piątek, 31 marca 2023

28. Nigdy więcej

{Dla wszystkich nowych
i starych czytelników}


– Lilyanne Evans!

Czyjaś ręka sięgnęła przez stół, zręcznie omijając pucharki z sokiem dyniowym i zatrzasnęła Standardową Księgę Zaklęć, która leżała przede mną od początku przerwy na obiad, a w której nie byłam w stanie odnaleźć informacji potrzebnych mi do bardzo pilnego skończenia wypracowania. Zaskoczona podskoczyłam na miejscu i wpatrzyłam się w dyszącą Mary, która wyglądała, jakby dopiero co przebiegła maraton. Jej krawat zwisał smętnie, najprawdopodobniej po próbie poluzowania go w biegu, torba zsuwała jej się z ramienia, ciągnąc za sobą szatę, a włosy były rozczochrane.

– Co... – zaczęłam, jednak dziewczyna natychmiast mi przerwała.

– Czyś ty oszalała?!

Powoli przełknęłam ślinę, mocno zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Nie? – wydukałam, niezbyt pewnie. A jednak jej wiercący w brzuchu wzrok podpowiadał mi, że dobrze wiedziałam, o co jej chodzi. I że mogła mieć trochę racji.

– Myślałam, że jesteś dojrzała i odpowiedzialna!

– A nie jest tak? – spytał Remus, który oderwał się właśnie od lektury jakiegoś czasopisma, za którym chował się od śniadania i spoglądnął zaciekawiony na naszą dwójkę.

– Czy ty wiesz jakie plotki chodzą po Hogwarcie? – zapytała Mary, przenosząc swój wzrok na Lupina i wytrzeszczyła szeroko oczy, jakby chciała mu przekazać, że cokolwiek to było, nie były to dobre plotki.

– Jeśli ma to coś do czynienia z Lily, to chyba słyszałem – mruknął rozbawiony, zerkając na mnie spod przydługiej grzywki.

– Och, też mi coś, nigdy nie miałam cię za kogoś, kto wierzyłby w jakieś tam plotki – powiedziałam zdawkowym tonem, wzruszając ramionami.

– BO DO TEJ PORY PÓŁ SZKOŁY NIE TWIERDZIŁO, ŻE OBŚCISKIWAŁAŚ SIĘ Z POTTEREM W LOCHACH?!

– Ciiiiiicho!

Remus zachichotał, widząc minę Mary, która trzepała właśnie głową w obie strony, jakby chciała strącić coś z jej czubka.

– Nie wierzę, nie wierzę!

– Uspokój się! – zawołałam, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. – Chyba w to nie uwierzyłaś!

– Jak mogłam nie uwierzyć, skoro plotkara Judy zdała połowie piątoklasistów dokładną relację z tego, jak zabawialiście się na biurku profesora!

Lupin nie wytrzymał i parsknął śmiechem, odciągając na chwilę uwagę oburzonej Mary, dzięki czemu mogłam sięgnąć przez stół i pociągnąć ją w dół, na ławę na przeciwko mnie.

– Nie obściskiwałam się z Jamesem – powtórzyłam, kręcąc głową. – A przynajmniej... nie na poważnie. Co nie oznacza, że do czegokolwiek doszło! – zawołałam, widząc, jak Mary nabiera powietrza do ust. – Wygłupialiśmy się, okej? Siedziałam na stoliku, a on stał przede mną, tyle. A to, co widziała Judy, to piękna magia perswazji. I nie – przerwałam jej ponownie – naprawdę do niczego nie doszło.

Mary próbowała coś odpowiedzieć, ale chyba w końcu zaczęły z niej schodzić emocje, bo zamiast tego z pomiędzy jej ust wydostał się jedynie niezrozumiały bełkot.

– No już, masz, napij się – powiedziałam, uśmiechając się pod nosem i podając jej pucharek z wodą.

– Na brodę Merlina, Lily – wydyszała w końcu, wypijając całość za jednym razem. – Przyprawisz mnie kiedyś o zawał.

– A wy mówiliście, że nie jestem szalona – odpowiedziałam, przez co Mary obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem. Remus jedynie uśmiechnął się tajemniczo i udał, że wrócił do czytania.

– To już nie jest kwestia szaleństwa, ty jesteś po prostu obłąkana.

Macdonald potrzebowała jeszcze dobrych dziesięciu minut, żeby wrócić do siebie. Nie dziwiłam się jej. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam szepty jakichś Puchonek na korytarzu przed salą starożytnych runów, prawie sama nie runęłam jak długa. Kiedy powiedziałam to Mary, ta uznała to za nauczkę na kolejny raz, a potem ziewnęła przeciągnie, jakby cała ta sytuacja niesamowicie ją zmęczyła.

– Idziecie na górę?

– Nie, obiecałam Jamesowi, że zobaczymy się na treningu.

Dziewczyna obrzuciła mnie ostrym spojrzeniem, jednak nic nie odpowiedziała. Kiedy jej wzrok powędrował w kierunku Remusa, ten złożył w końcu gazetę i pokręcił głową. 

– Ja jeszcze zostanę. Dotrzymam jej towarzystwa.

– Przypilnuj, żeby więcej nie rozkładała nóg na niby.

– Mary! – zawołałam, otwierając szeroko usta, jednak dziewczyna jedynie wystawiła mi język i ruszyła w kierunku wyjścia. – Kiedyś ją uduszę. 

– Prędzej ona udusi ciebie – powiedział Remus, uśmiechając się delikatnie. - Chociaż tak na dobrą sprawę, ostatnio to ty wszystkich zaskakujesz…

– Ha, ha – mruknęłam. – Idziesz ze mną na trening?

– Tak, obiecałem Syriuszowi, że zerknę na jego karne wypracowanie do McGonagall. Obyś wiedziała co robisz – dodał niespodziewanie. 

– Co?

– Robienie za tego idiotę prac domowych do końca roku to sromotna kara – sprecyzował Lupin, pakując rzeczy do torby. 

– Och – odetchnęłam, kiwając głową. – No tak. Na szczęście są duże szanse, że wygram. 

– No, po wczoraj, to z pewnością – rzucił tajemniczo Remus, uśmiechając się do mnie wrednie. 

– Hej! Bez takich – zagroziłam, uderzając go w ramię. Chłopak zachichotał, ale nic nie odpowiedział. W ciszy ruszyliśmy w kierunku wrót, a kiedy słońce padło na nasze twarze, coś przyszło mi do głowy. - Myślisz, że przesadziłam?

– Nie mi to oceniać, Lily, naprawdę – powiedział spokojnym tonem Remus. Kiedy spojrzałam na niego, ten wpatrywał się w drzewa na odległym brzegu jeziora. 

– A jednak wydajesz się jakiś taki…

– Oboje jesteście moimi przyjaciółmi – odrzekł chłopak. – Po prostu mam nadzieję, że wiecie, co robicie. I tyle. 

Nie zdążyłam dopytać się, o co mu chodzi, bo za nami rozległo się cmokanie, a zaraz później ktoś rzucił się na Lupina. 

– Ała, Syriuszu – jęknął Remus, próbując wydostać się spod miażdżącego uścisku przyjaciela. 

– Zostawiam cię na chwilę, a ty już bierzesz się za zajęte panny? – spytał Łapa, tarmosząc jego włosy. 

– Puść mnie!

– Zajęte? Czyżbyś przyznawał się właśnie do swojej sromotnej porażki? – zapytałam, zerkając w rozbawieniu na miotającego się Lupina i nic sobie z tego nie robiącego Blacka, który był chyba trochę silniejszy. Spod krótkiego rękawa czarnego podkoszulka dobrze widziałam zarys jego mięśni. 

– Nie, wciąż czekam, aż pękniesz – powiedział tajemniczo Syriusz, puszczając mi oczko. Coś w jego rozbawionym spojrzeniu paliło mnie na wskroś. 

Aż pęknę? Niedoczekanie. Przyglądałam się siłującym się chłopakom, czując, jak w moim gardle mimowolnie narasta gula. Jeśli był tu Łapa, gdzieś za mną pewnie czaił się jego najlepszy przyjaciel. A patrząc na to, że od rana się mijaliśmy, to miała być nasza pierwsza interakcja od wczorajszego dyżuru. 

Długo nie musiałam czekać. Chwile później poczułam jego obecność obok. Szedł w ciszy, z rękami wyłożonymi do kieszeni spodni. Powoli zrównał się ze mną i prawie poczułam, jak się uśmiecha. 

– Cześć – mruknęłam pierwsza, zerkając na niego. Jego włosy opadały na czoło, podskakując wesoło przy każdym kroku, a na ustach malowało się rozbawienie. 

– Cześć – odpowiedział spokojnie, przyglądając się mi. 

– Co słychać? – spytałam głupio, nie wiedząc, co mogę powiedzieć. 

– Wiele ciekawych rzeczy – powiedział zdawkowym tonem, wzruszając ramionami. 

– Na przykład? 

– Och, no na przykład słyszałem, że ponoć jedna z Puchonek przyłapała wczoraj na dyżurze jakąś parę, obściskującą się w starej klasie mugoloznawstwa, dasz wiarę?

– Naprawdę? – mruknęłam, zerkając na rozbawionego Jamesa. 

– Naprawdę – potwierdził chłopak. – Ponoć zastała ich w całkiem jednoznacznej, ekhym, pozycji – wyszeptał, zakrywając usta prawą ręką, jakby mówił coś sprośnego.

Zaśmiałam się cicho, powodując, że chłopak uśmiechnął się szeroko. Powoli przeciągnął się, pocierając ręką o kark, a później przekręcił głowę w moim kierunku, jakby chciał coś powiedzieć, ale kiedy minęło kilka sekund, a on wciąż nie wymówił ani jednego słowa, jasne stało się, że żadne z nas nie wiedziało już, co powiedzieć. Zamiast tego Rogacz w końcu objął moją dłoń i pozwolił, żeby panująca między nami cisza przyjemnie łaskotała mnie w policzki.

Wrzesień powoli zbliżał się ku końcowi, a każdy kolejny dzień palił mnie od wewnątrz, jakbym nosiła w żołądku rozżarzoną pochodnię, która zbliżała się zbyt blisko mojej skóry za każdym razem, kiedy pewien czarnowłosy Gryfon pojawiał się w zasięgu mojego wzroku. Mary lubiła mi wytykać, że czasem zbyt szybko się rumieniłam, ale nie potrafiłam dłużej jej tego tłumaczyć. Czułam się tak, jakby nie chciała mnie słuchać, a ja dość miałam już tego jej chytrego uśmieszku. Więc przestałam mówić jej o tym, jak czasem, kiedy siadał obok, a jego ramię muskało moje, przechodził mnie przyjemny dreszcz, a trzymanie go za dłoń stało się codziennością, moim małym prywatnym rytuałem. 

 Coraz częściej miałam wrażenie, że kiedy szliśmy korytarzem, wszyscy wstrzymywali oddech. Na ułamek sekundy, a może na kilka minut, nagle nic innego się nie liczyło. A później między murami przetaczała się fala szeptów. James zawsze starał się mnie zagadywać, odwracać moją uwagę. Ale coraz ciężej było nie reagować. A zwłaszcza, kiedy w ostatni czwartek września, Profesor McGonagall spędziła połowę lekcji transmutacji, obrzucając nas czujnym spojrzeniem, jakbyśmy planowali napad na bank.

– Przestań się tak wiercić – szepnęła w pewnym momencie Mary, trącając mnie łokciem. – Nie mogę się przez ciebie skupić!

– Przepraszam – syknęłam, próbując się wyprostować, ale miażdżący wzrok McGonagall nie pozwolił mi się do końca uspokoić. 

– Psst, Evans – usłyszałam za sobą, jednak udałam, że za bardzo pochłania mnie rozdział, który mieliśmy przeczytać. – Evans! Lily – dodał James, nie dając za wygraną. 

– Nie teraz – szepnęłam pod nosem, ukradkiem obserwując głowę swojego domu.

James nie dał za wygraną i do końca lekcji stukał mnie w plecy końcem różdżki, aż w końcu wraz z dźwiękiem szkolnego dzwonu, odwróciłam się i trzepnęłam go po głowie.

– Ała – mruknął, rozcierając uderzone miejsce palcami lewej dłoni. – Ciężko jest cię kochać.

– Ciiiiicho – jęknęłam, czując, jak moją twarz oblewa okropny, gorący rumieniec. Mary i Remus nie mogli zrozumieć co takiego nie-śmiesznego było w tej sytuacji, nawet kiedy poganiałam ich w kierunku wyjścia. Stojąc jeszcze w progu klasy transmutacji, obejrzałam się i natrafiłam na czujne spojrzenie Profesor McGonagall. I mogłabym przysiąc, że rozpoznałam w nim cień rozbawienia.

– Przysięgam, jak już odkryję, co kryje się pod tym twoim rudym łbem, napiszę o tym książkę, całą serię – westchnął James, kiedy zamknęłam za sobą drzwi.

– Trylogia by wystarczyła – zachichotał Syriusz, puszczając mi oczko.

– Ha, ha – mruknęłam bez przekonania.

– Czy już mogę, czy wciąż zamierzasz mnie czymś okładać?

– Czy tylko ja z naszej dwójki zwróciłam uwagę na zabójczy wzrok McGonagall i miałam na tyle rozumu, żeby nie prowadzić miłosnych pogaduch pod jej nosem?

– Lily, ona obrzuca mnie takim spojrzeniem od pierwszej klasy, żeby zrobiło to na mnie wrażenie, musiałoby to urosnąć co najmniej do rangi złowrogiego zaciśnięcia ust – stwierdził spokojnie Rogacz, spoglądając na mnie takim spojrzeniem, jakim czasem obrzucała mnie mama, kiedy robiłam coś niedorzecznie śmiesznego.

– Więc co było tak niecierpiącą zwłoki ważną sprawą? – westchnęłam, puszczając jego uwagę mimo uszu.

– O której spotykamy się w sobotę?

– I to naprawdę nie mogło poczekać? – jęknęłam, sięgając dłońmi do twarzy.

– Lily Evans, doprowadzasz mnie do szewskiej pasji – powiedział poważnym tonem James, a potem ruszył prosto za naszymi przyjaciółmi.

– Co – jęknęłam, nic z tego nie rozumiejąc. ale Rogacz najwyraźniej nie miał zamiaru mi tego wyjaśniać. – I to ja jestem nieznośna?

 

Sobota powitała wszystkich piękną pogodą. Pozwoliłam sobie na powolny poranek, obracając twarz w stronę promieni słońca, wpadających przez okno i leniwie przeciągnęłam się, nie otwierając oczu. Brakowało mi takich dni. Na dane mi było jednak nacieszyć się wolnością zbyt długo – wkrótce do moich uszu dotarły szepty pozostałych Gryfonek, a chwilę później ktoś rzucił się na mnie z całym impetem.

– Pobudka, księżniczko!

– Mary – jęknęłam. 

– Dzisiaj twój wielki dzień!

– Och tak, dzisiaj możesz w końcu utrzeć nosa Syriuszowi – zachichotała w oddali Alicja.

– Jak czuje się nasza nowa Pani Potter? – zapytała Dorcas, wywołując salwy śmiechu w pokoju.

– Zirytowana – wydusiłam, wygrzebując twarz z fałdów kołdry i włosów. – I podduszona.

– Co zaplanowaliście na dzisiaj? – zapytała Meadowes, poprawiając poduszkę za swoimi plecami.

– Ekscytacja, która panuje w tym pokoju wskazywałaby na to, że wy też dałyście się zrobić w bambuko, jak reszta zamku – wyjąkałam, w końcu zrzucając z siebie Mary, która ze zduszonym okrzykiem upadła na podłogę pomiędzy naszymi łóżkami.

– Ała – jęknęła głośno.

– No cóż, jesteście bardzo przekonujący – stwierdziła Alicja, puszczając mi oczko. – Można by pomyśleć, że jesteśmy świadkami czegoś zupełnie innego.

– Ale nie jesteście – mruknęłam, czując wielmożną potrzebę przewrócenia oczami.

– Przynajmniej dogadaliście się w kwestii planu na dziś? – spytała Mary, podciągając się na łokciach i wspinając na swoje łóżko.

– Z nim nie da się dogadać – jęknęłam, ściągając z siebie pozwijaną kołdrę i wzdychając głośno. – Próbowałam przez cały piątek ustalić z nim, gdzie pójdziemy, albo chociaż taki szczegół, jak godzinę, ale jedyne co usłyszałam, to "masz się nie martwić" i "ja się wszystkim zajmę", co tylko mnie bardziej zmartwiło.

– Ja bym się nie martwiła. To James. Na pewno będziesz się świetnie bawić – powiedziała Alicja, wzruszając ramionami.

– A jednak czułabym się pewniej, gdybym wiedziała, że nie zaplanował walki z dzikami – mruknęłam, ruszając w kierunku łazienki.

– Z nim nawet walka ze szczurem byłaby ciekawa – zawołała za mną Dorcas.

Spoglądając na swoje odbicie w lustrze, przeszła mi przez głowę nagła myśl, do której nie wracałam miesiącami i zdecydowanie nie sądziłam, że wspomnienie tak skrzętnie ukryte w mojej pamięci, zajaśnieje tak wyraźnie przed moimi oczami. Poczułam się, jakbym znów stała w zamieci, a klatka piersiowa Jamesa unosiła się szybko i niespokojnie. Jak z oddali, dotarł do mnie zapach świerku, posmak przerażenia i ostry ból śniegu, kłującego mnie w policzki. Wieczór, kiedy dowiedziałyśmy się z Mary o pewnym futerkowym problemie. Czy Dorcas wiedziała, o tajemnicy, jaką skrywali Huncwoci? 

Spotkanie ze szczurem byłaby zupełnie zabawne tylko w jednym wypadku.

W zamyśleniu umyłam zęby, próbując odgonić z głowy natrętne myśli o tamtym wieczorze, a potem rozczesałam włosy. Wydawało mi się, że dopiero co je ścięłam, a sięgały już ramion. Kiedy wróciłam do sypialni, dziewczyny były właśnie w trakcie planowania popołudnia z Maryl. Nieśpiesznie otworzyłam szafę i w zamyśleniu wyciągnęłam brązowy sweterek, a potem wsunęłam go na siebie, zapinając drewniane guziczki na piersi. Kiedy wciągnęłam na nogi zieloną spódnicę, głos za mną odchrząknął nieznacznie. Rozkojarzona zerknęłam na Dorcas, która przypatrywała się mojemu odbiciu w lustrze.

– Zamierzasz w tym iść?

– A co jest w tym nie tak?

Meadowes już otwierała usta, żeby wytłumaczyć mi na ile sposobów mój pospolity wygląd był hańbą całego świata czarodziejów, jednak przed czekającą mnie tyradą, uratował mnie głośny stukot dobiegający zza okna.

– To sowa – mruknęła Alicja, wstając i podchodząc do szyby. Zmarszczyła brwi, kiedy jej spojrzenie znalazło się na pogiętej rolce pergaminu, przywiązanej do jej nóżki. – Dziwne, czemu nie przyleciała z sowią pocztą?

Kiedy otworzyła okno, sowa zahukała donośnie i chyba rada z dostarczenia przesyłki, natychmiast wyciągnęła w jej kierunku nóżkę. Dziewczyna odwiązała pergamin i powoli rozwinęła go. Mógł mieć nie więcej, jak trzy cale. W pewnych miejscach wyglądał na pobrudzony czymś ciemnym, może ziemią albo popiołem? Przez myśl przeszło mi, że nie pasowało to do nikogo, kto zazwyczaj wysyłał listy Hawkins, ale zanim którakolwiek z nas zdążyła się odezwać, z gardła Alicji wydostało się niskie jęknięcie, prawie dławiące, a jej ręka przesunęła się po ledwo widocznych słowach. 

– Co się stało? – zapytała natychmiast Dorcas, podnosząc się z łóżka. 

– Och – załkała Alicja, wyglądając, jakby miała zaraz zemdleć. – Och!

– Czy to... – zaczęła Mary, spoglądając za dziewczynę, ale zanim zdążyła dokończyć, Hawkins wybuchła czymś pomiędzy szlochem, a histerycznym śmiechem.

– On żyje – wydusiła przez łzy, zaciskając dłonie na pogiętym pergaminie. – Jest cały, zdrowy i żyje!

– Och – powtórzyła Meadowes, obchodząc łóżko i obejmując Gryfonkę w pasie. – Tak się cieszę!

– Co napisał? – zapytała Mary, łapiąc Alicję za dłoń.

– My, my ustaliliśmy, że zbyt niebezpieczne będzie bezpośrednie przekazywanie informacji, ale nie sądziłam, że zapamięta ten nasz głupi kod, którego próbowałam nauczyć go całe wakacje – wyszlochała dziewczyna, podając notatkę Macdonald, która ujęła ją, jakby była zrobiona ze złota. Powoli nachyliłam się w jej stronę i nad jej ramieniem przeczytałam naskrobane z pośpiechem słowa.

 

Tata wciąż próbuje założyć hodowlę buldogów.

To niesamowicie żmudna praca.

Mama każe przekazać, że musisz wpaść na obiad.

Tęsknię

 

– Hodowlę... buldogów? – zapytała zdziwiona Mary.

– To znaczy, że pomagał Zakonowi. A obiad, obiad, czyli wrócił do domu. Och! – wychlipała Alicja, uśmiechając się przez łzy. – Jest bezpieczny!

Wszystkim nam udzieliła się radość Hawkins, więc kiedy zaproponowała, żebyśmy znalazły Huncwotów, natychmiast się zgodziłyśmy.

– Na pewno ucieszą się, że u Franka wszystko dobrze! – zawołała Alicja, zbiegając ze schodów. 

– Czekajcie! – zawołała za nami Meadowes, próbując założyć koszulkę, która zablokowała się jej gdzieś w okolicach głowy.

– Dojdziecie! – odkrzyknęłam, w akompaniamencie głośnego śmiechu Alicji. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że ja też się śmiałam.

Kiedy wypadłyśmy do Pokoju Wspólnego, czyjaś rozczochrana czupryna od razu rzuciła mi się w oczy.

– James! – krzyknęłam. – Frank!

– Co – mruknął zaskoczony chłopak, zerkając na nas dziwnie. 

– Frank! – powtórzyła Alicja, śmiejąc się przez łzy i wymachując pergaminem trzymanym w dłoni. – To Frank!

– Jest cały i zdrowy! – krzyknęłam, chichocząc na widok jego miny.

– Jest zdrowy! I cały! – powtórzyła Alicja, kręcąc się wokół własnej osi, nie zwracając uwagi na Syriusza, który próbował złapać pergamin zwisający z jej ręki.

– To wspaniale! – zawołał James, a chwilę później jego ramiona owinęły się wokół mojej talii, kiedy wpadłam na niego ze śmiechem, wyciągając ręce do góry.

Czas zwolnił na sekundę, kiedy jedyne co czułam, to mocne bicie serca, puls tętniący tuż pod skórą, jego mocny uścisk, lekkość i powiew wiatru, kiedy okręcał mnie wokół własnej osi. Śmiech, wydostający się gdzieś głęboko z mojego gardła. Włosy, odbijające się od mojej twarzy. Kiedy w końcu opuścił mnie delikatnie, a ja zsunęłam się prosto w jego ramiona, na jego twarzy rozciągał się szeroki uśmiech.

– Mary, chyba dostałam nagłej choroby oczu i wzrok mnie myli – zaświergotała Dorcas, schodząc po ostatnich schodkach prowadzących do dormitorium dziewczyn.

– Chyba zapadłam na tą samą tajemniczą chorobę! – westchnęła teatralnie Macdonald, otwierając usta i łapiąc się za serce.

– Ha, ha – mruknęłam, odsuwając się od Jamesa.

– Kto się tak drze? – doszło nas jęknięcie z góry, a chwilę później zza ramienia Meadowes wyłoniła się zaspana Maryl. – Co jest?

– Frank wysłał list – odpowiedziała Mary.

– Bardziej notatkę – mruknął Syriusz, któremu w końcu udało się wyrwać pergamin z dłoni Alicji. – Yyy, mówiłaś coś o tym, że jest cały i zdrowy? Bo jak na moje, to chyba przeszedł udar pisząc to.

– To kod – westchnęła konspiracyjnie Hawkins.

– Jeśli też zamierzacie iść na śniadanie, to możecie nam opowiedzieć w drodze – powiedział radośnie Remus, który zbiegł właśnie po schodach prowadzących do męskiego dormitorium.

– Proszę – mruknął James, wskazując ręką przejście pod portretem, tym samym przepuszczając mnie z uśmiechem.

– Dzięki – odpowiedziałam, czując, że lekko się rumienię.

Powoli ruszyliśmy w kierunku Wielkiej Sali z Syriuszem i Alicją na przedzie, którzy przekomarzali się nad znaczeniem tajnego kodu Franka.

– Może to oznacza, że rzucił robotę tajnego agenta i naprawdę zakłada hodowlę psów? – zasugerował w udawanym zamyśleniu Black, za co oberwał w ramię od roześmianej dziewczyny.

– Tak dawno nie widziałam jej śmiejącej się – westchnęłam, obserwując tę dwójkę.

– No cóż, to naprawdę dobre wieści – potwierdził Rogacz. – O której się dzisiaj spotykamy?

– Och, no wiesz – mruknęłam, wyrwana z zamyślenia. – Pomyślałam, że możemy się spotkać już na miejscu.

– Teraz to czuję się urażony – stwierdził James, unosząc brwi do góry i marszcząc nos.

– Czemu? – spytałam zdziwiona.

– Bo jak szłaś na randkę z Nathiasem, odegrałaś całą scenę z zejściem po schodach i chichotem pod nosem – bąknął, udając oburzonego.

– Co – zachichotałam, odrzucając głowę do tyłu.

– No co, mówię prawdę! – zawołał James, machając rękami.

– Dla ciebie też mam odegrać scenę? – spytałam, szczerząc się szeroko.

Spojrzenie, jakie mi posłał, sprawiło, że zrobiło mi się gorąco.

– Przynajmniej wyglądasz tak ładnie, jak wtedy.

– Dzięki, łaskawcze – mruknęłam, udając, że ten komentarz nie przyprawił mnie o palpitacje serca.

Pamiętał jak wtedy wyglądałam? A może tylko się droczył?

Całą drogę do Wielkiej Sali próbowałam się pozbyć tej myśli z głowy.

Po szybkim śniadaniu razem z dziewczynami udałyśmy się na górę, po usilnym błaganiu Maryl, która przypominała wszystkim, że zeszła w piżamie. Reszta miała poczekać na nas przy wyjściu. Będąc w dormitorium, po krótkim namyśle i ocenie pogody za oknem, ubrałam brązowy beret, a szyję owinęłam cienkim szalikiem. Dorcas dwa razy wracała się po różdżkę, więc zanim zjawiłyśmy się z powrotem na dole, było już po jedenastej, a Fitch powoli sprawdzał nazwiska na liście.

– Idźcie przodem, muszę zawiązać sznurówkę – mruknęłam, kiedy stanęłyśmy na szycie schodów. Umyślnie pozwoliłam dziewczynom zejść samym, ociągając się przy wiązaniu najpiękniejszej kokardy, na jaką było mnie stać, a potem wyprostowałam się i natrafiłam na spojrzenie Jamesa, stojącego z wyliczającym coś Syriuszem i wyglądającym na rozbawionego Remusem. Jego wzrok sprawił, że nie potrafiłam powstrzymać złośliwego uśmieszku, który wykwitł na moich ustach. Powoli, wręcz ociągając się, postawiłam pierwszy krok, nie odrywając oczu od jego twarzy. Rogacz lustrował mnie wzrokiem i mogłam przysiąc, że w pewnym momencie przygryzł wargę. Potrzebowałam całych swoich pokładów opanowania, żeby nie odwrócić wzroku, nie uciec z krzykiem, albo nie zemdleć. 

To była moja ostatnia prosta przed metą.

Musiałam odegrać scenę życia.

Powoli podeszłam do Jamesa i korzystając z zamieszania między Remusem i Syriuszem, którzy właśnie sprzeczali się o coś głośno, przecisnęłam się między nimi i uśmiechnęłam się do swojego partnera. Wahałam się. Czy powinnam była się jakoś przywitać? Sprawę utrudniał mi Rogacz, który wciąż wpatrywał się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zanim jednak zdążyłam podjąć jakąś decyzję, jego ręka objęła mnie wzdłuż mojej talii, a on sam przyciągnął mnie mocno do siebie.

– Hej – mruknęłam, zastanawiając się przez moment, czy to na pewno dobry pomysł, a potem stanęłam na czubkach palców i cmoknęłam go delikatnie w policzek, zdecydowanie bliżej ust, niż miałam zamiar.

– Hej – odpowiedział, wręcz chrapliwie, a jego niski głos spowodował falę dreszczy, które rozeszły się wzdłuż moich pleców.

Powoli odsunęłam się, a jego ręka zsunęła się delikatnie z mojego pasa, jakby to było coś zupełnie normalnego.

Rozglądnęłam się dookoła, próbując odszukać wzrokiem resztę naszych znajomych.

– Pięknie wyglądasz – usłyszałam przy swoim uchu i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że nie udało mi się powstrzymać drgnięcia.

– Przynajmniej tyle, co? – mruknęłam, słysząc za sobą ciche parsknięcie. – Śmieszy cię coś?

– Nic, gołąbku – powiedział Syriusz, uśmiechając się tajemniczo.

– Remusie, Łapo! – Rozległ się głośny krzyk kilka metrów przed nami. – Idziecie? Peter już dawno wyszedł.

– Biegniemy – odpowiedział Black, szczerząc się szeroko, a potem złapał Remusa za ramię i pociągnął w tłum, w kierunku machającej do niego Maryl.

– Czegoś nie wiem? – spytałam, zerkając z ukosa na Jamesa.

– Obiecali pomóc w czymś Peterowi.

– W czym?

– Nie wiem, czy mogę ci powiedzieć – mruknął tajemniczo Rogacz. Po chwili parsknął śmiechem, widząc moją skonfundowaną minę. – Peter zarobił szlaban, długa historia. Łapa zgodził się mu pomóc w małej dywersji, żeby Filtch dał mu spokój podczas długiego popołudnia polerowania pucharów. Idziemy?

Powoli pokiwałam głową, pozwalając mu ruszyć przede mną. Zanim wyszliśmy przed wielkie wrota, nasi znajomi zdążyli już dawno zniknąć z pola mojego widzenia. Dzień zapowiadał się pięknie – słońce wisiało wysoko na nieboskłonie, a wiatr był wciąż przyjemnie ciepły, jakby nie chciał jeszcze pożegnać lata. Dłoń Jamesa wsunęła się w moją, kiedy schodziliśmy po schodkach prowadzących ku głównej ścieżce. 

– Więc, co będziemy robić – spytałam cicho, rozglądając się po błoniach. Kilka osób wykorzystywało piękną pogodę do wylegiwania się nad brzegiem jeziora, a kilkoro pierwszoroczniaków przerzucało między sobą niebieskie freezbie.

– Powłóczymy się trochę, może nawet zasłużysz na odwiedziny w stoisku z lodami.

– Zasłużę? – spytałam, unosząc brwi do góry.

– Zobaczymy – powiedział zbywająco James, na co zaśmiałam się cicho.

Przyjemnie było iść powoli włócząc nogami i rozprawiając o głupotach. Przyjemnie było śmiać się i żartować. I przyjemnie było spędzać z nim czas. Wkrótce błonia zmieniły się w zalesioną polanę, a prosta ścieżka zaczęła zakręcać i wspinać się, aby po chwili naszym oczom ukazało się Hogsmeade. Z oddali dobiegał nas gwar uczniów, a pod drewnianym zdobionym łukiem stanowiącym wejście do wioski powiewały bladoniebieskie sztandary, przypominające o odbywającym się w wiosce targu staroci.

– Och, pójdziemy tam? – spytałam, wskazując palcem na targane wiatrem wstęgi. – Uwielbiam takie rzeczy!

– Uwielbiasz połamane antyki i rozbite lustra? – zapytał sceptycznie James, spoglądając na mnie z niedowierzeniem.

– To nie tylko drewniane krzesła i starodawne szafy, można tam znaleźć pełno czaderskich rzeczy. Kiedyś uwielbiałam jeździć na takie targi z tatą – dodałam.

– Czaderskich rzeczy – powtórzył Rogacz, uśmiechając się. – No to mnie przekonałaś.

– Nie bądź niemiły – powiedziałam, popychając go.

– Dobra, już dobra, niech ci będzie, pójdziemy tam.

– Tak jest – syknęłam, unosząc zaciśniętą pięść w formie zwycięstwa.

Na głównej ulicy panował tłok. Z trudem przeciskaliśmy się między mijającymi nas uczniami i mieszkańcami, przekrzykującymi się nad straganami. Na jednym z nich widniał pozłacany napis "ANTYKI NA WSZYSTKIE OKAZJE". James zerknął na mnie z zadowoloną miną, a ja pokręciłam głową.

– Spójrz! – zawołałam, ciągnąc go w prawo, w kierunku dwóch długich drewnianych ław, zapełnionych srebrnymi zegarkami, pordzewiałymi naparstkami, zestawami filiżanek, pełnymi ozdobnych stempli, broszek i lśniących w słońcu wisiorów. 

– Okej, okej, zwracam honor – powiedział James, rozglądając się uważnie. – Czy to... tygrys? – spytał, wskazując na małą maskotkę zaczepioną o brzeg miedzianego wazonu.

– Leopard – mruknęłam zdecydowanym tonem, sięgając po niego. – Och, to bukiecik!

– Co? 

– Można go zaczepić o sukienkę, zobacz – powiedziałam, przypinając go do jego swetra.

– Wow – odpowiedział James, spoglądając w dół. – To jest... 

– Cudowne?

– Miałem raczej na myśli słowo okropne – mruknął, zerkając na mnie z głupim wyrazem twarzy.

– No cóż, nie masz prawa głosu – odpowiedziałam, wyciągając z torebki 3 knuty i wrzucając do metalowej puszki stojącej na podwyższeniu. Starsza sprzedawczyni stojąca w cieniu baldachimu uśmiechnęła się pod nosem.

– Kupiłaś to?!

– Jako prezent dla ciebie. A przecież powszechnie wiadomo, że prezentów się nie oddaje – odrzekłam tajemniczo. – Zresztą, to zupełnie w twoim stylu.

– Oficjalnie poczułem się urażony, jeśli uważasz, że to mój styl – odparł sucho James, chociaż ledwo udawało mu się powstrzymać uśmiech. – Ale skoro tak, to teraz moja kolej.

Przyglądałam się, jak pochyla się nad stoiskiem i przeczesuje wzrokiem dziesiątki błyszczących przedmiotów. Jego dłonie przesuwały się zwinnie po kolejnych eksponatach, jakby szukał czegoś zupełnie wyjątkowego w morzu rupieci. W końcu na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek. Powoli wyłowił palcami coś srebrnego i pokiwał głową. 

– Myślę, że to będzie idealne.

Jego dłonie sięgnęły do mojej szyi, gdzie delikatnie poprawił szalik, muskając moją skórę. Chwilę mocował się z zapięciem broszki, a miejsca, w których jego palce dotykały mojej szyi, paliły. Kiedy w końcu się odsunął, wyglądał na dumnego z siebie.

Zerknęłam w ustawione na przeciwko zabytkowe lustro i roześmiałam się, widząc najbrzydszą mosiężną broszkę, jaką w życiu widziałam, do której przyczepiona była malutka głowa sowy z otwartym dziobem.

– Jest cudowna.

– Prawda? – odpowiedział dumnie James, wrzucając zapłatę to metalowej puszki. – Poszukamy czegoś dla reszty?

Wśród rupieci udało nam się znaleźć kilka całkiem ładnych pierścionków, które zabraliśmy z myślą o Dorcas i Maryl, komplet złotych bransoletek dla Clarie i przybornik kawalarza, zawierający swędzący proszek i pierdzącą poduszkę, które według Jamesa miały przydać się Peterowi, chociaż dobrze widziałam, jak świeciły mu się oczy, kiedy go oglądał. Przy straganie z wieszakami pełnymi znoszonych szat i wysokich kapeluszy z różowym futerkiem, chłopak wyłowił czarną koszulkę i z uśmiechem podał mi ją.

– Myślisz, że spodoba się Syriuszowi?

Spojrzałam w dół, na potężne nagie pośladki oparte na kierownicy motocykla oraz błyszczący czerwony napis i parsknęłam śmiechem.

– "Lubię grube pupy"? – spytałam,

– Myślisz, że to przesada?

– Chyba żartujesz. Jest idealna. 

Resztę dnia spędziliśmy snując się wąskimi uliczkami Hogsmeade. Prawie nie zauważałam omiatających nas spojrzeń i szeptów snujących się między mijającymi nas uczniami. James potrafił świetnie odwracać uwagę. Nieważne, czy obrzucając niespodziewających się tego uczniów cukrowym popcornem, który kupiliśmy w Miodowym Królestwie, czy przeszkalając mnie w asortymencie kawalarskim Zonka. Udało mu się nawet przekonać mnie do kupienia pióra, które raziło prądem każdego, kto chciał go użyć. Przez moment widzieliśmy się nawet z resztą Gryfonów, zanim uznali, że muszą wracać – szlaban Petera zaczynał się już o trzynastej.

Słońce powoli kierowało się ku południowej linii drzew, kiedy wyszliśmy z trzech mioteł.

– To co teraz? – spytał James, chowając dłonie do kieszeni spodni.

– Właściwie, to zrobiłam się już głodna – mruknęłam, zastanawiając się, co serwują dzisiaj w zamku. Może gdybyśmy się pośpieszyli...

– Jeśli nie chcesz jeszcze wracać, to mogę mieć pewien pomysł – zaproponował Rogacz, przekrzywiając głowę.

Wahałam się tylko chwilę.

– Okej.

– Okej? Tylko tyle?

– Chcesz walczyć o możliwość zabrania mnie na obiad?

– Obiad to trochę za dużo powiedziane... ale sama zobaczysz. Chodźmy.

Ujęłam zaproponowane przez chłopaka ramię i pozwoliłam poprowadzić się w górę uliczki, ku mniej uczęszczanym regionom Hogsmeade. Po kilku minutach wiedziałam już, dokąd zmierzamy. Restauracja Madame Zelié. James przytrzymał przede mną otwarte drzwi, a potem sam wsunął się do środka. Tego dnia wnętrze udekorowane było perłową bielą. W każdym wazonie sterczały białe goździki, a w oknach powiewały nieskazitelne firanki.

– Zelié! – zawołał James, dotykając drewnianej lady. 

– James – zaświergotała kobieta, uśmiechając się szeroko. – Jak miło cię widzieć! Powiedz mi, jak czuje się Maryl?

– Z każdym dniem coraz lepiej – zapewnił ją chłopak, odwzajemniając uśmiech. – Kolejnym razem zabiorę ją ze sobą.

– Koniecznie! No dobrze, coś dla was?

– To co zwykle, dwa razy. I poprosimy na wynos.

– Na wynos? – spytałam, kiedy Zelié ruszyła w kierunku kuchni. James oparł się wygodnie łokciami o ladę i uśmiechnął się tajemniczo. 

– Zobaczysz.

– Mam się bać?

– Właściwie, to nie – odparł nonszalancko, przejeżdżając ręką po włosach. Kilka dziewczyn przyglądającym nam się z kąta zachichotało. – Zresztą, jesteś bezpieczna. 

– Czemu?

– Bo wieczorem mam trening Quidditcha. Nie dałbym rady tak szybko zatuszować morderstwa.

– Och, no tak. Trening. Zapomniałam.

– Brzmisz prawie na zawiedzioną – zaśmiał się James.

– Bardziej zaskoczoną. Spodziewałam się, że przez ten miesiąc nasłucham się zdecydowanie więcej o tym cudownym sporcie – dodałam.

– Jeszcze nic straconego – odpowiedział chłopak, odbierając od uśmiechniętej Zelié brązową torbę i dziękując jej szybko. – Mamy na to całe popołudnie.

Przekomarzając się, udaliśmy się w stronę wyjścia. James skierował się ku zamkowi i choć na początku myślałam, że właśnie tam zmierzamy, ledwo minęliśmy bramę Hogsmeade, Rogacz skręcił w ledwo widoczną, zdecydowanie mniej używaną ścieżkę. Moje pytanie o to, gdzie idziemy zbył jedynie cwanym uśmiechem, a moim oczom wkrótce ukazał się niesamowity widok.

Kiedy wychyliliśmy się zza ostatnich drzew, trawa zamieniła się w kamienistą plażę, a przed nami, w świetle ostrego wrześniowego słońca zamigotał zamek. W południowych oknach można było dostrzec odbicie pomarańczowych promieni, które rzucały migoczące refleksy na taflę jeziora u krawędzi skarpy, na której wznosił się Hogwart.

– Och – wydukałam, nie mogąc oderwać oczu od widoku. – To... Nie wiedziałam, że można dojść do tej strony brzegu,

– Z zamku widać to miejsce – podpowiedział James, wskazując na rozpadający się krótki pomost i przywiązaną do niego łódkę. – Chodź, bliżej brzegu jest trochę piasku.

Z zachwytem przyglądałam się maleńkim falom, odbijającym się od wystających z wody kamieni. Rogacz podał mi rękę, pomagając usiąść na plaży, która uformowała się w jednej z zatoczek.

– Więc to był twój wielki plan? – spytałam, uśmiechając się złośliwie. – Chciałeś mnie tu porwać i uwieść? 

– Właściwie, to nie – odpowiedział, odwzajemniając uśmiech. – Pomyślałem, że może przydać się jakaś alternatywa, gdybyś chciała, no wiesz... Uciec przed ciekawskim wzrokiem. 

– Hm? – mruknęłam, nie rozumiejąc.

– Uznałem... nie obraź się, Lily, ale nie za dobrze radzisz sobie ze zbyt dużą uwagą skupioną na twojej osobie – zachichotał James. 

– Więc to był plan awaryjny, gdybym chciała się gdzieś schować? – spytałam z niedowierzaniem.

– Uwierz, że gdybym planował romantyczny piknik, to przygotowałbym coś więcej niż kanapki z grillowaną wołowiną – powiedział rozbawionym głosem, podając mi jedno z zawiniątek, które właśnie wyciągał z papierowej torby. 

– Okej – mruknęłam, kiwając głową. 

Kanapki okazały się nad wyraz dobre. James opowiadał mi o tym, jak czasem wymykali się po nie z resztą Huncwotów, a potem zaczął snuć historie o ich spacerach, lotach na miotle i taktyce, która miała pozwolić im wygrać najbliższy mecz ze Slytherinem. Powoli oparłam głowę na jego ramieniu, przyglądając się, jak przesypuje pomiędzy palcami ziarna piasku, a jego nieobecny wzrok błądzi gdzieś ponad horyzontem, kiedy na jego twarzy zastygł wyraz pełnej euforii. Lubiłam, kiedy mówił o grze. Był wtedy przepełniony pasją, a każdy jego gest wydawał się taki nieprzemyślany i naturalny. Kiedy o tym wspomniałam, chłopak zaśmiał się.

– Przecież wiesz, jakie to uczucie, kiedy wiatr mierzwi ci włosy, a ty na moment zapominasz o wszystkim. 

– Właściwie, to nie – mruknęłam, na co James natychmiast się wyprostował, spoglądając na mnie w szoku.

– Jak to?

– Ostatni raz na miotle siedziałam na pierwszym roku i jeśli mam być szczera, to nie wiem, czy chciałabym to przeżyć ponownie – powiedziałam, co wywołało widoczne oburzenie ze strony Jamesa.

– Chyba żartujesz!

– James...

– Wiem, jak to zmienić...

– ... proszę, nie...

– ... to zajmie tylko chwilkę...

– ... daj spokój, ja naprawdę nie...

– ... Accio Zmiataczka!

Spojrzałam na niego spode łba, odsuwając się.

– Oszalałeś!

– Chyba będę musiał poprosić o nową kłódkę do szatni – zamyślił się James. skrobiąc się po brodzie.

– To bardzo, bardzo głupi pomysł... – zaczęłam, kiedy dostrzegłam na horyzoncie maleńką czarną plamkę.

– Przesadzasz – stwierdził James, podnosząc się. Obserwowałam, jak wyciąga rękę, a miotła zatrzymuje się przed nim, jak rumak gotowy do startu. – Chodź.

Spojrzałam na jego drugą dłoń, którą mi podał. Po chwili wahania ujęłam ją, kręcąc głową.

– Naprawdę nie jestem pewna, czy...

– Jeśli się boisz, nie musimy nigdzie lecieć, po prostu daj rękę.

Przyglądałam się jego smukłym palcom, które poprowadziły moją dłoń w kierunku trzonu. Kiedy powoli przesunął opuszkami po drewnie, poczułam delikatne wibracje, jakby miotła tylko na to czekała, krzycząc "no wskakuj!".

Pozwoliłam mu przysunąć się bliżej, kiedy obserwował mnie z uśmiechem. Wydawał się nie tyle rozbawiony, co zadowolony.

– Nadal nie jestem tego pewna – mruknęłam z przeciągiem.

– Nigdzie nie polecimy – powiedział, opierając się biodrem na rączce, a potem, delikatnie wsuwając się na nią bokiem, poklepał miejsce obok siebie. – Potraktuj to jak niezbyt wygodną ławkę.

Powoli przysunęłam się bliżej witek i łapiąc się rączki obiema rękami, podniosłam się na tyle, by przysiąść na trzonie.

– Zadowolony?

– Ściągaj buty.

– Co? – spytałam, zupełnie zbita z tropu.

– Ściągaj buty, chyba, że chcesz, żeby były całe mokre – powiedział, z chytrym uśmieszkiem.

Czując, jak drewno pod moimi palcami drga, w pośpiechu zahaczyłam jednym butem o drugi i zsunęłam je z siebie. 

– Och, uduszę cię! – pisnęłam, kiedy miotła gładko popłynęła w kierunku brzegu, a ja usiłowałam jedną ręką zsunąć ze stóp skarpetki, jednocześnie trzymając się drugą tak, by nie spaść.

– Spokojnie.

Trzeba było mu przyznać, że robił to bardzo delikatnie. Lekkim, wprawionym ruchem poprowadził miotłę dosłownie kilka stóp do przodu, tak, że nogami mogłam prawie dotknąć wody. 

– To... okej, to wcale nie takie najgorsze uczucie na świecie – mruknęłam, przewracając oczami. James z uśmiechem obniżył miotłę na tyle, byśmy mogli zanurzyć stopy w nagrzanej wodzie na powierzchni jeziora.

– Czyli randka udana? – zachichotał James, trącając mnie lekko ramieniem.

– Z tobą? Zawsze.

 

Kiedy wracaliśmy, popołudniowe promienie słońca otulały zamek, rzucając nam pod nogi roziskrzone blaski. James kontynuował swoją opowieść o świetnych przesłuchaniach do drużyny oraz o niesamowitych treningach, jakie odbył z nową drużyną. Uśmiech sam cisnął mi się na usta, kiedy przyglądałam się, jak zamaszyście gestykuluje lewą ręką. Prawa zamykała w ciasnym uścisku moją dłoń, a ja od czasu do czasu zerkałam w dół, próbując napatrzeć się na to, co nieubłagalnie zbliżało się ku końcowi. Dopiero gdy przekroczyliśmy próg zamku, a do moich uszu dobiegły głośne, znane mi śmiechy, poczułam, jakbym wróciła do rzeczywistości.

– Cześć gołąbki – zachichotał Syriusz, zbiegając po wielkich schodach w Sali Wejściowej. Zaraz za nim dostrzegłam pozostałych Gryfonów.

– A tobie co się stało, Glizdku? – zapytał James, zerkając na Petera, który kuśtykał za wszystkimi, z wyrazem bólu wymalowanym na twarzy. Na pytanie Rogacza, chłopak oblał się czerwonym rumieńcem.

– Mogliśmy przesadzić z ilością samonakręcalnych sztucznych szczęk, które porozkładaliśmy we wschodnim korytarzu – mruknął w zamyśleniu Syriusz, na co Remus pokręcił głową z niedowierzeniem.

– Myślę, że większą rolę odegrał tutaj fakt, że część z nas zapomniała, że kilka zapasowych sztuk zostało w kieszeni szaty Petera – powiedział Lupin, w akompaniamencie jęku Glizdogona.

– Ała – jęknął James, wolną ręką łapiąc się za serce. – Chociaż jak mniemam dywersja podziałała?

– Jak widzisz, jestem tutaj, a nie w Izbie Pamięci – westchnął Peter, jakby chciał dodać "ale za jaką cenę".

– Skoro już mowa o tyłkach... To mi coś przypomniało – mruknęłam, wygrzebując koszulkę z czeluści torebki i rzucając nią w stronę Syriusza.

– Co to – zapytał Black, spoglądając nieufnie na zawiniątko.

– Coś specjalnie z myślą o tobie.

– Kocham cię Rogasiu, ale nie powinieneś w takich momentach myśleć o mnie...

– Och zamknij się – jęknął James, uderzając przyjaciela w tył głowy.

– Zresztą, to od nas obojga – dodałam, kiedy przeszliśmy przez drzwi Wielkiej Sali i skierowaliśmy się w kierunku stołu Gryffindoru.

– W takim razie, nie mogę się już doczekać – zawołał, rozkładając materiał i przekrzywiając głowę w lewą stronę, podczas kiedy próbował odczytać błyszczący napis.

– Jak tylko ją zobaczyłam, pomyślałam od razu o tobie – zapewniłam go, poklepując go po ramieniu.

– Och, Lily – wychlipał Syriusz, ocierając wyimaginowaną łzę z policzka. – To cały ja!

– Co jest na tej koszulce? – zapytała podejrzliwie Maryl, marszcząc brwi.

– Cudowna, wielka, gruba...

– Panno Evans!

Syriusz natychmiast schował koszulkę, odwracając się i spoglądając na Profesor McGonagall, zmierzającą w naszym kierunku.

– Tak, Pani Profesor?

– Przesłałam waszej dwójce wytyczne dotyczące nowego miesiąca i przygotowań do Nocy Duchów. Ufam, iż uwzględni je Pani w rozkładzie patroli i obowiązków – powiedziała chłodno opiekunka Gryffindoru, obrzucając Syriusza podejrzliwym spojrzeniem.

– Oczywiście, przekażemy Pani kopię, jak tylko przygotujemy rozpiskę – zapewniłam.

– I jeszcze jedno – dodała Profesor, przerzucając spojrzenie na Jamesa, a potem na nasze wciąż złączone dłonie. – Z uwagi na to, iż miesięczny raport uzyskałam jedynie od Pani, może kolejnym razem do pisania go zabierze Pani ze sobą swojego chłopaka, może udzieli mu się coś z Prefekta.

I powiedziawszy to, ruszyła dalej, w stronę stołu nauczycieli.

Między Gryfonami zapanowała cisza. Powoli przeniosłam wzrok z pleców opiekunki naszego domu, na twarz Syriusza, który zaciskał usta tak ciasno, że zamieniły się w jedną linię.

– No cóż, Łapo...

– Jakby to powiedzieć...

– Nasza koleżanka i jej chłopak...

– No dobra, dobra! – przerwał im Syriusz, wyrzucając ręce w powietrze, a potem zerkając na mnie z rezygnacją. – Przyznam to, ale tylko raz – dodał, wywracająco oczami. – Wygrałaś.

– Chyba nie dosłyszałam – mruknęłam, mrugając i szczerząc się szeroko. – Co powiedziałeś?

– Nie będę tego powtarzał – zagroził Łapa, zakładając ręce na piersi w geście oburzenia.

– Och, czeka nas cudowny miesiąc – zachwyciłam się, uśmiechając się błogo. – No i to oznacza, że...

Bardzo powoli i ostentacyjnie uniosłam swoją lewą dłoń, złączoną z dłonią Jamesa, a potem wyplątałam swoje palce spomiędzy jego w akompaniamencie gwizdów naszych przyjaciół.

– I jak czuje się nasza singielka? – zachichotała Alicja, kiedy udałam, że wycieram rękę o sweter.

– Trzeba będzie kiedyś to powtórzyć – dorzuciła Mary, posyłając mi kuksańca w bok.

– Och, nigdy więcej – mruknęłam, w akompaniamencie wybuchu śmiechu Gryfonek. Tylko jedna osoba nie wydawała się szczęśliwa, chociaż może tylko mi się wydawało – kiedy ponownie spojrzałam na Jamesa, błysk smutku zniknął z jego twarzy, jakby nigdy go tam nie było.

I zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę go tam widziałam.




Witajcie z kolejnym rozdziałem!

Chwilę zajęło mi skończenie go, ale udało mi się naskrobać więcej, niż przypuszczałam. No i kolejny rozdział jest już w toku pisania, więc zdecydowanie nie przewiduję żadnych opóźnień!

Ostatnimi czasy mocno pracuję nad regularnym pisaniem i staram się wykrzesać z siebie jak najwięcej. Póki co widzę małe rezultaty i wydaje mi się, że krok po kroku może nam się udać dojść do schematu publikowania jak za dawnych czasów! Wciąż mam wiele pomysłów na to opowiadanie i nie zamierzam tak łatwo odpuścić. Mogę Wam obiecać, że będzie się działo :)

Koniecznie dajcie znać, jak Wam się podobało! I do zobaczenia przy kolejnym rozdziale.

Atelier