśmiechając się do mężczyzny.
– Och, Mary, mówiłem, mów mi Fleamont...
– Okej, wystarczy – jęknął James, kręcąc głową – tato, my wyjaśnimy wszystko Lily, a ty tu po prostu poczekaj.
– Och, nie, nie, ja tu zostaję. Lily, twoja mama robi NIEZIEMSKĄ lazanię. Rogasiu, zabierz pannę na górę i sam to załatw. Pani Evans, Fleamoncie. 
– Chodź – wyszeptał James, wbijając we mnie błagalne spojrzenie i ciągnąc mnie w kierunku salonu, kiedy Syriusz, puszczając nam oczko, zaprosił ojca swojego przyjaciela do kuchni.
– A–ale – wyjąkałam, jednak Rogacz nie pozwolił mi powiedzieć nic więcej.
– Zamknę się na resztę pobytu, tylko błagam, chodźmy stąd.
Pozwoliłam mu się poprowadzić do innego pokoju, gdzie chłopak zatrzymał się i odetchnął głęboko.
– Wstydzisz się taty? – spytałam, czując, jak uśmiech ciśnie mi się na usta, nawet, jeśli dopiero co miałam ochotę udusić swojego rozmówcę. James podniósł wzrok i spojrzał na mnie z miną "błagam, nie wspominajmy o tym". – No dobra, więc o co chodzi? Po co tak naprawdę przyjechaliście?
– Dumbledore naprawdę chce z nami porozmawiać. Tylko... to nie do końca dotyczy czerwca. To znaczy dotyczy...
– Czyli postawiłeś na swoim.
Między nami zapanowała cisza. James przyglądał mi się w skupieniu, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wiedziałam, że on też wrócił wspomnieniami do naszego ostatniego spotkania.
– Więc nie mam wyboru, tak?
– Lily, on chce tylko...
– Porozmawiać. Tak, słyszałam.
– Nie bądź zła. Mamy prawo wiedzieć. I mamy prawo pójść tą samą drogą.
– Może. Co nie znaczy, że teraz jest na to dobry czas!
– Znowu będziemy się o to kłócić? – mruknął brunet, spoglądając na mnie ostro. W odpowiedzi zacisnęłam usta i odwróciłam wzrok. – Zakon się zgodził. Zgodził się z nami porozmawiać, oni dają nam szansę, Lily!
– Dobrze wiesz jakie mam o tym zdanie. To co stało się w czerwcu, to wcale nie znaczy, że jesteśmy dorośli. Że jesteśmy na to gotowi. To, że ktoś powiedział ci, że dobrze się spisałeś, nie oznacza, że powinieneś się do nich przyłączyć! 
Moje serce przyspieszyło, kiedy spojrzałam na jego pozbawioną wyrazu twarz. Wiedziałam, że za to, co stało się miesiąc temu, byłby w stanie na własną rękę wytropić Śmierciożerców i zabić każdego z nich. Bałam się o niego. Bałam się o to, że nie będę w stanie przemówić mu do rozsądku. Obwiniałam się o rezultat naszej ostatniej rozmowy. Może gdyby nie to, co stało się przed nią...
– Więc dzisiaj? Dzisiaj jest to spotkanie?
– Nie... Nie – powtórzył, odchrząkując. – Jutro, ale nie zdążylibyśmy już po ciebie wrócić. Po prostu pomyślałem... Jutro z rana mamy pojechać po resztę. Pomyślałem, że będziesz chciała razem z nami odwiedzić Maryl.
Powoli pokiwałam głową, starając się uporządkować wszystko w głowie.
– Czyli... Dzisiaj...
– Zostaniesz u nas. To znaczy, u mnie.
Nie wiedziałam które z nas było bardziej zakłopotane. Po kilku sekundach, które ciągnęły się w nieskończoność, w końcu poruszyłam się, odgarniając włosy za ucho.
– W takim razie chyba powinnam się spakować.
Powoli wycofałam się z salonu i ruszyłam na górę, czując, jak przez całe moje ciało przechodzą dreszcze. Z kuchni dobiegał mnie serdeczny śmiech mojej mamy i Syriusza, który musiał chyba opowiadać jeden ze swoich sławnych kawałów. Dopiero wtedy dotarło do mnie, na co się właśnie zgodziłam.
Ten dzień zapowiadał się naprawdę ciekawie.
Z cichym westchnięciem weszłam do swojego pokoju i rozejrzałam się po nim. Panował w nim niemały bałagan, jednak ostatnio nie miałam głowy do sprzątania. W ogóle nie miałam do niczego głowy. Rozglądnęłam się i złapałam skórzaną torbę, którą zwinęłam tacie na początku wakacji. Po chwili zastanowienia włożyłam do środka kilka ubrań i świeżą bieliznę. W momencie, w którym sięgałam po czystą bluzkę, od strony okna dobiegło mnie głośne miauknięcie.
– Rosie – szepnęłam, podchodząc do biurka, na które wskoczyła moja kotka. – Gdzie byłaś? Martwiłam się o ciebie. Chodź tutaj – dodałam, tarmosząc jej ucho, na co przymilnie naprężyła grzbiet i uniosła do góry łebek, tym samym odsłaniając miejsce, w którym kiedyś znajdowała się jedna z jej łapek. Z westchnieniem przejechałam palcem po jej futerku i uśmiechnęłam się. – Pewnie teraz trochę gorzej ci się poluje, co? Będę musiała wyjechać na kilka dni, mam nadzieję, że dasz sobie radę.
Kotka jakby w odpowiedzi miauknęła i wspięła się na parapet. Uśmiechnęłam się szeroko, po czym ruszyłam w kierunku łazienki, gdzie ściągnęłam spocony, granatowy podkoszulek, który dostałam od Dorcas i szybko przemyłam się wodą. Następnie wciągnęłam przez głowę białą rozkloszowaną koszulkę na ramiączkach, po czym, w drodze do drzwi, sięgnęłam po szczoteczkę do zębów i wpakowałam ją do torby. Przechodząc obok swojego pokoju zdążyłam jeszcze zauważyć Rosie, znikającą w otwartym oknie.
– Jestem gotowa – zawołałam, zbiegając na dół. Syriusz wychylił się z kuchni i spojrzał na mnie dziwnie, kiedy usiadłam na ostatnim schodku i zaczęłam poprawiać sznurówki.
– Widzieć ciebie w starych, znoszonych trampkach, to tak jakby widzieć Jamesa, bawiącego się tłuczkiem.
– Według rankingu Proroka Codziennego, znicze tracą na wartości – zapewniłam, na co Black parsknął śmiechem.
– Cooo – zawołał James, stając obok przyjaciela i spoglądając na nas zdziwiony.
– Znicze, mój drogi, znicze i tłuczki. No dobra, to co, zwijamy się?
Zachichotałam, wyciągając rękę w kierunku Łapy, który po chwili pomógł mi wstać. W tym samym czasie z kuchni wyłonił się ojciec Jamesa i moja mama, która uśmiechała się szerzej niż wtedy, gdy dowiedziała się, że tata dostanie awans.
– Gotowi?
– Nigdy nie będziemy bardziej – zapewnił Syriusz, zacierając ręce.
– Przekażę tacie, że będziesz tęsknić – szepnęła, przytulając mnie. – Tylko uważaj na siebie, dobrze? I daj proszę znać, jak będzie po wszystkim.
– Jasne – obiecałam.
– Lily, możemy? – spytał pan Potter, otwierając przede mną drzwi. – Mary, szalenie miło było mi cię poznać. Miejmy nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Może James mógłby...
– Tak, tato, wszyscy się cieszymy, a teraz chodź już proszę – wymamrotał Rogacz, czerwieniąc się i ciągnąc za sobą ojca.
– Ach, ta dzisiejsza młodzież! – zawołał Fleamont, puszczając oczko mojej mamie.
– Miłej podróży! 
– Dzięki, mamo. – Uśmiechnęłam się ciepło.
– Twoja matka to, naprawdę, przeurocza osoba! Bardzo żałuję, że nie mogłem poznać również twojego ojca, Lily – powiedział pan Potter, stając na podjeździe.
– Och, no... Tak, on też jest uroczym człowiekiem – zapewniłam, na co Syriusz wsadził sobie całą pięść do buzi, próbując zagłuszyć swój chichot.
– Powiedz mi, jak się nazywała ta młoda, blond–włosa dama, która wyszła zaraz przed waszym powrotem?
– Petunia.
– To twoja siostra, prawda? Macie te same nosy.
James otworzył usta, jakby chciał powiedzieć, że według jego opinii znawcy, mój nos jest jedyny w swoim rodzaju, ale chyba się rozmyślił, bo zamiast tego po prostu pokręcił głową i spojrzał pod nogi.
Przez moment szliśmy w ciszy. Temperatura trochę spadła i co jakiś czas dało się nawet wyczuć delikatny podmuch wiatru. W końcu Fleamont skręcił w prawo i poprowadził nas w kierunku zaciemnionej uliczki, na której końcu znajdował się wysoki murek.
– W porządku, myślę, że tutaj będzie dobrze. Lily, gdybyś była taka dobra i złapała Jamesa za rękę, byłoby cudownie!
Nie wiedziałam, kto był bardziej czerwony – ja, czy Rogacz. Syriusz musiał udać nagły napad kaszlu, żeby zatuszować swój wybuch śmiechu, podczas kiedy James wysyłał mi wyraźne sygnały o znaczeniu podobnym do "błagam, nie słuchaj go" i "przepraszam cię za to".
– Wszyscy gotowi?
– Tak jest! – zawołał Syriusz, wciąż chichocząc pod nosem.
Sekundę później coś mocno szarpnęło i wciągnęło mnie w wir otchłani. Przez sekundę, która wydawała się wiecznością, miałam wrażenie, jakby ciśnienie wyciskało całe powietrze z moich płuc, a później, tak szybko, jak się to zaczęło, znów zrobiło się jasno. Wiatr owiewał moją twarz, odrzucając włosy na boki, a słońce przyjemnie muskało policzki. Powoli otworzyłam oczy i poczułam, jak moja szczęka opada. Staliśmy na niskim wzgórzu, a przed nami roztaczał się widok na całą dolinę. 
– O kurczę... Więc to tam mieszkacie? – spytałam, poprawiając pasek od torby, na co James uśmiechnął się i odwrócił w drugą stronę.
– Właściwie, to mieszkamy tam – powiedział, wskazując na coś palcem. Powoli podążyłam za nim wzrokiem i po raz drugi w ciągu minuty otworzyłam buzię ze zdziwienia.
Staliśmy przed uroczą posiadłością, na której wznosił się przytulny dom, od góry do dołu pomalowany brązową farbą. W okazałym ogrodzie przed domem dało się dostrzec mnóstwo niewielkich posążków i drewnianych ławeczek. Syriusz zachichotał, widząc mój wzrok, a potem poklepał mnie po ramieniu.
– Nie powiem, zafundowaliście mi dzisiaj miesięczną dawkę śmiechu. Chodź, Ruda, bo ci oczy wypadną. Witaj u Potterów.
Black pociągnął mnie za sobą, prowadząc mnie prosto ku ciemnym drzwiom. Cały budynek nie był wysoki – miał tylko dwa piętra. Ciemne ściany kontrastowały z jasnym wystrojem wnętrz, które dało się dostrzec przez wysokie okna. Fleamont uśmiechnął się przyjaźnie na widok mojej miny, a następnie otworzył przede mną drzwi. 
W środku królowały odcienie beżu i brązu. Szeroki hol prowadził do kuchni z dużym wykuszem z białego kamienia, za którym stała uśmiechnięta kobieta o ciepłych, brązowych oczach. Jej jasne włosy przyprószone były siwizną, a na twarzy dało się zauważyć pełno drobnych zmarszczek. Mimo wszystko poruszała się zwinnie, jak gdyby wciąż miała dwadzieścia lat. Kobieta odstawiła filiżankę i ruszyła w naszym kierunku, poprawiając fioletową chustę, która zwisała z jej ramion. Oprócz niej miała na sobie długą sukienkę, w podobnym kolorze i jasne pantofle.
– Och, nareszcie wróciliście! Tak bardzo się martwiłam! – Kobieta podeszła do Jamesa, który pocałował ją w policzek.
– Niepotrzebnie. Mamo, chciałbym, żebyś kogoś poznała – powiedział, odwracając się w moim kierunku.
– A więc to jest Lily. Bardzo miło cię poznać, słoneczko. Napijesz się czegoś? Szpatko? Szpatko, chodź tutaj!
Zza jej pleców wyłoniło się niskie stworzenie o wielkich, błękitnych oczach. Skrzatka podbiegła do swojej pani, a następnie skłoniła się wszystkim obecnym, poprawiając swoje wykrochmalone ubranko.
– Tak, pani? – spytała cichutko, spoglądając na nią.
– Zrób nam proszę herbaty i wyciągnij ze spiżarki jakieś ciastka. 
– Och, naprawdę nie trzeba, pani Potter – zapewniłam, czując, jak na moje policzki wypływa rumieniec.
– Mówi mi Euphemia, kochanie. I jeszcze mi za to podziękujesz, nigdy nie wiadomo, kiedy się zgłodnieje! Syriuszu, pomyślałam, że mógłbyś odstąpić Lily pokój gościnny i spać z Jamesem, w porządku?
– Jasne – zapewnił kobietę Łapa, mrugając do przyjaciela.
– W takim razie zajmijcie się koleżanką, no już! James, pokaż Lily, gdzie będzie spać. A ty, Syriuszu, powstrzymaj się od puszczania oczek, ja wszystko widzę!
– Złota kobieta – powiedział Black, prowadząc mnie na górę, podczas kiedy Euphemia wygłaszała właśnie tyradę swojemu mężowi, za nie odwieszenie szaty. – Dobrze wie, że całe noce przesiaduję w jego pokoju, skubana.
– Trudno nie wiedzieć, skoro wracając zawsze wpadasz w ten sam wazon.
– Hej! Tam jest ciemniej, niż... Eee, w dziurze – dokończył Syriusz, spoglądając na mnie. – Wybacz, Lilka, zapomniałem, że jesteś dziewczyną.
– Nie wiem czy mam ci dziękować, czy czuć się oburzona – mruknęłam, na co James parsknął śmiechem. Korytarz na piętrze był wierną kopią tego ciągnącego się niżej, z wyjątkiem podłogi, która była przykryta jasnym dywanem. Chłopak poprowadził nas do końca, po czym otworzył przede mną ostatnie drzwi.
– To tutaj. Możesz zostawić tu swoje rzeczy, łazienka jest naprzeciwko, ale jest połączona z moim pokojem, więc pamiętaj, żeby najpierw pukać, bo nie obiecuję, że ten głąb nie będzie w środku. 
– Słyszałem – zawołał Syriusz, wchodząc do pokoju obok.
– Dzięki – mruknęłam, rozglądając się. Pomieszczenie utrzymane było w odcieniach niebieskiego – wszystko, włącznie z zasłonami i narzutą na łóżku było w tym kolorze. Powoli podeszłam do szafy i spojrzałam na ponaklejane na niej plakaty. Większość z nich przedstawiała ulubioną drużynę Quidditcha Syriusza, po których mknęły postacie na miotłach, jednak znalazłam też kilka nieruchomych, przedstawiających roznegliżowane dziewczyny. – Łał.
– Nie zwracaj na nie uwagi – poprosił James, uśmiechając się. – Syriusz zdążył się już zadomowić.
– Widzę – zachichotałam, rzucając wzrokiem na papiery rozsiane na biurku.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, jesteśmy obok. Możesz się odświeżyć, czy coś. A później pójdziemy na zewnątrz, może nawet znalazłaby się jakaś trzecia miotła i mogłabyś z nami pograć w mini...
– Och, jakoś bezpieczniej czuję się na ziemi – przerwałam mu, odwracając się w jego kierunku. – Ale dzięki za propozycję. Oglądanie jak wy gracie w zupełności mi wystarczy.
– Okej – powiedział James, pocierając swój kark. Po chwili wydął wargi i uśmiechając się kłopotliwie schował ręce do kieszeni. – To... rozgość się, czy coś.
– Tia – westchnęłam, patrząc, jak chłopak znika za drzwiami.
Rozpakowanie się zajęło mi dosłownie chwilkę, za to przez kolejne kilkanaście minut chodziłam po pokoju, przeglądając różne książki i albumy. Na ścianie naprzeciwko łóżka znajdowała się potężna komoda wypełniona grubymi tomami – począwszy od tych, zawierających porady domowe, po historie kryminalne Barty'ego Bottoma. Zanim się obejrzałam, na zegarze wybiła siedemnasta. Przerażona odłożyłam książki na miejsce i ruszyłam w kierunku wyjścia, uświadamiając sobie, ile czasu musiałam spędzić na górze, podczas, kiedy reszta pewnie na mnie czekała. Powoli wyjrzałam na korytarz, po czym, trochę się ociągając, ruszyłam w kierunku schodów. Jeśli miałam być szczera, stresowałam się wizją spędzenia popołudnia z rodzicami Jamesa – ich zachowanie w pewnym sensie mnie krępowało. Czułam się, jak na rodzinnych spotkaniach u ciotki Cristine, kiedy wszyscy pochylali się w moim kierunku i pytali o to, czy już znalazłam sobie chłopaka. Mimowolnie wzdrygnęłam się na samo wspomnienie tych tortur. Rodzice Jamesa byli chociaż mili.
Zdążyłam postawić już stopę na pierwszym schodku, kiedy zza moich pleców dobiegł mnie głośny śmiech. Odwróciłam się w tamtym kierunku, dostrzegając za sobą otwarte drzwi do jednego z pokoi, który wydawał się pusty.
– Halo? – zawołałam, cofając się i zaglądając do środka, jednak moje obawy potwierdziły się. Byłam tam sama. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że śmiech był zbyt cichy, by mógł pochodzić od kogoś w domu. Powoli podeszłam do uchylonego okna, za którym roztaczał się widok na ogród. Wystarczyła chwila, żebym dostrzegła Syriusza, który próbował złapać kafla, rzucanego mu przez Fleamonta. Na moją twarz mimowolnie wypłynął uśmiech. Mężczyzna, nawet pomimo sędziwego wieku, był w świetnej formie.
Minęło jeszcze kilka długich sekund, zanim oderwałam wzrok od okna i rozglądnęłam po pomieszczeniu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że musiałam znajdować się w jakiegoś rodzaju gabinecie. Na ciemnych, bordowych ścianach wisiało dużo zdjęć, oprawionych z drewniane ramki w takim samym kolorze, co meble. Oprócz kilku pokaźnych biblioteczek znajdywało się tam też okazałe biurko i wygodny, skórzany fotel. Przez kilka sekund rozglądałam się po wnętrzu, zanim dotarło do mnie, że to, co wcześniej wzięłam za malowidło, było w rzeczywistości przejściem do drugiego pokoju. Zmarszczyłam brwi i ruszyłam w tamtym kierunku, wahając się, czy powinnam. W końcu to nie był mój dom.
– Śmiało. – Głos Jamesa wyrwał mnie z transu. Podskoczyłam jak oparzona i odwróciłam się w kierunku wyjścia. Brunet stał w progu, trzymając w ręku swoją miotłę. Był zziajany, jakby właśnie przebiegł spory dystans, ale na jego twarzy nie malowała się srogość, a raczej zadowolenie. Powoli oparł drewniany trzonek o drzwi i podszedł do mnie. – Śmiało, możesz tam wejść.
– Nie chciałam... – zaczęłam, jednak chłopak jedynie się zaśmiał.
– Chodź.
James ruszył w kierunku pokoju, drapiąc się po głowie.
– Tylko się nie śmiej.
– Czemu miałabym się śmiać? – spytałam, jednak już kilka sekund później zrozumiałam. Pomieszczenie było absolutnie puste, jeśli nie liczyć portretów wiszących na ścianach. Na największym z nich znajdowała się trójka, uśmiechniętych ludzi: James, wraz z rodzicami. – Och.
– Moi rodzice bardzo cenią sobie przeszłość. Rok temu Syriusz opowiedział im o takiej tradycji... To dłuższa historia, tak czy siak, u niego w domu było coś podobnego. Tylko, że Łapa nie do końca... jest zżyty z rodziną – podsumował to Rogacz, uśmiechając się do mnie smutno. – Tak, czy siak, mama stwierdziła, że to fajny sposób, na spisanie wszystkiego, no i... – Machnął ręką, pokazując ściany, na których znajdowało się potężne drzewo. Przy różnych gałęziach widniały imiona i daty, aż do potężnego obrazu przedstawiającego najbliższą rodzinę Jamesa.
– Więc to jest dziedzictwo Potterów, co? – spytałam, podchodząc bliżej i przyglądając się pięknym, poruszającym się liściom olbrzymiego drzewa.
– Spójrz – zaśmiał się James, wskazując na pierwsze imię. – Linfred ze Stinchcombe. Uznaje się go za pierwszego z linii, może dlatego, że nie zachowały się żadne dokumenty, świadczące o tym, co było wcześniej. Żył w czasach, kiedy nazwiska nie były jeszcze tak popularne. Taki żart, no.
– Załapałam – zaśmiałam się, kiedy mój towarzysz wyszczerzył się głupkowato.
– Tak czy siak, ludzie mówili na niego Potterer*, może dlatego, że ciągle babrał się w ogrodzie. Widzisz, jego ogromną pasją było zielarstwo. Wszyscy mieli go za całkiem nieszkodliwego staruszka, od którego co jakiś czas kupowali lekarstwa.
– Eliksiry – mruknęłam, przyglądając się wijącym się literom.
– Dokładnie. Tak czy siak, chyba właśnie stąd wzięło się nasze nazwisko. I wielka sława! No wiesz, udało mu się uwarzyć kilka całkiem ważnych rzeczy. 
– Mhm – westchnęłam, ruszając do przodu. – Co było dalej?
– Zobaczmy... Jego najstarszy syn ożenił się z Iolanthe Peverell, to po niej mamy takie gorące geny.
– Ha, ha, ha.
– Mówię serio! No dobra, dobra. Mamy tutaj... – mruknął James, przejeżdżając palcem, przez prawie całą długość ściany – ...no, całkiem sporą historię. Spójrz. To mój dziadek, Henry, bezpośredni potomek Hardwina i Iolanthe. Zasiadał w Wizengamocie!
Rogacz wskazał na mały obraz, przedstawiający starszego mężczyznę w takich samych, okrągłych okularach, co on. Jegomość spojrzał na nas zaciekawiony, po czym pomachał nam wesoło.
– Tata mówi, że był naprawdę genialny i to po nim mamy poczucie humoru.
– No to rzeczywiście musiał być genialny – zapewniłam, na co James parsknął śmiechem. – Więc... Henry jest ojcem któregoś z twoich rodziców?
– No tak, taty. Harry, bo tak mówili na mojego dziadka – dodał – kazał mu ożenić się z moją mamą. Trochę wybrzydzała, z powodu jego imienia, co jest dosyć zabawną historią, ale w końcu uległa urokowi Potterów.
– Wyobrażam sobie – zaśmiałam się, kręcąc głową. 
– Matka dziadka kazała mu przysiąc, że jej nazwisko rodowe przetrwa, a że była ostatnią w linii... No cóż, powiedzmy, że mój ojciec nie miał za dużo szczęścia, jeśli chodzi, o nadawanie imienia. Ale, jakoś to przeżył. Mówi, że to właśnie dzięki temu, jest taki dobry w pojedynkowaniu się. Żebyś wiedziała ile razy opowiadał mi o tym, jak musiał walczyć ze Ślizgonami, którzy naśmiewali się z jego imienia! – wyjaśnił James, śmiejąc się.
– Widać i to masz we krwi.
– Bywa. – Chłopak wzruszył ramionami. – Wracamy? Syriusz pewnie zaraz wyruszy na poszukiwanie mojej miotły, a naprawdę nie chcę, żeby nas tu znalazł. Wystarczająco dużo naśmiewał już się z mojego loczka – mruknął, wskazując na obraz, na którym stał z rodzicami.
– Loczka, mówisz? – zachichotałam się, próbując podejść bliżej, jednak James dosłownie wyciągnął mnie z pokoju.
– Jeśli kolejna osoba powie mi, że to urocze, to przysięgam, nie ręczę za siebie!
– Okej, okej. Hm, czyli wracając do tematu, twoi rodzice poznali się...
– Kawał czasu temu. – Brunet schylił się i złapał miotłę, po czym przepuścił mnie w drzwiach prowadzących na korytarz. – Na początku mama była do niego nastawiona dosyć negatywnie, ale potem pokazał, że ma żyłkę do interesów, no i udało mu się ją przekonać, żeby dała mu szansę. To chyba jedyni ludzie, których znam oczywiście, którzy do tej pory darzą się takim uczuciem.
– Do interesów?
– Ja ci tu opowiadam miłosną historię wszech czasów, a ty się pytasz o pieniądze!
– No wybacz – zaśmiałam się, schodząc na dół. – Więc?
– Em... Mój tata opatentował pewien środek... no, pielęgnujący – odrzekł w końcu James, czochrając swoje włosy. Wyglądał na skrępowanego, co jedynie podsyciło moją ciekawość.
– Ooo, jaki?
– Będziesz się śmiać.
– Nie będę!
– Będziesz – odparł chłopak, mijając kuchnię i skręcając w lewo, w kierunku tylnego wyjścia.
– Przyrzekam, no. To co to za środek?
– Ulizanna – powiedział James, a ja zakryłam sobie usta dłonią, spoglądając na jego włosy.
– Chcesz powiedzieć, że... – wyrechotałam, na co Rogacz obrzucił mnie oskarżycielskim spojrzeniem.
– Miałaś się nie śmiać!
– Przepraszam! – zachichotałam, próbując utrzymać na twarzy powagę. – Po prostu... James Potter, którego domeną jest "moja głowa musi wyglądać tak, jakbym właśnie wylazł z łóżka" jest synem człowieka, który...
– Jeśli natychmiast nie przestaniesz, to wrzucę cię do jeziora – zagroził Gryfon, wychodząc na zewnątrz.
– W takim razie milknę na wieki – przyrzekłam, czując, że ledwo powstrzymuję śmiech.
James pokręcił głową, po czym ruszył kamienną dróżką w kierunku tylnego ogrodu. Znajdowało się tam zdecydowanie więcej drzew, które okalały małą polanę, tworząc coś na kształt małego boiska do Quidditcha. Po prawej stronie umiejscowiona była mała altanka zbudowana z jasnego drewna, z której dochodziły głośne śmiechy. Rogacz rzucił mi ostatnie spojrzenie i wspiął się po schodkach. Powoli ruszyłam za nim, rozmyślając nad jego zachowaniem. Miałam wrażenie, że emocje zdążyły już opaść i oboje staraliśmy się nie myśleć o tym, co zdarzyło się podczas naszego ostatniego spotkania.
Prawda była taka, że nie chciałam do tego wracać. Przez miesiąc zastanawiałam się, czy nie zareagowałam zbyt gwałtownie, ale nie mogłam się winić. Wykolejenie pociągu nie było czymś, nad czym normalny człowiek, od tak, przeszedłby do porządku dziennego.
– No wreszcie! – Doszedł do mnie roześmiany głos Syriusza. – Ile można było szukać miotły?
– Zgarnąłem po drodze Lily.
– Och, to wspaniale! Chodź do nas, kochanie, Szpatka właśnie szykuje nam ucztę! Ciasteczko? – spytała się Euphemia, uśmiechając się do mnie ciepło, na co pokręciłam głową.
– Nie, dziękuję, naprawdę.
– Em, tato... Gdzie jest znicz?
– Musiał zostać w pudełku – odpowiedział Fleamont, nalewając sobie herbaty. 
– W takim razie my zaraz wrócimy – zawołał Syriusz, ciągnąc za sobą Jamesa.
– Jak się czujesz, moja droga? Chłopcy niewiele mówią o swoich odczuciach po wypadku.
– Taka już ich natura, a ty niepotrzebnie ich wypytujesz. – Pan Potter spojrzał na swoją żonę karcąco, na co kobieta zacisnęła usta.
– Chcę tylko mieć pewność, że wszystko w porządku! Lily, mam nadzieję, że zapewnili wam odpowiednią opiekę, prawda?
– Tak, profesor Dumbledore zadbał o wszystko – zapewniłam ją, na co ta odetchnęła cicho.
– To dobrze. Chociaż nie pochwalam tego, że pozwala wam się mieszać w sprawy dorosłych.
– Euphemio!
– Fleamoncie, nie wmówisz mi, że chcesz, żeby James się tak narażał!
– To jego życie. Gdybym był dwadzieścia lat młodszy...
– Ale nie jesteś – zawyrokowała kobieta. W tym samym momencie w ogrodzie ponownie pojawili się Huncwoci, głośno się o coś przekomarzając.
– Lily, idziesz pograć z nami?
– Jasne – odpowiedziałam, wstając od zastawionego stołu.
– Spokojnie, Potterowie potrafią być trochę przytłaczający, ale to naprawdę wspaniali ludzie. Idzie się przyzwyczaić – zapewnił mnie Syriusz, klepiąc po ramieniu.
– Skoro przyjęli pod swój dach kogoś takiego jak ty... – mruknął James, na co jego przyjaciel obruszył się głośno.
– Cofnij te słowa, albo czeka cię niechybna kompromitacja!
– Ha, chciałbym to zobaczyć!
– Spoko, do ilu gramy? Dziesięć wystarczy?
– Jak możecie grać przeciwko sobie, skoro James jest szukającym? – spytałam, idąc za nimi w kierunku wystruganych z drewna obręczy, zawieszonych na gałęziach drzew otaczających polanę.
– Widzisz, bo ja mam wiele talentów – westchnął Rogacz, napinając mięśnie.
– Tak, na przykład robienie z siebie głąba.
– Lepiej bym tego nie ujął, Lily. Piątka! – zawołał Syriusz, podnosząc dłoń do góry.
– Toś ty taki?
– Ha! Jeszcze jak!
Przyglądałam się dokuczającym sobie chłopakom, ulokowawszy się na ziemi na środku polany. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, zabarwiając wszystko dookoła na bladoróżowy kolor. Westchnęłam cichutko, odchylając się do tyłu, kiedy Syriusz wskoczył na miotłę i poszybował w kierunku altanki, uciekając przed swoim kompanem. Przez chwilę przyglądałam się Jamesowi, który z radością wymalowaną na twarzy mknął po okręgu, a później do głowy napłynęły mi, tak bardzo niechciane, wspomnienia z czerwca.
Poczułam się prawie tak, jakbym znowu stała na peronie. Wirujące tumany kurzu otaczały mnie z każdej strony, a pośrodku nich stał on, zgarbiony i oblepiony krwią, z grymasem złości wymalowanym na twarzy.
– O co ci chodzi? – zawołał, przerywając ogłuszającą ciszę. A może tak naprawdę to nie była cisza, a tysiąc krzyków połączonych w jednej, nieustający huk, do którego zdążyliśmy już przywyknąć?
– O to, że nie traktujesz mnie poważnie! Jestem w stanie sama dać sobie radę, zająć się kimś, kto potrzebuje pomocy! Przestań udawać mojego chłopaka i daj mi wreszcie święty spokój! Nie, Lily, nie idź tam, uważaj, bo się skaleczysz, nie stawaj na tym kamieniu, nie dotykaj tamtej rury, mógłbyś mi, do cholery jasnej, przestać mówić, co mogę, a czego nie?
– Och, więc nie wolno mi już nawet...
– A kiedy w ogóle wolno ci to było robić?! – przerwałam mu, wyrzucając ręce w powietrze.
Żałowałam każdego kolejnego słowa, każdego zdania, które wyrzucaliśmy z siebie, nie zastanawiając się nad tym, jak bardzo raniły. Żałowałam tego, że się nie powstrzymałam, że nie ochłonęłam. Przez cały miesiąc próbowałam się usprawiedliwić tym, jak roztrzęsiona byłam, po wykolejeniu się pociągu, ale prawda była taka, że miałam dość całej tej huśtawki. Raz robił coś, co sprawiało, że miałam wyrzuty sumienia na samą myśl o jego osobie, a potem zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. 
Miałam wrażenie, że gra wciąż się toczyła. Niewypowiedziane słowa zawisły między nami, utrudniając nam kontakt, dojście do porozumienia. Wiedziałam, że wciąż mieliśmy sobie za złe to, co wydarzyło się prawie miesiąc temu, a jednocześnie oboje udawaliśmy, że ruszyliśmy dalej. 
Nie miałam pojęcia ile czasu mogło minąć. Kiedy chłopakom znudziło się latanie nad moją głową (co zajęło im dobre dwie godziny) wciągnęli do tej zabawy i mnie, nie dając się przekonać, iż nie jestem najlepszym obrońcą. W końcu słońce schowało się za horyzontem, a w ogrodzie zapłonęły dziesiątki wcześniej przygotowanych pali. Dopiero kiedy zrobiło się chłodno, udało mi się przekonać Gryfonów, że powinniśmy wracać, co przyjęłam z wielką ulgą. Co prawda powrót do domu wcale nie oznaczał pójścia spać: zanim trafiłam z powrotem do swojego pokoju, zostałam jeszcze siłą zaciągnięta do saloniku na piętrze, w którym Syriusz (nieudolnie) próbował nauczyć mnie gry w pokera. 
– Gdybyśmy grali na rozbieranie się, załapałabyś od razu – stwierdził, kiedy w kolejnej turze w złości rzuciłam kartami.
– Gdybyśmy mieli grać na rozbieranie się, to już by mnie tu nie było – odpowiedziałam, ziewając potężnie.
– Maruda z ciebie i tyle.
– A z ciebie kiepski nauczyciel.
– Okej, to może gramy na pytania i odpowiedzi, co?
– I o co się spytasz, czy zrobię ci francuza?
– Co mi zrobisz? – spytał Syriusz, opuszczając talię kart na dół. Na jego twarzy malował się szok i niedowierzanie.
– WARKOCZA. Merlinie, idę stąd, bo zaraz oszaleję.
– Ej no, zostań!
– Black, puść moją nogę, bo cię nią kopnę.
– Nie kopniesz mnie nią, dopóki będę ją trzymać – odrzekł zadowolony z siebie Łapa, uśmiechając się do mnie przymilnie, na co James wybuchnął gromkim śmiechem.
– Jeśli na co dzień też zachowujecie się tak głośno, to ja się nie dziwię, że twoja mama wie, że ten tutaj przesiaduje u ciebie w nocy – mruknęłam, spoglądając na Rogacza, który wyszczerzył się, jakbym powiedziała mu jakiś komplement. – Matko, idę stąd. Dobranoc!
– No weeeeź, Lilka!
– Do jutra – zachichotałam, uciekając z objęć Syriusza i truchtem ruszając w kierunku pokoju gościnnego, w którym spałam. Jeszcze przez kilka sekund słyszałam głośne okrzyki protestu, które umilkły, kiedy zamknęłam za sobą drzwi.
Tamten dzień był zdecydowanie zbyt długi. Zmęczona sięgnęłam po swoją torbę i wyciągnęłam z niej rozciągniętą bluzkę w jednorożce, która służyła mi za piżamę, po czym rzuciłam się na łóżko. Nie zdążyłam nawet poważnie się zastanowić nad tym, czy powinnam ściągnąć z niego narzutę, kiedy pochłonął mnie sen.
Na początku panowała absolutna cisza, z czasem przerywana jedynie pojedynczym stukotem. Oddychałam z trudem, tak, jakby ktoś położył na mojej piersi ogromny kamień. Nie rozumiałam gdzie jestem, ani co tam robię, dopóki nie poczułam czyichś rąk, zaciskających się na mojej talii. Sekundę później wszystko rozbłysło jaskrawym światłem eksplozji, a w uszach zadźwięczał huk zgniatanego metalu.
Krzyknęłam, czując, jak upadam na rozbite szkło. Zanim się zorientowałam, coś mocno szarpnęło, a bezwładne ciało jakiejś dziewczyny przeleciało obok, ciągnąc mnie za sobą. Nie mogłam nic zrobić, jedynie poddać się sile uderzenia. Wagon obrócił się, sprawiając, że z całej siły uderzyłam prawym barkiem o drzwi jednego z przedziałów.
– N–nie – wyjąkałam, próbując zobaczyć coś w ciemnościach. Powietrze wypełniały tumany kurzu, a w oddali słychać było głośne krzyki. Ostatnie szarpnięcie spowodowało, że zsunęłam się na drzwi jednego z przedziałów, które zwisały przekrzywione pomiędzy przejściem z jednego, do drugiego wagonu. – James? Merline... Jam... James!
Coś huknęło i po prawej stronie pojawiła się kula ognia, przez wybitą szybę oświetlając przestrzeń wokół mnie. Wagon opierał się o peron, a jego przód był całkiem zgnieciony. Coś w mojej głowie mówiło mi, że to nie dzieje się naprawdę, że przecież to tylko sen, ale głos był za cichy. Nie potrafiłam się skupić na niczym innym, niż wszechogarniająca panika.
Spojrzałam na swój prawy bark, który pokryty był krwią. Starałam się nie myśleć nad tym, skąd ona się wzięła. Powoli złapałam się obramowania drzwi i podniosłam, czując obezwładniający ból w ręce. Syknęłam cicho, pochylając się. Lewą ręką sięgnęłam po różdżkę, która wciąż znajdywała się w tylnej kieszeni spodni.
– James!
To sen, Lily, to tylko sen. Obudź się, Lily, obudź!
Potrząsnęłam głową, uparcie brnąc do przodu. Próbowałam wspiąć się po ramie okna, jednak obręcz, której się złapałam, pękła, a ja upadłam na drzwi, które pod wpływem uderzenia osunęły się w dół. Wylądowałam na kolanach w czymś lepkim, a mój prawy bark zapulsował bólem. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że pomiędzy moimi rękami, na ziemi, w ciemnej plamie dziwnego płynu, znajdowały się czarne loki. Przez całe moje ciało przeszła fala dreszczy, kiedy zrozumiałam, czym była ciesz, w której klęczałam. Powoli uniosłam głowę wyżej, za sobą słysząc głośny wrzask. Ktoś krzyczał moje imię, ale nie potrafiłam odwrócić wzroku od ciemnych oczu, zastygłych w wyrazie przerażenia.
– Lily, nie patrz, błagam, Lily!
Ale było już za późno. Spoglądałam na zalane krwią policzki i na wpół otwarte, pełne usta. Wyglądała, jakby spała. Otoczona czerwoną bryzą, z szatą otulającą jej tułów, jakby zapomniała się przebrać. Naprawdę chciałam uwierzyć, że spała, z otwartymi oczami i rękami zwisającymi po obu stronach tułowia, z odchyloną do tyłu głową, jak gdyby chciała się przeciągnąć. Jakby miała zaraz wstać i powiedzieć, że wszystko jest w porządku.
– Lily! Lily, proszę cię, spójrz na mnie, nie patrz tam, błagam!
Czyjeś ramiona owinęły się wokół mnie i dopiero wtedy dotarło do mnie, że krzyczałam. Głośny wrzask przedzierał się przez tumany kurzu, kiedy James próbował odciągnąć mnie od zatopionego w kałuży krwi ciała Maxse. Pierś Krukonki była na wylot przebita grubym drutem, prawdopodobnie szyną przesuwanych drzwi. A ja potrafiłam jedynie krzyczeć, krzyczeć tak długo, aż zabrakło mi tchu, podczas kiedy łzy zalewały moją twarz.
– Merlinie, Lily, obudź się, obudź!
Zaczęłam się krztusić, łapczywie łapiąc powietrze. Ktoś kołysał mną delikatnie, zaciskając palce na moich ramionach, przyciskając do swojej klatki piersiowej. Próbowałam coś powiedzieć, odetchnąć, ale potrafiłam jedynie szlochać, wtulając się w ciemną koszulkę. Nie miałam pojęcia co się ze mną dzieje, ani ile trwałam zawieszona w tym jednym momencie. Dopiero po dłuższej chwili byłam w stanie złapać normalny oddech. Z każdą sekundą docierała do mnie okrutna prawda – to nie był tylko sen. To stało się naprawdę, pociąg się wykoleił i zabrał ze sobą życie nie tylko Maxse.
Powoli uniosłam wzrok do góry i spojrzałam w ciemne oczy chłopaka, który siedział na moim łóżku. Jego czarne włosy zwisały po obu stronach zasmuconej twarzy, niczym całun. Ciągle trzymał mnie w swoich ramionach, mocno i stabilnie, jakby się bał, że jeśli mnie puści, to znów odlecę. 
– Sy–yriusz – wyjąkałam zachrypniętym głosem, jednak on jedynie pokręcił głową.
– Jestem tutaj, wszystko jest w porządku.
– Ja... Przepra...
– Daj spokój – przerwał mi, odgarniając włosy z mojej twarzy. – Znowu miałaś ten koszmar, prawda?
Siedziałam w ciszy, próbując przetrawić jego słowa. Ten koszmar. Ten, który nawiedzał mnie prawie każdej nocy, od miesiąca. Ten, którego nie potrafiłam się pozbyć.
– Jeśli chcesz, możesz mi o tym opowiedzieć – zaproponował cicho Syriusz, odsuwając się delikatnie, wcześniej upewniwszy się, że kiedy mnie puści, nie zacznę znowu świrować. W odpowiedzi pokręciłam głową, chowając twarz w dłoniach. Nie chciałam znowu do tego wracać. 
– Skąd się tu wziąłeś? – zdołałam wychrypieć.
– Szedłem do łazienki. Usłyszałem, jak płaczesz.
Między nami zapadła cisza. Syriusz potarł swoje prawe ramie, po czym zaczął podnosić się z łóżka.
– Jeśli czegoś potrzebujesz, mogę pójść po Jamesa, albo...
– Nie zostawiaj mnie samej. Proszę – szepnęłam, czując, jak do moich oczu napływa kolejna fala łez. Black spojrzał na mnie z troską, a potem ponownie usiadł obok i pomógł mi się położyć. Dopiero kiedy przykrył mnie kołdrą i pozwolił się w siebie wtulić dotarło do mnie, jak bardzo dygotałam. 
– Nie zostawię – zapewnił mnie Łapa, delikatnie odgarniając włosy z mojej twarzy. – Zawsze możesz na mnie liczyć, Lily.




Więc naprawdę nie wiem co mam napisać. Dochodzi jedenasta w nocy, stresuję się wynikami z matur, które będą za jakąś godzinę i mam ochotę się pochlastać, ale mimo wszystko czuję też niemałe podekscytowanie, nareszcie publikując.
Bardzo długo zastanawiałam się, jak ma wyglądać druga część i nie sprostałam swoim oczekiwaniom. Ale to nic. Dopiero dzisiaj przypomniałam sobie, dlaczego powstał ten blog i zrozumiałam, że od początku miał po prostu dawać mi radość. Dlatego w końcu się przemogłam i odważyłam znowu zacząć od początku.
Cały dzisiejszy dzień spędziłam nad dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik. Zabawy było co niemiara, a szczególne podziękowania należą się Ksenii, która pomogła mi z kodami CSS. Nowy szablon boleśnie przypomina mi o tym, ile już za mną, ale to dobry ból i mam nadzieję, że taki wygląd bloga posłuży mi tak dobrze, jak poprzedni (chociaż nie mogę zaprzeczyć, że tęskno mi do starego :c).
Mogę tylko napisać, że naprawdę się cieszę, iż wróciłam. Rozdział jest jaki jest, nie jestem zadowolona do końca z opisania między innymi domu Potterów, ale chciałam po prostu ruszyć do przodu.
Wiem, że pewnie mieliście małe "co kurde" podczas czytania początku, ale właśnie tak miało być. Jeśli mi wyjdzie, to potem ładnie wszystko wplotę w kolejne rozdziały i dowiecie się dokładnie, co stało się po wykolejeniu pociągu.
No i tyle. Koniecznie napiszcie co sądzicie, i o rozdziale, i o szablonie. Poprzedni miał swój urok i już zawsze będzie mi się kojarzył ze Stop Dreaming, ale może zmiany podziałają na dobre.
Kocham, Wasza, Ati