piątek, 22 sierpnia 2014

11. Biały strach

Grudzień przyniósł ze sobą pokłady białego puchu, który przykrył okoliczne szczyty. W jakiś dziwny, pokręcony sposób lubiłam budzić się wcześniej tylko po to, żeby przysiąść na chwilę na parapecie i przy otwartym oknie porozmyślać nad tym, co było. Dziewczyny wykorzystywały każdą możliwą chwilę by jeszcze pospać, a kiedy ja zadowolona schodziłam na śniadanie one ledwo wychylały nosy zza puchowych kołder. 
Od wielu dni Wielka Sala była miejscem, w której przesiadywałam całymi godzinami. Przychodziłam tam często, nawet popołudniami, unikając w ten sposób tłoku, który panował w Pokoju Wspólnym. Tamtymi czasy nauki jedynie przybywało i chcąc nie chcąc większość tego czasu spędzałam nad podręcznikami. Były też jednak momenty, w których po prostu siedziałam przy ławie, rozłożona na stole, opierająca ciężką od przemyśleć głowę na rękach i wpatrywałam się w zaparowane okna. Na zewnątrz szalały zamiecie, a Hogwart zdawał się tonąć w białym, zimnym morzu wspomnień ostatnich dni. 
Tamtego razu po raz pierwszy od kilku dni mogłam pozwolić sobie na odpoczynek. Właśnie skończyłam pogmatwany referat na obronę przed czarną magią o zaklęciu powodującym spowolnienie przeciwnika, z dokładnością opisując jego oddziaływanie na mózg, co sprawiło, że mój własny chyba się przegrzał. Leżałam więc zmęczona i co chwila ziewając. przyglądałam się. jak na zewnątrz zapada zmierzch, choć pora była jeszcze wczesna.
– Cześć – jęknęła Mary, siadając obok mnie. Powoli uniosłam głowę i spojrzałam na nią, była tak samo wykończona jak ja. – Mam dość, chcę już tę przerwę świąteczną.
– Czy ja wiem – mruknęłam, przeczesując włosy palcami. – Pewnie nam tyle dowalą na święta...
– No i? Chociaż na chwilę będzie można odetchnąć – westchnęła szatynka, kładąc się na stole. – Ostatnio często tu przesiadujesz – dodała po chwili.
– Lubię tu przychodzić. Tu przynajmniej jest spokój.
Między nami zapadła cisza. Wokół można było wyczuć klimat zbliżających się świąt. W całym zamku zapłonęły potężne kominki, oświetlając drogę jasnym, migoczącym światłem, jedynie lochy wciąż odstraszały zimnem. 
– Nie zdążyłyśmy porozmawiać o naszyjniku... – mruknęła Mary, wyrywając mnie z zamyśleń. Powoli przeniosłam na nią swój wzrok i przyjrzałam się jej zmęczonej twarzy. Szare oczy skrywała za woalem gęstych, czarnych rzęs, jej mały, okrągły nos wydawał się trochę zbyt czerwony, a wory pod oczami za wielkie. Jej usta ułożyły się w delikatnym uśmiechu, kiedy zauważyła, że jej się przyglądam. – No co?
– Co jest między tobą i Remusem? – spytałam, jednocześnie przyłapując ją na próbie ukrycia rumieńców.
– A co ma być?
– Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. 
– Nic – szepnęła, ponownie spoglądając w okno.
– A ja jestem trollem i mam piętnaście stóp wysokości – powiedziałam, wywracając oczami. – A tak serio?
– Nie wiem – mruknęła po chwili ciszy, patrząc smutno w moje oczy. – Było dobrze, naprawdę dobrze. Kiedy zginęli rodzice Dorcas... – urwała, jednak ja wiedziałam co chciała powiedzieć. Nie uszedł mojej uwadze sposób w jaki rozmawiali, w jaki razem spędzali czas. – Ale ostatnio coś się wydarzyło, chociaż nie wiem co. Stał się strasznie roztargniony i... sama nie wiem, rozdrażniony. Ciągle powtarzał, że to przez jego matkę, że musi do niej zajrzeć przed świętami, ale mam wrażenie, że czegoś mi nie mówi. Z resztą, jedzie do niej zaraz przed nimi, zaraz przed świętami, które mógłby z nią spędzić, a potem wraca od tak do zamku? Po prostu tego nie rozumiem! – Oddychała ciężko, jak gdyby wyrzucenie z siebie wszystkich tych słów kosztowało ją więcej niż mogłaby przypuszczać. Po chwili popatrzyła na mnie przestraszona i pokręciła głową. – Nie powinnam...
– Jeżeli coś jest nie tak, to powinnaś mi o tym mówić – powiedziałam, dotykając jej ramienia. Wzdrygnęła się i spojrzała na mnie. – Poza tym, myślę, że tu może pomóc tylko rozmowa.
– No nie wiem, Lily...
– A co innego zrobisz? Jeżeli sobie nie wyjaśnicie tego, co jest pomiędzy wami, to z dnia na dzień nagle nie zacznie być lepiej, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej się oddalicie.
– Więc może ty porozmawiasz z Jamsem? – wyrzuciła, a chwilę później spojrzała na mnie wystraszona.
– O czym mam z nim porozmawiać?
– No wiesz... Ostatnio wiele się wydarzyło, a po tym jak wróciliście razem z nad jeziora...
– Rozmawiałyśmy na ten temat, Mary. Nic się nie wydarzyło.
– Ale...
– Koniec, kropka. – Zacisnęłam usta i powoli zaczęłam pakować książki do torby.
– Lily, myślę, że... On myśli, że... Wydaje mi się...
– Powiedz w końcu to, co chcesz powiedzieć od samego początku.
Dziewczyna patrzyła na mnie niepewnie, bawiąc się palcami.
– Wiesz, że mu się podobasz.
– No i?
– Wiesz też, że... no w pewien sposób skończyłaś jakiś etap swojego życia i jesteś teraz otwarta na nowe znajomości...
– Otwarta na nowe znajomości? – mruknęłam, zwężając oczy.
– Och, no wiesz o co mi chodzi! Kiedy ktoś odchodzi, ktoś inny go zastępuje, a on liczy na to, że to będzie on! Polepszyły się nasze stosunki, wasze, i...
– Przecież on wie, że...
– Wie, że co? Wiesz jak się cieszył po tym jak wrócił z tobą z nad jeziora? Tak, wiem, to był tylko przypadek – zawołała szybko, widząc, że już otwierałam usta, żeby protestować – i że gdyby nie to, że poszli wtedy po to piwo, to nawet by nie wiedział, że wyszłaś, i że ty wtedy robiłaś to, co uważałaś za słuszne i tak dalej, ale...
– Ale on jest dorosły i po takim czasie...
– Chyba nie myślisz, że każdy chłopak jest na tyle dojrzały, żeby zachowywać się dokładnie tak, jakby tego oczekiwała dziewczyna! – krzyknęła, wyrzucając ręce w powietrze, a kilka osób obejrzało się za nią ciekawie.
Między nami zaległa cisza. Wiedziałam, że miała rację, bo przecież sama się tego spodziewałam.
– Dlatego nie chciałam ich do nas dopuścić, nie chciałam, żeby się zbliżyli, bo potem wszystko się komplikuje! Zawsze! – syknęłam i łapiąc torbę, szybkim krokiem opuściłam Wielką Salę.
 O co tak właściwie byłam zła? O to, że stara, dobra Lily wiedziałaby co robić? Wszystko się zmieniało i z dnia na dzień cały świat wyglądał inaczej, a może przynajmniej moje spojrzenie na niego. Dobrze pamiętałam moje odczucia jeszcze z podróży do Hogwartu, to, jak żaliłam się Mary, wciąż pamiętałam mój stosunek do Huncwotów. Teraz czułam się tak, jakby to była zupełnie inna czasoprzestrzeń. Miałam wrażenie, że tamta Mary zniknęła na dobre, zamieniając się w tą fajną, miłą Gryfonkę, którą nagle wszyscy polubili. Kontrast tej nowej i starej Macdonald był tak wielki, że przez chwilę zastanawiałam się, czy za jej zmianą nie stoi ktoś inny, ktoś, kto to wszystko uknuł. Ale prawda była inna, prostsza. Mary zostawiała powoli za sobą okres towarzyszenia mi we wszystkich moich głupich humorach i ukrywania się przed bożym światem po to, by w końcu stać się wesołą, dojrzałą nastolatką. Ona zaczynała żyć swoim życiem, a ja nie byłam gotowa na zmiany.
– Żałosne – mruknęłam sama do siebie, przechodząc pod dziurą pod portretem.

Następnego dnia obudziłam się zanim pierwsze promienie słońca zdołały chociażby przedrzeć się przez zamieć szalejącą na zewnątrz. Chcąc nie chcąc po ciemku podeszłam do kufra i wyjęłam z niego gruby, wełniany sweter i czarne rajstopy, które, przynajmniej w praktyce, miały ochronić mnie przed niesamowitym zimnem panującym w zamku. Idąc do łazienki rozmyślałam o jakichś porządnych tabletkach nasennych, albo chociaż eliksirze, który pozwoliłby mi spać trochę dłużej niż zwykłam. Co z tego, że byłam w stanie wstawać codziennie jak w zegarku, skoro nawał obowiązków przytłaczał mnie i powodował, że padałam niczym mucha już o dziewiętnastej. Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze i westchnęłam. Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że całe to zamieszanie nie jest dla mnie.
– Dzisiaj to załatwię – obiecałam sobie, po czym szybko wciągnęłam na siebie przygotowane wcześniej ciuchy.
Tak jak myślałam, nawet po dość długiej porannej toalecie i niemożliwie długim ociąganiu się, kiedy w końcu wróciłam do dormitorium dziewczyny wciąż spały. Z grymasem zarzuciłam na siebie szatę, zabrałam torbę i ruszyłam w stronę świecącego pustkami Pokoju Wspólnego.
– Super – jęknęłam, rozkładając ręce. – Czemu zawsze wszyscy śpią?
Ze zrezygnowaniem przeszłam przez dziurę pod portretem i powtarzając w głowie prawa Shermana, próbowałam nie skupiać się na tym, że z dziewięćdziesięciu ośmiu procent portretów dochodzi głośne chrapanie. Z ulgą więc powitałam widok Wielkiej Sali i tych kilku ospałych uczniów, którzy zagłębieni w książkach, machali swoimi łyżkami. Powoli podeszłam do swojego stałego miejsca, troszkę bliżej stołu nauczycielskiego niż środka i usiadłam na nim. Gryfoni uwielbiali środek i koniec stołu, początek zazwyczaj zajmowali najmłodsi. Ja natomiast starałam się jak najbardziej to wykorzystywać i szczerze nie wyobrażałam sobie spędzania posiłków w grupie (nie)dojrzałych nastolatków, których największą frajdą było rozśmieszanie się nawzajem i parskanie jedzeniem w stronę znajomych, kiedy im się to udało.
Powoli wygrzebałam z torby podręcznik do transmutacji i wkładając palec pod zieloną zakładkę otworzyłam ją na stronie poświęconej prawom Shermana.
– Jeden, materia ożywiona zajmuje o dwie trzecie więcej przestrzeni niż nieożywiona. Dwa, każdy ruch ma swoje oddziaływanie. Trzy... Trzy... Trzy? – jęknęłam, natychmiast spoglądając ponownie w podręcznik. – Trzy, żadne rzucone zaklęcie nie pozostaje bez reakcji. Żadne rzucone zaklęcie nie pozostaje bez reakcji. Żadne zaklęcie... bez reakcji. – W głowie huczało mi od dziesięciu najbardziej banalnych, a jednocześnie sprawiających najwięcej kłopotów praw. To było jak wydarzenie z historii, o którym przecież tyle wiesz, ale kiedy ktoś poprosi cię o jego omówienie masz pustkę w głowię i boisz się użyć jakiegokolwiek synonimu do regułki z podręcznika, bo nagle okaże się, że chodziło o coś całkiem innego. Nie wiadomo kiedy Wielka Sala zaczęła się zapełniać, ani kiedy w drzwiach pojawili się znajomi mi Gryfoni. Dopiero ich głośne usadawianie się naokoło wyrwało mnie z transu nauki.
– Liluś. Kochanie. Ja wiem, że uwielbiasz nam robić na złość, ale czy nie rozumiesz, że nasze miejsca są troszkę bardziej na prawo? No wiesz, chyba, że nie zauważyłaś gdzie siadasz, bo tak cię pochłonęła nauka... – powiedział Syriusz, stykając ze sobą palce dłoni, jednak przerwał, kiedy dostał kuksańca od Maryl.
– Odwal się, Black. Możemy siedzieć gdziekolwiek.
– Nie musicie mnie pilnować – zaświergotałam, przerzucając kartkę. – Nie jestem nimfomanką i nie zaćpam się na śmierć, możecie mi wierzyć.
– Och, w końcu mi ulżyło – zawołał Syriusz, łapiąc się teatralnie za serce, a kiedy spojrzałam na niego oschło, zachichotał głośno.
– Przesadzacie – zaśmiał się James, popychając Łapę, na co ten, dosłownie, warknął. Chłopak zachichotał jeszcze głośniej i spojrzał na mnie rozradowany. Znałam ten wzrok, choć wydawał się taki odmienny. Kiedyś traktowałam go inaczej. Przez większość piątej klasy był moją zmorą, a teraz... Wystarczyło, że ich lepiej poznałam, żeby moje myślenie całkiem się zmieniło. Nie zmieniło się jednak znaczenie jego przeszywającego spojrzenia, pod którym moje ciało przechodził dziwny dreszcz, wprawiający mnie w zakłopotanie. Pamiętałam wiele momentów, w których moimi jedynymi odczuciami było ogłuszające zdenerwowanie. Jeden szczególnie zapadł mi w pamięć.
Tamtego roku jesień była naprawdę ciepła. Severus czekał na mnie na korytarzu na drugim piętrze, a ja wciąż rozmawiałam z Mary i jedyną rzeczą, o jakiej byłam w stanie myśleć to to, jak bardzo będzie o to zły.
– Hej, Evans! – krzyknął Potter, kiedy mijałyśmy Huncwotów opartych o parapet przy wschodnim oknie dziedzińca.
– Do zobaczenia – mruknęłam do Mary i całkowicie ignorując chłopaka ruszyłam w stronę schodów.
– No nie daj się prooooosić – krzyczał, biegnąc za mną. Przyspieszałam korku, co chwila oglądałam się przez ramię i widziałam ten sam, wtedy znienawidzony, uśmiech.
– Zostaw mnie, Potter – warknęłam, kiedy zrównał się ze mną krokiem.
– Co tak niemiło – spytał, podnosząc brwi.
Nie odpowiedziałam. Próbowałam przeskoczyć dwa schodki, lecz zaczepiłam nogą o kamień i poczułam jak boleśnie upadam na kolano. Próbowałam krzyknąć, kiedy ręce chłopaka uchwyciły mnie w okolicach klatki piersiowej i pociągnęły w swoją stronę. Powoli upadłam wprost w jego ramiona, a potem pociągając go za sobą obróciłam się i nieświadomie zaciskając palce na jego koszuli przyciągnęłam do siebie. Chłopak wylądował na mnie, nosem pocierając o moją szyję.
– P–przepraszam – jęknęłam, oddychając szybko. Chłopak położył dłoń na ziemi, tuż obok mojej głowy i delikatnie uniósł swoje ciało i choć już mnie nie przygniatał, wciąż czułam na sobie jego dotyk. Jego wzrok odnalazł mój, a jego usta wygięły się w radosnym uśmiechu. Widział jak drżałam, a ja widziałam iskierki w jego oczach, kiedy przyglądał mi się rozbawiony. 
– A więc jednak na mnie lecisz – wyszeptał cicho, a jego głos stopił się z ciepłym wiatrem. W jednej chwili ogarnęła mnie złość i z całych sił odepchnęłam go od siebie.
– Och, dasz ty mi wreszcie spokój?! Złaź ze mnie, natychmiast!
Tak, znałam to spojrzenie, zmieniły się tylko okoliczności jego oglądania. Nagle zrozumiałam, że krzyczałam na Mary, bo sama nie wiedziałam co mogę zrobić. Już nie chciałam ich od siebie odpychać, ale jak inaczej mam mu pokazać, żeby dał sobie spokój?
Nie byłam w stanie przestać o tym myśleć, nawet kiedy w końcu zasiedliśmy w ławkach na lekcji transmutacji. Nie zwracałam uwagi na otoczenie do chwili, w której usłyszałam swoje nazwisko.
– Tak? – spytałam, spoglądając na profesor McGonagall.
– Siódme prawo Shermana – powiedziała nauczycielka, wpatrując się we mnie ostro. O cholera, przemknęło mi przez myśl. Myśl, Lily, myśl. Siódme prawo Shermana, co było siódmym prawem Shermana?
– Rozszczepienie ciała jest wynikiem braku odpowiedniego skupienia. Rozszczepieniu ulega część, która jest przez czarodzieja ominięta ogólnym wyobrażeniem, a sam on staje się zdezorientowany, przez co niemożliwa jest jego całkowita teleportacja – mruknęłam cicho, a kobieta pokiwała powoli głową.
– Tak. Prawa Shermana są spisem podstawowych założeń i praw obowiązujących magię, które każdy z was musiał znać już wcześniej, choć mógł nie zdawać sobie z nich sprawy. Co do siódmego, będziecie mogli przekonać się o jego działaniu już w styczniu – mruknęła, a po klasie przeszedł szum podniecenia.
– Teleportacja! – szepnęła Mary, uśmiechając się szeroko.
– No dobrze, wróćmy zatem do zastosowania.
Miałam wrażenie, że lekcja minęła w ciągu kolejnych kilku sekund i zanim zdążyłam nawet mrugnąć, dziedzińcowy dzwon ogłosił jej koniec.
– Jeżeli na przyszłych zajęciach znajdzie się ktokolwiek, kto nie będzie w stanie wyrecytować wszystkich dziesięciu praw, może być on pewny, że będzie w nich uczestniczył po raz ostatni! – zawołała nauczycielka, spoglądając na uczniów zza katedry.
– Idziesz? – spytała Mary, na co ja pokręciłam głową.
– Muszę coś załatwić. Zobaczymy się na obiedzie?
– Jasne – mruknęła dziewczyna, ściągając brwi.
Poczekałam, aż sala całkiem opustoszeje i dopiero, kiedy pytający wzrok profesor McGonagall spoczął tylko i wyłącznie na mnie, zaczęłam mówić.
– Jesteś pewna? – spytała kobieta, spoglądając na mnie zdziwiona. – Wiesz, że nie będzie odwrotu jeżeli się na to zdecydujesz, prawda?
– Zdaję sobie z tego sprawę – mruknęłam, uśmiechając się delikatnie – i dalej chcę to zrobić. Ostatnio wiele rzeczy po prostu mnie... przytłacza. Poza tym wiem, że taka opcja będzie najlepsza i dla mnie, i dla szkoły.
– Skoro tak. – Nauczycielka przyglądała się mi badawczym spojrzeniem z nad swoich okularów. – Porozmawiam z panną...
– Nie – przerwałam jej, po chwili uśmiechając się przepraszająco. – Sama chciałabym to załatwić, oczywiście jeśli można.
– W porządku, dopilnuj tylko, żeby została dokładnie poinstruowana. Chociaż biorąc pod uwagę okoliczności nie będzie to konieczne. No dobrze, zmykaj już. Mam jeszcze sporo pracy.

Kolejne dni mijały w przerażającym tempie. Śniegu było jak lodu (a nawet więcej, skoro już o lodzie mówimy), a słońca coraz częściej brakowało. Miałam wrażenie, że wszyscy od czasu do czasu tęsknie spoglądali w okna, szukając jego bladych promieni przebijających się przez zamiecie, a potem z zawiedzioną miną powracali do swoich czynności. W końcu nadszedł ostatni dzień szkoły. Wiele osób zostawało w tym roku na święta i w powietrzu dało się wyczuć napięcie. Często wsłuchiwałam się w ciche rozmowy Huncwotów o tajemniczej imprezie i dobrze zdawałam sobie sprawę skąd ono się brało. Najchętniej również wróciłabym do domu, a wszystko przez nieustający strach o moich bliskich. Jednak wiedziałam, że jako czarownica narażam ich jeszcze bardziej, co wystarczyło, by trzymać mnie w ryzach szkoły. Z resztą miałam za sobą mur... przyjaciół? Nie wiedziałam, czy naprawdę mogę ich tak nazywać. Zaufanie przychodzi z czasem powtarzałam sobie, albo raczej wmawiałam. W każdym razie, wtedy liczyło się tylko to, że oni byli dla mnie, a ja dla nich – nic więcej. I może dzięki temu jakoś się to wszystko trzymało, choć nie na długo, bo jak widać zmiany również przychodzą z czasem. Bardzo długim czasem.
– Będziemy tęsknić – jęczała Clarie, przytulając Dorcas w piątkowe popołudnie. Pociąg miał zabrać wszystkich w niedzielę, dzień po wyjściu do Hogsmeade.
– "Wiemy, że Czarny Pan może was zaatakować, więc dajemy wam tę ostatnią rozkosz napchania się słodyczami z Miodowego Królestwa, może to złagodzi ból po ewentualnej śmierci" – żartował Black, za co zawsze obrywał od Maryl, która za punkt honoru przyjęła sobie sprowadzenie go na drogę statecznego i co najważniejsze spokojnego obywatela świata magii (a trzeba wspomnieć, że wyżej wymieniony raczej się ku temu nie kwapił).
Nie tylko Dorcas miała nas opuścić. Clarie musiała wrócić na święta, Lupin również chciał odwiedzić schorowaną matkę, jednak oboje zdeklarowali się na natychmiastowy powrót.
– Nie mogłabym przegapić takiej imprezy – śmiała się Patford, a reszta razem z nią. Pozostał nam więc ten jeden sobotni wypad, żeby nacieszyć się swoją obecnością.
Kiedy więc następnego ranka profesor McGonagall ogłosiła, że wyjście zostanie skrócone z powodu poważnego zagrożenia spowodowanego zbliżającą się śnieżycą (podobno największą od kilkunastu lat) wszyscy mieliśmy dosyć markotne miny.
 – Hej, nie przejmujcie się, wciąż mamy te kilka godzin! – wołała Meadowes, próbując nas przekonać do uśmiechów, jednak trochę jej to nie wychodziło. Mary tylko potęgowała ten nastrój, chodząc z miną mówiącą "życie jest do bani". Kiedy spytałam o co chodzi powiedziała, że Lupin wyjeżdża jeszcze dziś po południu. Rozumiałam jej humor, widziałam co się działo i jak bardzo szatynka chciałaby spędzić z Gryfonem trochę czasu – i miałam dziwne wrażenie, że tylko ona. Sam chłopak ciągle biegał za przyjaciółmi, powtarzał, że musi coś załatwić, albo wdrażał się w niezmiernie nudne rozmowy z Peterem, które trwały przez całą drogę do Hogsmeade, przez co Macdonald całkiem straciła nadzieję na rozmowę z blondynem.
– Okej, widzimy się za dwie godziny pod Trzema Miotłami! – zawołali Huncwoci i nie czekając na naszą odpowiedź zniknęli w tłumie Hogwartczyków.
– Spotkamy się tutaj, dobrze? A potem pójdziemy już razem – mruknął Frank i pociągnął za sobą chichoczącą Alicję, która udawała, że wcale nie chce go pocałować na pożegnanie. Po chwili chłopak dołączył do oddalających się przyjaciół.
– Super – mruknęła Mary i ruszyła w stronę sklepu z zabawkami. Reszta podążyła za nią z trochę mniej markotnymi minami.
Okazało się, że kupowanie świątecznych prezentów jest naprawdę trudne. Nawet pomimo tego, że Hogsmeade pękało w szwach od licznych wystaw, zajęło nam dobre półtorej godziny wybieranie chociażby jednej rzeczy. Kiedy w końcu zdecydowałam się na komplet doniczek zmieniających kolory pod wpływem nastroju domowników, Mary zaledwie zawęziła obszar poszukiwania do "rzeczy niezbędnych w kuchni". Wiedziałam, że co roku na wakacjach razem z mamą urządzały osiedlowy konkurs wypieków w Dolinie Shay. Przyglądałam się jej, jak kontempluje z Alicją nad skutecznością samopodgrzewających tac i rondli z regulowaną wielkością, w duchu wiedząc, że cokolwiek nie kupi, jej matka będzie cieszyła się tak samo. Neolie była charłaczką i tylko dzięki ojcu dziewczyny, Selvynowi Macdonald, udało jej się wydostać ze szponów wścibskiej rodziny. Jedyną rzeczą, w jakiej była dobra było właśnie gotowanie i nikt nie mógł temu zaprzeczyć – jej dania były najlepsze, jeżeli nie w całym magicznym świecie, to chociaż całej okolicy. Dlatego Mary co roku przywoziła ze sobą tony, według mnie rupieci, które powoli zapełniały ich wielką kuchnię.
– A ty co myślisz, Lily? W zeszłym roku dałam jej już nieprzywierające i samomieszające patelnie, może tym razem coś do pieczenia?
– A te formy na babeczki, do których wrzucasz składniki a one robią całą resztę? – spytałam, odwracając się w jej stronę, na co ta z głośnym "o!" pobiegła w stronę półki z napisem "ciasta".
– A ty, Lily, co ty byś chciała? – spytała ze śmiechem Alicja, na co ja wydęłam śmiesznie usta.
– Kota.
– Pytam się serio!
– A ja serio odpowiadam! Koty są fajne – zawołałam biorąc do ręki poduszkę w kształcie owego zwierzaka, która popatrzyła na mnie dziwnie, kiedy przytuliłam ją mocno. – Kiedyś miałam jednego, małą, rudą Mel, ale się okociła i rodzice strasznie się wkurzyli. Chciałam sobie zatrzymać jednego kociaka i nazwać go Rosie, był taaaaki piękny, rudo–biały....
– Piękny – zaśmiała się Maryl, na co ja zwęziłam oczy w udawanym oburzeniu.
– Piękniejszy niż foremki do ciastek!
– Czyżby ktoś tutaj kupował mi coś do moich ciasteczek? – rozległ się za mną tubalny głos.
– Hagrid! – krzyknęłam, odwracając się. Olbrzym wyszczerzył się w moim kierunku radośnie i przytulił mnie mocno. – Jak dawno cię nie widziałam, co u ciebie?
– No, zapomniało się o starym przyjacielu. Kiedy to ostatnio byłaś u mnie, było by z miesiąc temu, chyba wtedy, co kochana Mary spaliła przez przypadek swoją torbę?
– Taak... – mruknęłam, uśmiechając się na samo wspomnienie. – Jak przygotowania do świąt?
– Ah, przyszedłem tylko po paczkę śpiewających bombek dla Flitwicka i zaraz wracam pomagać przy choinkach. W tym roku zamówili ich dwa razy więcej! Ja nie wiem co z tymi dzieciakami, pojechaliby do domu na święta a nie zawracali głowę psorom...
– No wiesz, Hagridzie, nie każdy ma gdzie wrócić – powiedziała Maryl, podchodząc do nas z wielką paczką, której napis na przedzie głosił "Eliksiry na wszystkie okazje! Pryszcze, plamy, zadrapania, żaden bród czy rana nie będzie więcej Twoim problemem!".
– Tak, tak... A gdzie Clarie? Chciałem ją przeprosić za tą ostatnią paczkę wypieków... Nie wiedziałem, że ma aż tak wrażliwe zęby...
– Spokojnie, nic jej nie było. Pani Pomfrey poskładała ją w kilka minut.
– To dobrze – mruknął z ulgą na twarzy. – A teraz przepraszam was bardzo, ale naprawdę muszę już lecieć. Wy z resztą też, niedługo trzeba będzie wracać do zamku. Burza nie będzie czekać – zawołał, a my pokiwałyśmy głowami.
– Do zobaczenia!
– Wpadniemy za kilka dni z prezentem!
– A tak w ogóle to gdzie Clarie? – spytałam, spoglądając na Binner.
– Ostatnio widziałam ją z Dorcas... O ile wiem chciała kupić rodzince kilka psotliwych rzeczy, a Clarie trochę się na tym zna. Chociaż w tej sytuacji nie wiem czy to najlepszy pomysł...
– No tak – mruknęłam, wyobrażając sobie babkę dziewczyny z kompletem porcelany, która gryzie użytkowników w palce.
– Chodźcie, poszukamy ich.
Alicja wkrótce zgubiła się gdzieś w tłumie, więc już poważnie zaniepokojona przeszukiwałam wzrokiem pomieszczenie, próbując dostrzec znajome twarze. Na Mary natknęłyśmy się przy kasie, kiedy płaciła za sylikonowe formy do pieczenia Pani Virgie. Dorcas dołączyła do nas chwilę później z uśmiechem mówiącym, iż udało jej się znaleźć prezent idealny, natomiast po Patford nie było śladu. W końcu rozdzieliłyśmy się na dwie grupy – Dorcas złapała Mary pod rękę i pociągnęła w stronę kącika kawalarskiego, natomiast Maryl zagryzła wargę i spojrzała na mnie.
– Chyba wiem, gdzie może być. Chodź – powiedziała i ruszyła w przeciwnym kierunku. 
Kiedy przeszłyśmy pod tabliczką "ogród i dekoracje" zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym, czy sklep przypadkiem nie był magicznie powiększony. Klientów w Richardson Shove nigdy nie było mało, jednak dzisiaj napłynęło ich dziesiątki, a budynek wydawał się pomieszczać ich wszystkich z taką samą łatwością jak wtedy, kiedy jest ich zaledwie garstka.
Nie zauważyłam, kiedy Maryl przystanęła i po chwili wpadłam na nią. Zaskoczona przyglądałam się, jak kiwa powoli głową. Podążyłam za jej wzrokiem i poczułam się tak, jakby moje serce na moment stanęło.
– Nie, nie, nie! One muszą być różowe, musi pani znaleźć różowe! – Głos Clarie niósł się echem po zapełnionym gipsowymi figurkami pomieszczeniu. Dziewczyna trzymała kurczowo w dłoniach fioletowo–czarnego flaminga, który poruszał się niespokojnie, kiedy krzyczała coraz głośniej.
– Mówiłam ci już kochana, że się wyprzedały. Proszę, odłóż go...
– Nie, musi tu gdzieś być, musi! On MUSI być różowy!
– Clarie! – zawołała Maryl, która doskoczyła do niej w dwóch susach i złapała ją za ręce. Blondynka spojrzała na nią roztargniona, a na jej zaczerwienionych policzkach zalśniły łzy. – Spokojnie... – jej dalsze słowa utonęły w gwarze rozochoconych klientów, a kiedy w końcu zamilkła powoli wyciągnęła z zakleszczonych dłoni dziewczyny ruchomą figurkę. – Naprawdę nie da się nic zrobić, żeby były różowe?
– M–mogę poprosić męża, może jakieś zaklęcie koloryzujące... – wyszeptała kobieta, drżąc.
– Byłabym bardzo wdzięczna.
Kiedy Madame Heydel znikała na zapleczu, brunetka pociągnęła przyjaciółkę w moją stronę.
– Lily... Zajmiesz się nią na moment? – spytała, a ja pokiwałam głową. – Dzięki. I... zrób coś, żeby nie było widać, że no wiesz... Zaraz powinien być tu John...
– W porządku – wyjąkałam, a dziewczyna zniknęła w tłumie. – Chodź, doprowadzimy cię do porządku – szepnęłam i pociągnęłam Clarie w kierunku łazienki.
Kiedy w końcu wszystkie stanęłyśmy przed sklepem odetchnęłam z ulgą. Nie znosiłam takich zapełnionych przestrzeni, zwłaszcza ubrana w ciepły płaszcz, kiedy w środku dziesiątki oddechów różnych ludzi mieszały się ze sobą tworząc własny mikroklimat. Clarie opierała się o ścianę budynku i wpatrywała w swoje buty. Maryl szeptała do niej coś cicho, w ręku trzymając sporej wielkości pakunek. Po chwili dziewczyna pokiwała głową i wzięła go od niej.
– To co teraz? – zapytała Dorcas, jednak długo nie musiała czekać na odpowiedź. Zza rogu doszły nas głośne śmiechy i po chwili pojawili się przy nas uśmiechnięci Huncwoci.
– Hej, Meadowes! Musisz coś zobaczyć – zaśmiał się Syriusz podchodząc do niej. – Dwie uliczki stąd znalazłem świetny sklep i nie uwierzysz, mają tam osiemnastowieczne szaty, które przyduszają każdego kto ich dotknie! Tylko dwa galeony!
– Prowadź! – krzyknęła brunetka i pociągnęła za sobą Blacka.
– Idę z nimi, bo jeszcze kupią coś naprawdę morderczego – zachichotał James i pobiegł za przyjacielem, a po chwili wahania uczynił to również Peter.
– To ja... – mruknął Remus i szybko ruszył w tą samą stronę.
– Ooooo nieee – warknęła Mary i zanim zdążyłam chociażby mrugnąć, zawołała głośne "widzimy się za pół godziny" i pobiegła za chłopakiem. 
– Wow – zaśmiała się Maryl, a ja razem z nią.
– Już jestem – zawołał Frank, który wybiegł z uliczki, w której zniknęli Huncwoci i z radosnym uśmiechem pociągnął Alicję za sobą. – Zobaczymy się w zamku ludziska!
– To chyba zostałyśmy we trójkę – mruknęła Maryl, kręcąc głową.
– We dwójkę – poprawiła ją Clarie, a kiedy obróciłyśmy się w jej stronę ujrzałyśmy Greese'a, który uśmiechnięty podbiegł do blondynki. 
– Cześć piękna – zawołał i pocałował ją w policzek, na co dziewczyna zachichotała. Nigdy bym nie przypuszczała, że jeszcze kilka minut temu mogła histerycznie płakać.
– Do zobaczenia później! – krzyknęła, a po chwili już ich nie było.
– To co... Może pójdziemy się napić czegoś ciepłego? – spytała brunetka, a ja pokiwałam głową. – Hej, Lily, wiem, że nie mamy jakiś super kontaktów, ale nie musisz się mnie bać – zaśmiała się.
– Ja... – zaczęłam, ale nagle stwierdziłam, że nie wiem co mogłabym powiedzieć. Miała po prostu rację.  – Dobra, to gdzie idziemy?
– I to rozumiem – uśmiechnęła się. – Jakieś dwie minutki stąd jest taka mała knajpka i przysięgam, że mają tam najlepsze kakao z Puszystymi Piankami Waltera na świecie! Zawsze chodzę tam z Clarie. A potem możemy spotkać się z resztą na głównej.
– Okej – zaśmiałam się.
Z minuty na minutę przybywało śniegu i kiedy w końcu doszłyśmy na miejsce, obie wyglądałyśmy jak ludzkie bałwany. Z ulgą zdjęłyśmy z siebie płaszcze i szaliki i odwiesiłyśmy na karmazynowy wieszak stojący przy drzwiach.
Całe pomieszczenie urządzone było w brązach i czerwieniach. Drewniana podłoga delikatnie skrzypiała, kiedy szłyśmy w stronę okrągłych stolików, przykrytych bordowymi obrusami. Czekoladowe zasłony w oknach razem z zamiecią na zewnątrz sprawiały, że w środku było przyjemnie ciemno, klimat dodatkowo podtrzymywały świece palące się wesoło na każdym stoliku.
Za wielką drewnianą ladą stała starsza pani w czerwonym kubraczku, która miło uśmiechnęła się w naszą stronę kiedy weszłyśmy.
– To, co zawsze, Zélie – zawołała Binner, a kobieta pokiwała głową.
– Co to za miejsce? – zapytałam, kiedy Maryl usiadła przy stoliku niedaleko okna.
– Kiedyś należało do mojej rodziny. Dziadek sprzedał całą posiadłość na rzecz naszego nowego domu w Newbolt starej znajomej. No, ale przynajmniej mam tu zniżki – zaśmiała się perliście, odrzucając poplątane i mokre od śniegu włosy do tyłu.
Chwilę później Zélie podeszła do nas z zamówieniem i postawiła przed nami dwa kubki wielkości pucharku olbrzyma. 
– Z podwójną porcją czekolady i bitej śmietany. – Jej głos był tak melodyjny i spokojny, że przez chwilę myślałam, że powiedział to ktoś inny, młodszy o przynajmniej dwadzieścia lat. Dopiero szeroki uśmiech kobiety utwierdził mnie w przekonaniu, że była to ona. Z resztą nie tylko jej głos wydawał się wręcz nie na miejscu – wygląd kobiety przywodził na myśl raczej jakąś babulę z bajek dla dzieci. Gęste i mocno kręcone, czarne włosy zostały upięte wsuwkami tak, by loki kończyły się tuż nad linią ramion, potężne ramiona opięte były szkarłatnym szalem, a na nogach połyskiwały czarne trzewiki. Twarz kobiety ułożyła się w łagodnym uśmiechu, kiedy zauważyła, że jej się przyglądam, a ja speszona natychmiast odwróciłam wzrok, myśląc jedynie o jej wręcz nienaturalnie różowych policzkach – A gdzie panienka Clarie? Jak się czuje?
– Dziękujemy ci bardzo, Zél. Och, miała na dzisiaj inne plany, ale tak, wszystko z nią w porządku.
– To dobrze. Szkoda mi jej bardzo, zawsze jest taka miła i kochana. No dobrze, jeżeli byście jeszcze coś chciały, to wołajcie – powiedziała i odeszła, posyłając nam miły uśmiech.
Uniosłam brwi do góry, kiedy Maryl podniosła swój puchar do ust.
– Zél jest naprawdę bliską znajomą – zaśmiała się, wycierając usta wierzchem dłoni. – No dalej, spróbuj, nie otrujesz się.
Powoli podniosłam złote naczynie zmarzniętymi dłońmi, a do moich nozdrzy doszedł przyjemny zapach wanilii, kakao i czekolady. Już po pierwszym łyku wiedziałam o czym mówiła Maryl, kiedy obiecywała, że to najlepszy tego typu napój na świecie. Czułam, jak ogarnia mnie spokój i błogość, a ciepło powoli rozlewa się po moim ciele. Waniliowe pianki rozpływały się w moich ustach i przez kilka kolejnych minut każda z nas w ciszy delektowała się swoją porcją.
Przez cały ten czas czułam jednak, jak coś nie daje mi spokoju i chociaż z całych sił próbowałam zdusić w sobie to głupie pytanie w końcu nawet sama Maryl popatrzyła na mnie wyczekująco.
– Wiem, co chciałabyś powiedzieć.
– Co się stało? Wtedy, w Richardson Shove?
Brunetka westchnęła cicho, oplatając pucharek dłońmi.
– Lily... nikt się nie może dowiedzieć.
– Okej, po prostu...
– Nie – przerwała mi kręcąc głową. – Mówię serio. Nikt. Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz, nawet Mary.
Powoli pokiwałam głową.
– Przyrzeknij.
– Przyrzekam – szepnęłam zaciskając dłonie na w połowie pustym pucharku. 
Między nami nastała cisza. Czułam się tak, jakbym powiedziała coś złego, coś nie na miejscu, więc po prostu siedziałam i patrzyłam się w resztki bitej śmietany, która chyba tylko dzięki jakiemuś eliksirowi utrwalającemu nie została pochłonięta przez teraz już letnie kakao. W końcu jednak usłyszałam cichy, drżący głos Maryl.
– Wszystko stało się kilka lat temu – szepnęła wpatrując się w okno. Na jej twarzy widać było niepewność, jak gdyby wciąż zastanawiała się, czy na pewno chce to powiedzieć. Czy na pewno może, bo choć jeszcze nic się nie dowiedziałam, już czułam się, jakbym wchodziła z butami w życie Clarie. Po chwili jednak kontynuowała, a ja stłamsiłam w sobie wszystkie "za" i "przeciw". – Kiedy jej rodzina sprowadziła się do Newbolt była całkiem inna. Z czasem nauczyła się to w sobie dusić, aż w końcu nie pozostało nic, co mogłoby świadczyć o tym wszystkim co się stało – dziewczyna westchnęła cicho i spojrzała prosto w moje oczy. – Cała wioska zawrzała na wiadomość o nowych mieszkańcach: młode małżeństwo z dzieckiem dotknięte tak wielką stratą. Mało z tego byłam w stanie pojąć i dopiero z czasem wszystko zrozumiałam. Chociaż rodzina Patfordów pochodzi stąd, kiedy Clarie była jeszcze malutka wyprowadzili się do Norwegii. Jej rodzice byli aurorami, jednymi z Niewidzialnych. Każdy departament w Ministerstwie ma "swoich" ludzi przeznaczonych do pewnych spraw. O większości nawet nie wiemy. Oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę z istnienia Niewymownych w Departamencie Tajemnic, ale mało kto wie o Niewidzialnych. Zupełnie jakby naprawdę byli niewidzialni. Są oni przeznaczani do naprawdę ważnych spraw, zazwyczaj tacy ludzie nie mogą mieć rodzin, bo mogłyby zostać one wykorzystane przeciwko nim. To naprawdę ciężka praca, a oni podjęli się jej mając roczne dziecko... I może to był ich największy błąd.
– Nigdy nie rozmawiałam o tym z Clarie. Zdaję sobie sprawę, że nie lubi do tego wracać, więc nie naciskałam. Całkowicie ją rozumiem. Wiem tylko tyle, co mogę wiedzieć, jako dziecko ludzi, których zadaniem było zapewnić bezpieczeństwo nowo przybyłym. Coś jak program ochrony świadków, albo inne świństwo. Matka Clarie została porwana i była naprawdę długo torturowana. Najgorsze jest to, że jej ojciec się nie złamał. Ci Niewidzialni... Naprawdę, muszą mieć robione chyba pranie mózgów. Kiedy wprowadzili się do Newbolt wszyscy mieli wiedzieć tylko tyle, że Claudia Patford oszalała po urodzeniu dziecka. Że Michel wychowuję córkę sam, a ona wciąż tylko przesiaduje w swojej sypialni. Nikt się z nią nie widywał, ludzie się bali. Z resztą, wątpię, żeby jej ociec dopuścił do niej ludzi. Clarie... Musiała wiele znieść. Przede wszystkim od strony innych. Mówi się, że najgorsze były początki, ale to nie znaczy, że z czasem będzie łatwiej. Ta Clarie, którą znasz to tylko to, co z niej zostało. Większość zniknęła, kiedy musiała znosić oszczerstwa na temat jej szalonej matki.
Cisza w powietrzu dygotała, jak gdyby można ją było poczuć, zacisnąć w dłoni. Przez szpary w oknach wpadał zimny wiatr, który targał czarnymi włosami Maryl, zasłaniając jej twarz całunem smutku. Po chwili wysoki płomień świecy zadrgał i zgasł, zostawiając za sobą roztańczony dym. 
Czułam się tak, jakbym chciała płakać, choć nie miałam w sobie siły, nie miałam łez, które mogłyby popłynąć w dół policzków.
– Chciała jej kupić różowego flaminga – wyszeptała dziewczyna, obracając w dłoniach złoty pucharek. – W Norwegii mieli wielki ogród pełen ruchomych posążków. Matka często się tam z nią bawiła. Kiedy przyszli po nią, zniszczyli wszystko... Clarie co roku kupuje jej gipsowe posągi. Całymi godzinami przesiadują w ogrodzie, patrzą na gwiazdy. Mam wrażenie, że to jedyny moment, kiedy Claudia jest w pełni świadoma gdzie jest. Gdzie i z kim.
Kakao wcale nie smakowało już tak dobrze. Było zimne i dziwnie gorzkie, zupełnie jak ja. Powoli spojrzałam na zegarek, jednak dopiero po położeniu ręki na blacie stolika byłam w stanie odczytać godzinę. Drżącymi rękami odstawiłam naczynie i spojrzałam na Maryl.
– Powinnyśmy już wracać, jest pół godziny po czasie powrotu – szepnęłam, a w tym samym momencie okna zadygotały pod wpływem ostrego wiatru.
– Zélie! Poprosimy o rachunek!
– Na koszt firmy, panienko Binner – zawołała kobieta, wycierając szklanki poustawiane na barze w przecinające się zygzaki.
– Dziękujemy bardzo – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się i szybkim krokiem podeszła do wieszaka.
Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz przez chwilę miałam wrażenie, że jest już noc. Wirujący śnieg zawężał pole widzenia do zaledwie kilku metrów w przód, a zimno przenikało wszystkie pięć warstw swetrów, więc już po kilku sekundach byłam przemarznięta do szpiku kości. Maryl złapała mnie pod ramię i pociągnęła w dół uliczki, próbując przekrzyczeć zamieć.
– Ci, którym nie uda się wrócić mieli przyjść do Trzech Mioteł! – zawyła do mojego ucha, skręcając w lewo. To była najdłuższa podróż przez Hogsmeade jaką pamiętam. Śnieg wpadał mi za kołnierz i pchał się do oczu, a ręce nawet otulone w rękawiczki i schowane głęboko w kieszeniach czarnego płaszcza zesztywniały z zimna. Widząc przed sobą oświetlony szyld gospody poczułam, jak rozlewa się po mnie przerażająca ulga. 
 – O matko wreszcie! Nawet nie wiesz jak się martwiłam! – W pierwszym momencie nic nie rozumiałam. Byłam oślepiona światłem i ciepłem, rozkojarzona i rozdygotana. Dopiero po chwili dotarły do mnie słowa Clarie. Powoli pozwoliłam, żeby ktoś pomógł mi ściągnąć płaszcz.
– Chodźcie, mamy tam ciepłą herbatę – głos Johna niósł się po całym pomieszczeniu, kiedy pociągnął nas w stronę jednego ze stolików. Było tu kilkunastu uczniów owiniętych kocami, z kubkiem parującej cieczy w rękach. Większość z nich kojarzyłam z korytarzy, jednak nie zwracałam na nich większej uwagi, szukając wzrokiem znajomych Gryfonów.
– Proszę – Clarie wepchnęła mi w dłonie herbatę i zachęcająco machnęła ręką. – Wypij, poczujesz się cieplej.
– Gdzie reszta? – spytałam, czując narastający niepokój.
– Może są już w zamku – powiedziała Maryl, siadając na krześle. – Spokojnie, pewnie mają niezłą zabawę z tego, że tu utknęliśmy.
– Z pewnością tak właśnie jest – powtórzył John, odsuwając dla mnie krzesło. 
– Lily! A już myślałam, że wróciłyście do zamku! – Spojrzałam nieprzytomnie na Dorcas, która wyszła z toalety.
– Gdzie Huncwoci?
– Byli zaraz za mną, powinni już tu... – mruknęła, a jej głos słabł z każdym wyrazem.
– Byliście razem? – spytał Greese, a dziewczyna pokiwała głową.
– Powiedzieli, że zaraz przyjdą. Mary chciała jeszcze o czymś pogadać z Lupinem, a oni powiedzieli, że wstąpią tylko po coś...
Kiedy odstawiłam kubek i ruszyłam w stronę wyjścia wszyscy spojrzeli na mnie.
{ostatnio wariuję na punkcie muzyki Johna Newmana. Wybrałam tą piosenkę, bo podczas słuchania jej i czytania tego tekstu miałam prawdziwe ciarki, co nie zdarza się często. Mam nadzieję, że Wam również się to przydarzy}
– Lily! Co ty najlepszego wyrabiasz?! – krzyknęła Maryl, wstając.
– Idę po nich.
– Nie możesz wyjść, nie widziałaś, co dzieje się na zewnątrz?!
– Mary tam jest, nie zostawię jej!
– Już pewnie znaleźli jakieś schronienie... Proszę cię, to nie ma sensu, tylko się narazisz!
Potrząsnęłam głową i zarzuciłam na ramiona płaszcz.
– Lily! – Głucha na krzyki otworzyłam drzwi i jednym szybkim susem wyszłam na zewnątrz.
Mieli rację – pogoda z minuty na minutę była coraz gorsza. Założyłam ręce na piersi i mrużąc oczy ruszyłam przed siebie, brodząc w śniegu po kolana.
Dorcas mówiła, że byli zaraz za nią, co oznaczało, że nie mogli daleko odejść. Próbowałam dostrzec coś w białej brei, jednak nie było widać chociażby najmniejszego śladu stóp – śnieg zasypywał wszystko. Czując jak moje buty stają się coraz bardziej mokre zrobiłam ostatnią rzecz, która przychodziła mi do głowy.
– Mary! – krzyczałam, idąc w dół ulicy. Śnieg przysłaniał słońce, a może był to już księżyc? Trudno było je rozróżnić w takiej ciemności. Wyklinałam w duszy głupotę Huncwotów, jednocześnie obiecując sobie, że gołymi rękami wydrę im z głowy takie durne pomysły, kiedy do moich uszu doszedł najgorszy dźwięk, jakiego mogłam wtedy oczekiwać – krzyk. 
Poczułam jak moje serce zaczyna bić coraz szybciej, kiedy rozglądnęłam się po okolicy. Po prawej stronie w ciągłym murze stały sklepy, zaś po lewej, na niskim pagórku wznosiło się kilkanaście domów. Starając się nie połamać nóg ruszyłam biegiem w górę zbocza, próbując dosłyszeć coś poprzez szum wiatru. Chwilę później cała zesztywniałam, zatrzymując się w pół kroku.
Jedyne, co byłam w stanie dostrzec, to jego oczy. Wielkie wpatrzone we mnie oczy w kolorze miodu, wypełnione strachem. Jego źrenice drgały, wydłużając się i kurcząc na przemian, kiedy cofał się. Po chwili ponownie padł na kolana, łapiąc się za głowę i wrzeszcząc przeraźliwie, a chwilę później jego kręgosłup zachrzęścił głośno i złamał się w pół. Czarny pies rzucił się na niego i zaciskając szczęki na jego ramieniu pociągnął go w bok, na co ten zawył głośno. Przez jeden moment widziałam pazury i kły, a chwilę później na ziemi znów klęczał Remus, ten kochany i dobry Remus, z którym przecież jeszcze kilka godzin temu wesoło rozmawiałam. Chwilę później jego widok przysłonił mi jeleń, z którego grzbietu zeskoczył mały szczur i natychmiast pognał w stronę Lupina. Sam chłopak ponownie spojrzał w moje oczy i byłam pewna, że na jego twarzy zalśniły łzy. Chwilę później zerknął w bok, a potem natychmiast się odwrócił i ruszył biegiem w drugą stronę, w towarzystwie psa, który pomagał mu nie upaść. Powoli podeszłam do małej zaspy, na którą patrzył i spoglądając na jelenia przyglądającego mi się w skupieniu kucnęłam obok Mary. Złapałam ją za drżącą dłoń i spojrzałam w jej zeszklone oczy.
– Ja, j–ja nn–nie chciałam... J–ja tylko... – szeptała dygocąc. Powoli złapałam ją za ramiona i spróbowałam podnieść jednak dziewczyna tylko jęknęła cicho. – Pocałowałam go, Lily. Pocałowałam.
Powoli wstałam, ciężka od śniegu, który opadł na samo dno mojego serca i obróciłam się. W miejscu, w którym sekundę wcześniej znajdował się jeleń, teraz stał pewien brunet, a jego orzechowe oczy patrzyły na mnie w sposób, którego nie potrafiłam odgadnąć. Powoli uniosłam głowę i spojrzałam na osłoniętą zamiecią białą tarczę księżyca. Pełnia. Poczułam, jak wszystko to, co właśnie się wydarzyło zwala się na mnie ze zdwojoną siłą i chyba tylko cudem nie ugięły się pode mną kolana. Przeniosłam swój wzrok na Jamesa, który podszedł do mnie i bez słów przyciągnął do siebie.
Pachniał lasem. Bezpiecznym świerkiem, pod którym bawiłam się jako dziecko, świerkiem i miętą. Kiedy w końcu zdołałam podnieść głowę z jego ramienia poczułam jak jego dłonie delikatnie dotykają mojej twarzy. Patrzył na mnie ze smutkiem i... obawą? Czułam się jakby pytał mnie, czy teraz ucieknę. 
Kiedy jego palce musnęły moją szyję poczułam jak między nami przeskakuje mała iskra. Chłopak ponownie spojrzał w moje oczy a ja zebrałam w sobie całe pokłady odwagi, jaka mi jeszcze została i westchnęłam cicho.
– Idź. Damy sobie radę. Pomóż mu – wyszeptałam i choć moje słowa utonęły w głuchym szumie śniegu, chłopak spojrzał na mnie ostatni raz i po chwili zniknął w otchłani nocy.


Dzisiaj postaram się krótko, zwięźle i na temat, ale niczego nie obiecuję.
Ten rozdział jest jednym z tych dłuższych, a i tak pochłonęłam go tak szybko, że musiałam czytać drugi raz, żeby tym razem skupić się na szukaniu błędów - czy to dobrze, nie wiem. Wiem jedno: wszystko to nie było planowane. Rozdział nie znajdował się w mojej rozpisce, żadne z tych wydarzeń powyżej nie miało się wydarzyć, po prostu wena wzięła górę. I cieszę się z tego, bo takie rozwiązanie "futerkowego problemu" mi pasuje, nawet bardzo.
Co do następnego, jestem idealnym przykładem osoby, która przekłada wszystko na ostatnią chwilę i tak się składa, że i tym razem zostawiłam sobie esej i robienie kroniki na ten ostatni tydzień wakacji, a - uwaga - czeka mnie jeszcze remont pokoju. Brawa, wielkie brawa! Dlatego choć zapowiadam kolejny rozdział na piątego września, by Wam osłodzić to szkolne zamieszanie, nie wiem, czy termin nie zostanie przesunięty o tydzień. Na pewno pojawi się o tym informacja o tutaj, więc zapraszam Was do bycia na bieżąco. I dziękuję za to 13 polubień, haha, było mi bardzo miło.
Kończę, bo miałam się nie rozpisywać. Piszcie, co sądzicie o rozdziale, bo jak dla mnie jest on taką moją małą, nieplanowaną perełką - tym razem wena była prawdziwym skarbem.
Do zobaczenia za dwa tygodnie!

PS. Pomóżcie, bo nie mogę tego znaleźć w internetach. W końcu daje się przecinek w takim miejscu:
- Tak? - spytałam, spoglądając na profesor McGonagall.
czy się nie daje? Spytałam odnosi się do spoglądając, bo robiłam to robiąc tą drugą rzecz, więc powinno go nie być? Ale z drugiej strony to drugi czasownik, czyli zdanie rozbudowane... Pomocy, haha.


Blogger mnie nie lubi i sprawił, iż rozdział z powrotem stał się kopią roboczą, nie wiem jak. Jeżeli ktoś szukał rozdziału, a go nie było, to przepraszam Was bardzo, ale sama właściwie nie wiem co się stało...
No, zawał miałam i to niezły.

sobota, 16 sierpnia 2014

Ogłoszenie 2

A więc stało się. Uległam! Nie, możecie już normalnie oddychać, to nic związanego z odchodzeniem, zawieszaniem czy innymi takimi.
Otóż Stop Dreaming doczekało się swojej strony na facebooku! :) 
Znajdziecie nas tutaj.
Naprawdę długo nad tym myślałam, aż w końcu powiedziałam sobie: czemu nie? To tylko powinno ułatwić Wam kontakt ze mną, poza tym to będzie jedynie frajda. Znajdziecie tam zapowiedzi rozdziałów, jakieś ciekawe fragmenty, muzykę z rozdziałów i wiele, wiele innych. Więc jeśli tylko chcecie zapraszam do polubienia strony i bycia na bieżąco! 
Dziękuję za uwagę, przepraszam za straszenie i do zobaczenia za tydzień! 
PS. w nowym rozdziale naprawdę będzie się działo, chętnych oczywiście odsyłam w ww miejsce ;)


piątek, 8 sierpnia 2014

10.Snapestrofa

To dziwne jak bardzo potrzebujemy obecności drugiej osoby, kiedy jest źle. Miałam wrażenie, że w obliczu jednostajnego zagrożenia nagle zatarły się granice pomiędzy nami, zniknęło wszystko to, co wcześniej wydawało się być nieprzeniknionym murem.
Wpatrywałam się w przygasający ogień, delikatnie gładząc Dorcas po włosach. Jej klatka piersiowa unosiła się miarowo, a oddech delikatnie muskał moją szyję. Powoli rozglądnęłam się, zatrzymując wzrok na znajomych twarzach. Głowa Mary opierała się na drżącym ramieniu Lupina, który uparł się, że za nic w świecie nie obudzi szatynki. Dalej, po drugiej stronie kanapy drzemał Syriusz z rękami przerzuconymi przez jej oparcie. Na fotelu najbliżej kominka przysypiała Alicja, a u jej stóp leżał Frank i choć dzielnie udawał, że śpi, wiedziałam, że on też nie może zasnąć. Wokoło piętrzyły się poduszki i ciepłe, puchowe kołdry przyniesione przez skrzaty. Chyba żadne z nas nie odważyłoby się opuścić reszty, jak gdyby w obawie, że już samo przekroczenie progu pokoju przyniesie wieści gorsze od poprzednich. 
Stary zegar wiszący nad wschodnim oknem wybił trzecią w nocy. Powoli przejechałam po czarnych włosach Meadowes i ze smutkiem poprawiłam koc, który zsunął się z jej ramion. Po chwili podniosłam głowę i spojrzałam prosto w orzechowe oczy Jamesa, do którego przytulone spały Maryl i Clarie. Wpatrywał się we mnie, szukając czegoś w moim spojrzeniu. Zacisnęłam usta i poczułam, jak po moim policzku spływa samotna łza. Nawet nie przeszło mi przez myśl, ile osób mogło stracić swoją rodzinę, kiedy wbiegłam tu wczorajszego wieczoru. Cudem było, że spośród ich wszystkich przytrafiło się to tylko jednej. Z bólem spojrzałam na Dorcas, która odpłynęła jako jedna z ostatnich. Płakała bardzo długo, aż w końcu chyba zabrakło jej łez. Wtedy leżała tylko i wpatrywała się w sufit, trzymając mnie za rękę. 
– Jak się czujesz? – uniosłam głowę i spojrzałam na Jamesa, który wpatrywał się we mnie ze zmarszczonymi brwiami.
– W porządku – wychrypiałam. Czułam się tak, jakbym nie odzywała się od wieków.
– Wiesz, że jeśli...
– Wiem – szepnęłam, zawierając w tym jednym słowie wszystkie swoje myśli. Chłopak pokiwał delikatnie głową. – Teraz to o nią najbardziej się martwię.
– Da sobie radę.
– Nie przeczę – mruknęłam po raz kolejny spoglądając na swoją rówieśniczkę. Tylko za jaką cenę.

Miałam wrażenie, że kolejne godziny przynosiły coraz więcej bólu. Kiedy pierwsze refleksy promieni słonecznych zajrzały w nasze przesączone smutkiem tęczówki, przez krótki moment myślałam, że zaraz wszystko się rozpadnie, runie w dół i już nigdy nie powróci. Tylko przez jeden, krótki moment. Potem zrozumiałam, że to nie mogłoby być tak proste, to tak, jakby każdy z nas musiał wyrobić swój limit cierpienia.
Najgorsze było patrzenie na nią. Moment, w którym spotykało się jej puste spojrzenie, w którym uświadamiałeś sobie, że sam nie wiesz, co jest prawdą.
Jeszcze nigdy Wielka Sala nie wydawała się taka mała. Wszyscy siedzieli w ciszy, a tylko gdzieniegdzie słychać było pobrzękiwanie sztućców. Mało kto jadł, mało kto mógł cokolwiek przełknąć. Śmierć zebrała żniwa nie tylko w Gryffindorze, posępne spojrzenia obłapiały mnie z każdej strony i przez chwilę czułam się tak, jakby ktoś wyssał całe szczęście z okolicy dwóch mil.
– Hej. – Wyrwana z przemyśleń spojrzałam na Maryl, która opadła na miejsce obok mnie. Ustaliliśmy warty, tak, by Meadowes ani przez chwilę nie była sama, a jej chyba właśnie się skończyła. – Jestem wykończona.
– Proszę – mruknął Lupin, podając jej koszyk z pieczywem, na co ta uśmiechnęła się delikatnie.
– I jak? – spytał James, a wszyscy spięliśmy się w oczekiwaniu na odpowiedź, którą i tak znaliśmy. 
– Trzyma się – szepnęła, sięgając po dzban z sokiem. – Nie wiem jakim cudem dała radę nie uronić ani jednej łzy.
– To dobrze.
– Czy ja wiem, może lepiej by było, gdyby całkiem się wypłakała.
Przy stole Gryffindoru zaległa cisza. 
Cisza, która towarzyszyła nam wszystkim przez następne minuty, godziny, dnie. Walczyliśmy, naprawdę walczyliśmy i wcale nie chcieliśmy przegrać. Obietnica smutku i płaczu utrzymywała nas przy tej ostatniej myśli, tym, że musimy dać radę. Więc dawaliśmy. Nawet jeżeli nie dla siebie, to dla niej. To tak, jakbyśmy byli jej to winni. Jednak to Dorcas należało się największe uznanie. Czułam się tak, jakby to ona dawała nam siłę i to my potrzebowaliśmy jej. W ciągu następnych tygodni to ona była naszym oparciem i chociażby nie wiem jak trudno było, Meadowes zawsze była tą osobą do której mogło się przyjść i poprosić o pomoc. To śmieszne, jak w obliczu straty zbliżamy się do siebie. Nigdy nie przypuszczałabym, że ta niska, wesoła Gryfonka przeszła taką walkę. Kiedy po raz pierwszy powiedziała mi, że wywodzi się ze starego, arystokrackiego rodu, który od wieków zajmował miejsce w Slytherinie zachłysnęłam się powietrzem. Opowiadała mi o swoim domu rodzinnym, o tradycji i oczekiwaniach. O tym, że jej matka trafiła do Ravenclavu i zerwała nałożone schematy. O tym, że to na niej spoczęły oczy rodziny i to ona miała przywrócić jej dumę, ale nigdy jej się to nie udało. Była  dziewuchą, nieokrzesaną, pozbawioną manier, nieszczycącą się wspaniałą sylwetką i urodą Blacków, a raczej tego, co z niej pozostało, choć Emilia Starwey, babka dziewczyny, usilnie wytłuszczała powiązanie ich rodzin w każdym możliwym momencie. 
– Oni mnie nienawidzą – szeptała, wpatrując się gdzieś ponad gzyms kominka. – Pewnie nawet nie przejęła ich śmierć matki. Już dawno ją skreślili.
Najtrudniejsza była wieść, że po śmierci państwa Meadowes opiekę nad szesnastoletnią Dorcas przejmują jej dziadkowie, znienawidzony ród arystokrackich idiotów, jak zwykła mówić. Już w tydzień po pogrzebie doszło do konfrontacji gryfońskiej odwagi i ślizgońskiej arogancji, kiedy Regulus, młodszy brat Syriusza, podszedł do nas przy śniadaniu i z grymasem na twarzy przekazał dziewczynie, że w te święta ma razem z nim udać się do Starwey Fundus*, gdzie w tym roku wypadał coroczny zjazd rodzin czystej krwi. Chyba nie muszę mówić, jak to się skończyło. Kiedy Huncwotom udało się w końcu odciągnąć Syriusza, młodszy Black z podbitym okiem i sosem musztardowym na głowie wywarczał tylko "pożałujesz tego", a potem zniknął w wejściu do Wielkiej Sali. Dwa dni później przy stole Gryfonów wybuchło zamieszanie, spowodowane przylotem czarnej sowy z wyjcem w dziobie. Hogwart chyba nie znał jeszcze takich krzyków, w którym i Dorcas, i Syriusz zostali zwyzywani od najgorszych zdrajców krwi. Black podsumował to zwykłym "chyba wdałem się w dziadków, a szkoda, chciałbym mieć TAKI głos, tylko wyobraźcie sobie co można by było nim wymusić!" na co Wielka Sala wybuchła śmiechem i wszyscy powrócili do swoich talerzy.
{reszta rozdziału pisana przy tym, więc śmiało możecie słuchać tego all chapter's long czy jakoś tak}
Ostatni tydzień listopada przyniósł ze sobą pierwszy śnieg, który przykrył wszystkie smutki. Po raz pierwszy wszyscy odetchnęliśmy. W końcu nadszedł spokój, którego tak bardzo potrzebowaliśmy. Którego potrzebowałam ja. Dopiero owinięta szalikiem, samotnie siedząca na szczycie Wieży Astronomicznej, mogłam pomyśleć o wszystkich ostatnich wydarzeniach. Powoli przypominałam sobie wszystkie dni spędzone z Severusem i zastanawiałam się, kiedy tak bardzo się zmienił. Kiedy stracił w moich oczach, a ja dalej oszukiwałam siebie samą, tylko po to, by nie zostać sama?
Zastanawiałam się, czemu zawsze bałam się zostawić za sobą otwartą furtkę. Czemu bałam się wpuścić do swojego życia trochę światła, innych osób, które przyniosłyby ze sobą radość? Pomimo trudu, z jakim codziennie budziłam się, miałam wrażenie, że to właśnie wspomnienie szóstoklasistów siedzących przy przygasającym kominku dawało mi siłę by wstać. Powoli dochodziły do mnie słowa Mary, która ciągle powtarzała mi, że wszyscy są przy mnie. Czemu nie chciałam zobaczyć tego wcześniej?
Schodziłam krętymi schodami, uważając na to, by z nich nie spaść, a jedyną rzeczą o jakiej myślałam, byli uśmiechnięci Gryfoni, którzy bawili się przed zamkiem w białym puchu. Łapiąc się oblodzonej balustrady, przeszło mi przez myśl, że gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że tak bardzo będę się cieszyć na wieczór spędzony z tymi głupkami, pewnie dostałby ode mnie przez głowę. Z radością wyszłam przez Salę Wejściową i zaśmiałam się na widok umazanych śniegiem Gryfonów.
– Aż tak cię to śmieszy? – zawołał Black, zatrzymując się z śnieżką w ręce.
– Yyyy... nie? – spytałam, z udawanym strachem cofając się.
– A masz! – krzyknął Lupin, trafiając przyjaciela prosto w twarz.
– Ty mały... Poczekaj, aż cię dorwę! – ryknął Syriusz i rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie mówiące "jeszcze cię dorwę" pobiegł za Remusem.
– Cześć – zaśmiała się Mary, podbiegając do mnie. – Jak tam? Gdzie byłaś?
– Przejść się. – Odwzajemniłam uśmiech. 
– Mhm – mruknęła przyjaciółka, zmierzając mnie badawczym spojrzeniem.
– No co? – spytałam, łapiąc się za boki.
– Nic – wyszczerzyła się, po czym ni z tego ni z owego z głośnym okrzykiem rzuciła się na mnie, spychając nas w wielką zaspę.
– Wszystko okej? – zachichotał Peter, który wyglądał jak stosunkowo niski bałwan, przez kurtkę z norczego futra, do której przylepiał się śnieg. Wyciągnął w moim kierunku rękę, którą z wdzięcznością ujęłam.
– Tak – mruknęłam, łapiąc w drżące ręce śnieg i rzucając go w Macdonald, która o włanych siłach próbowała się podnieść.
– Hej! Nie dokłada się leżącemu! – krzyknęła, udając urażoną, jednak zaraz po tym wybuchła perlistym śmiechem.
– Ehe – zaśmiałam się.
– Co tam Evans? – powoli odwróciłam się i spojrzałam na Pottera, który szczerzył się w moją stronę.
– Ej – krzyknęłam, wyciągając przed siebie ręce.
– Spokojnie, nic ci nie zrobię. – Chłopak przewrócił oczami, pokazując dłonie. – Widzisz, zero śniegu.
– Ty nie potrzebujesz go mieć przy sobie – mruknęłam, na co Syriusz zaśmiał się.
– Czyli co, pani prefekt, to chyba znaczy, że nie wlepi nam pani szlabanu?
– Za co? – spytałam zdziwiona.
– No wiesz, cytując ciebie, rok temu "mogliśmy zniszczyć mienie szkoły", trafiając przez przypadek w jedno z okien  – mruknął Black, próbując mówić wysokim, damskim altem, na co wszyscy wybuchliśmy gromkim śmiechem.
– Ach, Łapciu, skoro tylko chcesz, to mogę ci dać ten szlaban – zaśmiał się Lupin, klepiąc przyjaciela po plecach.
– Hej! Ty ode mnie z daleka! – krzyknął chłopak, udając oburzenie. – Jeszcze ci mało śnieżek?!
– Przypominam, że tym razem to ja dołożyłem tobie...
– To się może jeszcze zmienić!
– Czemu Łapa? – Syriusz już szykował się, żeby ruszyć za Remusem, kiedy padło moje pytanie. Powoli obrócił się w moją stronę i podrapał się po głowie.
– James? – spytał, patrząc na niego.
– I Rogacz, i Glizdek – wyliczała Maryl, również patrząc się na nich ciekawa. – Lunatyka rozumiem, Lupin, Luna, Księżyć, może nawet lunatykujesz. Ale reszta?
– Luniak kojarzy mi się tylko z włosami łonowymi – wyszeptała Clarie, wpatrując się w śnieg z miną mówiącą, że usilnie się nad czymś zastanawia, a cała reszta wybuchła niepohamowanym śmiechem.
– Tak po prostu się przyjęło – wydyszał Syriusz w przerwach od śmiechu, tarzając się po śniegu.
– Możemy już wracać? – zawołała Alicja, szczękając zębami. 
– Masz dość? – zachichotał Frank, który szedł zaraz za nią.
– Jeszcze raz się odezwiesz, to ci przyłożę – mruknęła dziewczyna.
– Rzeczywiście już późno, z resztą jutro czeka nas bardzo ciekawy dzień – zaśmiał się Lupin, czochrając Alicję po włosach. – To co, idziemy?
– Tak, bardzo, bardzo ciekawy dzień – wyszczerzył się Syriusz. – W końcu będę mógł się legalnie nad tobą znęcać.
– Spróbujesz – krzyknął ostrzegawczo Remus. – Pamiętaj, że wciąż jestem prefektem!
Przysłuchiwałam się rozmowom Gryfonów w drodze do Pokoju Wspólnego i zastanawiałam się nad tym co takiego wymyślili Huncwoci. Nazajutrz Syriusz miał obchodzić swoje siedemnaste urodziny, więc mogłam być pewna, że będzie to coś, co wszyscy zapamiętają na bardzo długo, a jednak wciąż nie dawało mi spokoju moje uparte sumienie prefekta, które mówiło, że pomimo naszej nowej, dziwnej relacji, wciąż będzie im się należeć kara. Z ulgą więc powitałam wieczór, a później sen.
Sobota dwudziestego ósmego listopada była pierwszym, słonecznym dniem od długiego czasu. Śnieg, który na przemian padał i topniał, tamtego ranka zdecydował się pozostać na błoniach, iskrząc się w świetle wschodzącego słońca.
Kiedy ubierałam się w gruby, czarny sweter rozmyślałam o tym, czy Syriuszowi spodoba się prezent. Razem z dziewczynami złożyłyśmy się na pościel w barwach jego ulubionej drużyny quidditcha, Jastrzębi z Orentorn. Czarno–czerwony materiał zapakowałam poprzedniego dnia w złoty papier, a następnie przekazałam dziewczynom, które zgodnie ustaliły, że muszą biedakowi utrudnić życie i po krótkiej debacie okleiły prezent supermocną taśmą Willsona, którą rok temu Huncwoci przykleili do sufitu materac Glizdogona, oczywiście wraz ze śpiącym na nim właścicielem. 
– Lepiej już chodźmy, miałyśmy spotkać się z dziewczynami w Wielkiej Sali w pół do dziewiątej, a jest już dwadzieścia pięć po – mruknęła Mary, a ja pokiwałam głową.
Kiedy tam dotarłyśmy, wszyscy oprócz Huncwotów zajęli już swoje miejsca. 
– Zaraz zaraz, a gdzie Clarie? – spytała nagle Mary, licząc obecnych.
– Już idzie – mruknęła Maryl, wskazując na stół Huffelpuffu. Wszystkie obróciłyśmy się w tamtym kierunku w momencie, w którym Patford żegnała się właśnie z Johnem Greese, rok starszym od nas Puchonem.
– Ona i... John? – spytała Dorcas, poprawiając czarną sukienkę i mrużąc śmiesznie oczy.
– Taa... Ciesz się, że nie mieszkasz z nami w dormitorium, ciągle o nim nawija – zaśmiała się Binner, wznosząc oczy ku bezchmurnemu dziś sklepieniu.
– Idą – szepnął Frank, nachylając się do nas.
W chwili, w której czwórka śmiejących się przyjaciół przekroczyła próg Wielkiej Sali, pomieszczenie wypełnił głośny okrzyk rozochoconych uczniów. Obserwowałam jak zewsząd zrywają się roześmiani ludzie i wspólnie śpiewają "sto lat", na co Syriusz zareagował donośnym śmiechem. Z zainteresowaniem przyglądałam się stołom Huffelpuffu i Ravenclavu, którzy z równą Gryfonom radością odśpiewywali życzenia i próbowałam zgadnąć, których z nich spotkam na planowanej imprezie. Wkrótce roześmiani Huncwoci przedarli się do nas.
– Wszystkiego najlepszego! – krzyknęła Maryl, rzucając w Syriusza paczką. 
– O jaaa, dzięki! – zawołał rozradowany nastolatek.
– To od nas wszystkich – dodała Mary, uśmiechając się. Chłopak pokiwał głową.
– Nasz prezent jest lepszy – zaśmiał się James, siadając obok niej. – Pokaż im.
Syriusz z dumą wyciągnął lewą rękę, a naszym oczom ukazał się piękny, srebrny zegarek z małymi gwiazdkami wokół tarczy.
– Wiedzieliście, że Syriusz to inaczej Psia Gwiazda? – zawołał, machając nam ręką przed nosami.
– Tak tak Syriuszku, ale możesz już przestać – mruknęła Maryl, próbują odtrącić jego dłoń sprzed nosa.
– Dla ciebie wszystko!
Ze śmiechem obserwowaliśmy, jak próbuje rozpakować nasz prezent i dopiero z pomocą Remusa, który jako jedyny opanował dobrze zaklęcie rozcinające, udaje mu się to zrobić.
– O MATKO! DZIĘKUUUUUJĘ! – krzyknął, rzucając się mi na szyję.
– O–okej – wykrztusiłam, próbując oderwać jego ręce od mojej szyi, na co reszta wybuchła śmiechem. 
– Dzięki, dzięki, dzięki, dzięki, dzięki! – krzyczał, przytulając każdą z nas, na co Lupin przewrócił oczami. – To najwspanialszy dzień w moim życiu!
– Poczekaj do wieczora – zaśmiał się James, a dziewczyny spojrzały na siebie porozumiewawczo.
– Fajnie, jakby jeszcze w dzisiejszym meczu quidditcha przegrali Ślizgoni – zawołał Peter z buzią wypchaną kiełbaskami. Niestety przegrał Huffelpuff, ku wielkim żalom Syriusza, który na pół trybun wyrażał swoją opinię na temat drużyny Slytherinu, jednak dzięki temu nikomu nie było ich żal, kiedy po wejściu do szatni obsypani zostali kurzymi piórami oblanymi eliksirem o podobnym działaniu co zaklęcie trwałego przylepca. Jeszcze przez tydzień mogliśmy podziwiać opierzonych mieszkańców Domu Węża, co przynosiło wszystkim uczniom niemałą uciechę.
Podczas obiadu Wielką Salę obsypało kilkadziesiąt tuzinów konfetti w kształcie twarzy Syriusza, a nad jej wejściem pojawił się napis "Syriusz Black, pogromca kur" co w jakiś niespotykany sposób wcale nie przeszkadzało Profesorowi Dumbledore'owi, który rozradowany przez cały posiłek żywiołowo dyskutował o czymś z Profesor McGonagall, której mina mówiła już co innego. 
Mój dobry humor trwał w najlepsze, dopóki przy opuszczaniu Wielkiej Sali czyjaś dłoń nie zacisnęła się na moim ramieniu.
– Lily... Możemy porozmawiać? – Odwróciłam się i spojrzałam prosto w czarne oczy Severusa.
– Puść mnie – warknęłam cicho.
– Lily...
– Powiedziałam zostaw! – delikatnie oswobodziłam swoje ramię, jednak chłopak z rozwartymi ustami wpatrywał się w moją szyję. Powoli przełknęłam ślinę i odwróciłam się, natychmiast chowając łańcuszek pod swetrem.
– Poczekaj! – krzyknął, odwracając mnie, a jednocześnie zmuszając do spojrzenia w jego rozmigotane oczy.
W następnej sekundzie ktoś stanął za mną i oderwał jego dłoń od moich ramion.
– Powiedziała, żebyś ją zostawił. – Czułam na karku oddech Jamesa, który wściekły przyglądał się Snape'owi.
– Odejdź, Potter.
– Nie. – Oboje spojrzeli na mnie, James z zaciekawieniem, a Sev z bólem. – Chodźmy – szepnęłam w stronę znajomych i kiedy odchodziłam usłyszałam za sobą krzyk Ślizgona.
– Anvios!
– Protego! – Odwróciłam się i spojrzałam na Snape'a, który wściekły wpatrywał się w Rogacza. 
– Zejdź mi z oczu, zanim stanie ci się krzywda – wycedził Gryfon, a kiedy chciał odejść Severus krzyknął głośne "expelliarmus", na co różdżka Pottera wyleciała w powietrze. 
– A teraz zobaczymy czy wciąż będziesz taki mądry – syknął, oglądając się za siebie, skąd z mroku wyłoniły się postacie Goyle'a i Mulcibera.
W następnej sekundzie, w której chłopak podniósł swoją różdżkę, James, niewiele myśląc, po prostu rzucił się na rywala. Ktoś popchnął mnie, a ludzie zaczęli pchać się do przodu, zasłaniając widok.
– Co się tu dzieje?! – W Sali Wejściowej zaległa cisza. Powoli przez tłum przedarła się Profesor McGonagall i rzucając ostre spojrzenia podeszła do Jamesa, który dyszał ciężko, przytrzymywany przez Syriusza.
– Panie Black, mógłby mi pan wytłumaczyć o co chodzi?
– O nic – wydyszał, pociągając przyjaciela w stronę schodów.
– Snape, a ty co wyrabiasz? Chcesz zarobić szlaban?
Wszyscy podeszli do przodu, a my powoli zniknęliśmy w tyle. Czułam, że ktoś ciągnie mnie w stronę Wieży, jednak dopiero kiedy wyszliśmy spomiędzy żądnych wrażeń Hogwartczyków, zauważyłam zdenerwowaną Mary.
Kiedy wszyscy znaleźliśmy się bezpiecznie w Wieży Gryffindoru, spojrzenia wszystkich wokoło spoczęły na mnie. 
– CO – jęknęłam, patrząc na każdego po kolei.
– Yyy, no wiesz...
– Czy mi się zdaje, czy miała być jakaś balanga? – na moje słowa Huncwoci zaśmiali się głośno, a reszta jakby wypuściła powietrze z płuc. Patrzyłam, jak rozchodzą się po Pokoju Wspólnym, który powoli się wypełniał. Przygryzłam wargę i z zaciętym spojrzeniem podniosłam drżące ręce do góry i odpięłam srebrny wisiorek. Zamykając go w dłoni cicho odetchnęłam i zrozumiałam, że pewien mącący w głowie etap mojego życia dobiegł końca.
Jeżeli ktoś kiedykolwiek próbowałby chociaż napomknąć o tym, że impreza zorganizowana przez Huncwotów może być nudna, to przysięgam, że pewnie dostałby po głowie. Bo to po prostu wydawało się niemożliwe. Czemu? Żaden człowiek o zdrowych zmysłach widząc to, co ja, nie pomyślałby czegoś takiego. A widziałam naprawdę najbardziej szaloną urodzinową balangę w jakiej przyszło mi uczestniczyć.
Pokój Wspólny pękał w szwach. Młodsi Gryfoni potulnie zniknęli w drzwiach swoich dormitoriów – nic dziwnego, nawet ja ledwo wytrzymywałam przy odgłosach muzyki i krzyków. Na każdej możliwej powierzchni znajdowało się co najmniej tuzin rodzajów ciastek i przynajmniej dwie tace pełne piwa kremowego, postukującego przy uderzeniach basu. Syriusz i James zniknęli gdzieś w tłumie, obłapieni przez chichoczące piątoklasistki, Remus próbował zdziałać cuda, przeganiając rozochocone pary, a Peter zdobywał parkiet, podrygując w akompaniamencie śmiechów Gryfonek. Alicja i Frank ulotnili się jakąś godzinę wcześniej, Clarie po jednym tańcu z Syriuszem wyleciała z głośnym "wrócę później", pewnie do swojego nowego chłopaka, a Maryl... Maryl zniknęła gdzieś w tłumie i tylko od czasu do czasu widziałam ją w objęciach któregoś z siódmoklasistów. No cóż, urody można jej było pozazdrościć, zwłaszcza kiedy jak dziś ubrana była w kusą, czerwoną sukienkę, a długie, czarne włosy spięła w wysokiego kucyka.
Jedynie Dorcas, z czarną szklanką pełną, prawdopodobnie, Ognistej Whiskey siedziała przy kominku i posyłając znajomym wesołe spojrzenia ani razu nie opuściła wygodnego fotela.
– Wszystko okej? – spytałam, siadając obok niej.
– Taaak, tylko... Jest trochę głośno – zaśmiała się, obciągając czarną sukienkę. W jej ciemnoczekoladowe włosy wpleciona był czarna wstążka, a na palcu znajdował się pierścionek z czarnym oczkiem. – Należał do mojej mamy – powiedziała, widząc moje spojrzenie.
– Jak się czujesz? – spytałam, na co Gryfonka uśmiechnęła się smutno.
– Dobrze. Czasem tylko jest mi ciężko, ale już okej – mruknęła, po czym zdrowo łyknęła ze szklanki. – A ty czemu się nie bawisz?
– Nie mam ochoty – odpowiedziałam. – Zgubiłam gdzieś Mary, mówiła że zaraz wróci i... Przepadła.
– Jest z Lupinem – zachichotała, wskazując drugi koniec pokoju. Spojrzałam w tamtym kierunku i rzeczywiście ujrzałam przyjaciółkę siedzącą obok Remusa. – Czy oni coś...?
– Chyba tak – zaśmiałam się, spoglądając ponownie na Dorcas. – Ale to chyba wciąż takie typowe podchody.
Brunetka zaśmiała się i odstawiła szklankę.
– Okej, idę zatańczyć. Jeszcze chwila i przyrosnę do tego fotela.
Obserwowałam, jak znika w tłumie. Czułam niesamowitą ulgę z tego, że wszystko zdołało się jakoś ułożyć, a ona pozbierać. Źle czułam się na samą myśl o tym, że wciąż miałaby cierpieć. Była silniejsza niż mogło się innym wydawać, chociaż nie zdawała sobie sprawy z potencjału ukrytego w jej pulchnych kształtach.
Nie wiem ile czasu minęło, kiedy uświadomiłam sobie, że wciąż przekładam w dłoniach naszyjnik. Wpatrywałam się w zielony kamyczek migocący w świetle ognia z kominka i starałam się nie myśleć o tym, że... Że po raz pierwszy o niczym nie myślę. Już od feralnego dnia, w którym przejrzałam na oczy nie znaczył dla mnie nic, jednak wciąż i wciąż nie chciałam go ściągnąć. Wciąż go broniłam, a nawet jeśli nie jego osobę, to wspomnienia o nim, podczas kiedy on nigdy nie myślał inaczej, od początku był taki sam. Nawet mówiąc, że się zmieni, wciąż popełniał te same błędy. Zacisnęłam dłoń z łańcuszkiem w pięść.
– Hejoooo! – krzyknęła Mary, która nagle rzuciła się na miejsce obok mnie. – Jak tam, tańczyłaś z kimś chociaż?
– Tak, z Remusem i Fenwickiem.
– Z Beniem Fenwickiem? Ooooooo...
– A ty, panienko Mary? – spytałam, wznosząc oczy ku niebu.
– A no wiesz, ze wszystkimi po trochu. W każdym razie padam z nóg.
Rozglądnęłam się po Pokoju Wspólnym i ze zdziwieniem zauważyłam, że powoli wszyscy się ulatniają.
– Chyba pójdę już na górę, wieczorna toaleta, te sprawy. – Odwróciłam twarz w stronę Mary, która przyglądała się moim dłoniom, spośród których zwisał srebrny łańcuszek. Powoli podniosła swoje spojrzenie na mnie i uśmiechnęła się.
– Okej, ale przyjdź tu jeszcze na chwilę.
– Oki – mruknęłam i przeciągając się ruszyłam w kierunku dormitoriów. 
Kiedy wyszłam spod prysznica wybiła druga w nocy. Zmęczona przetarłam oczy i wciągnęłam na nogi bawełniane dresy, rozglądając się po pokoju. Dziewczyn nie było, co oznaczało, że pewnie jeszcze się bawią. Zarzuciłam na ramiona gruby, miętowy szlafrok i rozpuszczając włosy zbiegłam na dół. 
Pokój Wspólny wyglądał jak pobojowisko. Pozostało w nim tylko kilkanaście osób, w tym znana mi dziesiątka Gryfonów. Kiedy podeszłam do kanapy, Mary poklepała puste miejsce obok siebie, a ja posłusznie usiadłam obok.
– I jak ci się podobała impreza, mój najdroższy – zawołała Maryl i udając starą, zatroskaną ciotkę, potarmosiła Syriusza za policzki.
– Hej, puuuuuść – krzyknął, próbując się jej wyrwać.
– Dzieci – zaśmiała się Clarie, kręcąc głową z dezaprobatą.
– Tak... – mruknął Lupin, przyglądając im się z uśmiechem.
– Za dzieciństwo – zawołał James, unosząc butelkę kremowego piwa.
– Za dzieciństwo – zawtórowała mu reszta.
Gryfoni powoli opuszczali Pokój Wspólny, kiedy Mary podeszła do mnie. Stałam przy oknie, wpatrując się w odbijające blade światło księżyca jezioro i myśląc o dzisiejszym dniu.
– Chciałam ci to dać już dawno – zaczęła, opierając się o parapet tuż obok mnie – dokładniej tego samego dnia, w którym zaprowadziłam cię do Pokoju Życzeń.
– Pokój Życzeń? – spytałam, a ona zaśmiała się cicho.
– Opowiem ci o tym kiedy indziej – mruknęła uśmiechając się ciepło. Po chwili przerwy kontynuowała. – Taki mieliśmy plan, wszyscy. No, głównie ja, ale oni poparli ten pomysł. Potem jednak okazało się, że był ten cały atak i wszystko się pogmatwało. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym co zobaczyłaś w myślodsiewni, ale jestem pewna, że pokazała ci to, co powinnaś zobaczyć. Każdy z nas oddał swoje wspomnienie, ale najważniejsze wzięły się od samej ciebie. To ty wybrałaś to co powinnaś zobaczyć i myślę, że chyba wybrałaś poprawnie.
Dziewczyna podsunęła powoli w moją stronę białe pudełeczko i uśmiechnięta pokiwała głową, zachęcając mnie bym je wzięła. Drżącymi dłońmi podniosłam je i delikatnie zdjęłam wieczko, wpatrując się w piękny, złoty łańcuszek z zawieszką z wygrawerowanym "Lily", układającym się w piękną lilię otoczoną połyskującymi białymi kamyczkami. Oniemiała dotknęłam prezentu czując, jak pod moimi powiekami zbierają się łzy.
– Pomyślałam, że ci się spodoba.
– Jest piękny! – zawołałam, wyciągając go z pudełeczka.
– Wymieniasz na nowszy model – zawołał Syriusz, na co Mary pokręciła głową. – No co, buc na takich wspaniałych znajomych, super transakcja!
– Mój dziadek jest złotnikiem – powiedziała Alicja, podchodząc do nas. – My zaprojektowałyśmy zawieszkę, a on powiedział, że z chęcią ją wykona.
– Koniec tego gadania, zakładaj – krzyknął Syriusz, który nagle znalazł się obok mnie. Wyjął łańcuszek z moich rąk i poczekał aż podniosę włosy, po czym zapiął go na mojej szyi. 
– Nie wiem jak wam dziękować – wyszeptałam, na co on machnął ręką.
– Dobra, to my skoczymy po jeszcze trochę piwa kremowego żeby to uczcić i zaraz będziemy! – zawołał Syriusz, ciągnąć za sobą Jamesa.
– Nie trzeba! – krzyknęłam, jednak oni zniknęli już we wnęce. – Na prawdę nie trzeba, jestem już zbyt zmęczona, to nie ma sensu – jęknęłam obracając się w stronę Mary. – Z resztą dzisiaj to McGonagall ma dyżur na szóstym piętrze, jeżeli ich złapie...
– No dobra – sapnęła Mary ruszając w stronę portretu. – Zaraz wracam.
Powoli odwróciłam się w stronę okna i wpatrując się w swoje odbicie zacisnęłam palce na srebrnym naszyjniku tkwiącym w kieszeni mojego szlafroka. Palcami lewej dłoni przejechałam po tym tkwiącym na mojej szyi i poczułam, że po moim policzku płynie jedna, samotna łza.
Nagle znikąd pojawiła się Dorcas, która z uśmiechem otarła mój policzek. Poczułam się tak, jakby moje serce nagle urosło do rozmiarów olbrzyma. Kiedy otwierałam usta, żeby jej jakoś odpowiedzieć, portret otworzył się i do środka weszła Mary.
– Lily... Severus, on... On czeka na zewnątrz i mówi, że nie odejdzie, dopóki z nim nie porozmawiasz.
Moje serce mocniej zabiło, kiedy spojrzała prosto w moje oczy.
– Nie – szepnęłam, kiedy Lupin wstał. – Jest okej.
Czując na sobie spojrzenia Gryfonów powoli przeszłam przez pomieszczenie i ruszyłam przejściem. Przystanęłam przed samym portretem i ostatni raz obejrzałam się na przyjaciółkę.
– Lily... 
Stanęłam przed nim, zamykając za sobą przejście. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w bardzo szybkim tempie. 
– Tak mi przykro.
– Nie interesuje mnie to – wyszeptałam, zaciskając palce na srebrnej zawieszce.
– Przepraszam! – krzyknął bezsilnie.
– Oszczędź sobie płuc. Wyszłam tylko dlatego, że Mary mi powiedziała, że zamierzasz tu spać, dopóki nie wyjdę. Tylko dlatego, że to się musi skończyć.
Zaległa cisza. Chłopak wpatrywał się we mnie błagalnie, kiedy założyłam ręce na piersi.
– Tak było. Tak bym zrobił. Nie chciałem tego wszystkiego, nie chciałem nazwać cię szlamą, to mi się po prostu...
– Wyrwało, tak? – Czułam się, jakby ktoś wbijał we mnie rozżarzone, metalowe pręty. – Już za późno. Tłumaczyłam się za ciebie przez kilka lat. Wszyscy się dziwili, że w ogóle z tobą rozmawiam. Ty i ci twoi przyjaciele śmierciożercy... no i co, nawet nie możesz zaprzeczyć! – Przelewała się przeze mnie cała ta gorycz, która odkładała się przez ostatnie pół roku. – Zawsze mówiłeś, żebym zostawiła Mary w spokoju, a sam ciągle za nimi łaziłeś! Teraz nawet nie możesz zaprzeczyć, że wy wszyscy chcecie nimi zostać! Nie rozumiesz, że w końcu widzę to, czego kiedyś nie byłam w stanie dostrzec?! Nie możesz się pewnie doczekać już chwili, gdy staniesz się sługą Sam–Wiesz–Kogo, prawda?
To było jak przeżycie każdego mojego koszmaru, ale tym razem na jawie. Po raz pierwszy widziałam to tak czysto, tak przejrzyście. 
– Nie mogę dłużej udawać. Ty wybrałeś swoją drogę, ja wybrałam swoją.
– N–nie – wyjąkał kręcąc głową i podchodząc do mnie. – Nie, wysłuchaj mnie, ja nie chciałem...
– Nazwać mnie szlamą? Przecież tak nazywasz każdego, kto urodził się w rodzinie mugoli, Severusie! Czym ja się różnię? A może nie chciałeś zrobić tych wszystkich złych rzeczy, które zrobiłeś? 
– Nie – mruczał pod nosem – nie, nie, nie! Nie możesz tego zrobić, nie! – W pewnym momencie rzucił się do przodu, próbując dostać rękami mojej szyi, na co Gruba Dama wrzasnęła z oburzeniem. – Widziałem go, widziałem, że wciąż go nosisz! Przyznaj się!
– Puść mnie! – krzyknęłam, odpychając go. Ślizgon upadł na podłogę i z obłędem w oczach wpatrywał się w złoty łańcuszek, który pod wpływem szarpaniny wysunął się na piżamę. – Nigdy nie miałam na sobie twojego głupiego łańcuszka – warknęłam, kłamiąc prosto w jego zimne oczy. – Jesteś dla mnie nikim, Severusie. Nikim.
Słyszałam jego krzyk, kiedy portret zamknął się za mną. Oddychając ciężko weszłam do Pokoju Wspólnego i oparłam się o zimną ścianę.
– Wszystko w porządku? – Spytała Mary, na co pokiwałam powoli głową. Długo wpatrywałam się w migoczący, dogasający ogień, zaciskając w dłoni zimny, srebrny łańcuszek. Nie wiem ile czasu minęło, kiedy w końcu wyrwałam się z zamyśleń i ruszyłam w stronę przejścia.
{w przypadku gdybyście jednak nie puszczali tego no właściwie ciągle, to mówię, że możecie puścić tu, będzie nastrojowo}
– Lily!
– Zaraz wrócę – rzuciłam, wybiegając przez portret.
– Czy możecie łaskawie przestać łazić po nocy, czy mam wezwać jakiegoś nauczyciela? – spytała wściekle Gruba Dama.
– Przepraszam, to już ostatni raz – mruknęłam, boso zbiegając po schodach. 
Nie wiem jakim cudem udało mi się nie natknąć na patrolujących korytarze nauczycieli. Szłam przed siebie, nie zastanawiając się nad tym co robię i jakie byłyby konsekwencje, jeżeli zostałabym przyłapana. Kiedy delikatnie pchnęłam ciężkie wrota do zamku i poczułam na twarzy podmuch zimnego nocnego powietrza zrozumiałam, że tak miało po prostu być. W końcu przyszedł czas na pogodzenie się ze stratą, której unikałam tak długo. Ostrożnie stawiałam kroki na zlodowaciałych, kamiennych stopniach, czując jak paraliżujące zimno przenika przez moje stopy. W ciągu dnia resztki śniegu zdążyły stopnieć, jednak pozostawiły za sobą niską temperaturę i rozmokłe błonia. Kiedy szłam w stronę jeziora czułam się tak, jakbym stąpała po najeżonym kolcami lodzie. Niewiele myśląc wkrótce puściłam się biegiem i zdyszana zatrzymałam dopiero na starym drewnianym pomoście. 
Noc była zimna i cicha, zupełnie taka jak moje wnętrze. Wpatrywałam się w migoczący w blasku księżyca naszyjnik i powoli przewijałam w głowie wszystko to, czego wraz z nim chciałam się pozbyć. Nie drgnęłam, nawet kiedy usłyszałam za sobą czyjeś kroki. 
Severusie Snape'ie, byłeś mi cząstką mojej własnej duszy, kimś bliższym niż przyjaciel i całkiem innym niż rodzeństwo. Pokochałam cię, twój krzywy uśmiech, długie włosy i smutne spojrzenie czarnych oczu. Byłeś moim spełnionym dziecięcym marzeniem o magicznym życiu, byłeś stałą częścią mnie.
 Popatrz przez okno, jak pięknie Noc nas wita, gwiazdy rozbłysły, granat nieba w górze. Szmer liści, jakby ktoś poemat czytał i zapach nocy jak kwitnące róże** – wyszeptałam, wypuszczając z zaciśniętej dłoni srebrną lilię. Jej zielone oczko pobłyskiwało w czarnej toni, tonęło, zabierając ze sobą stare wspomnienia. 
Powoli odwróciłam się w stronę zamku i spojrzałam w orzechowe oczy pewnego wysokiego bruneta. We uchylonych wrotach przez krótką chwilę stała spowita w czerń postać, która po chwili cofnęła się w mrok nocy. Chłopak natomiast wyciągnął w moim kierunku rękę, którą ujęłam delikatnie, stawiając stopy na mokrej trawie.


* fundus - (z łać.) posiadłość, majątek, dobytek, dom
** fragment pochodzi z Powitania nocy, Piotra Kaczmarka


A więc dziesiąty rozdział. Mam taki dziwny nawyk rozpisywania się pod postami, niestety, więc trochę Was pomęczę.
Podobają mi się tylko dwa fragmenty: początek i koniec. O tak, udał mi się ten początek, a koniec głównie po prostu mnie ciekawi. Nie jest już tak beznadziejnie jak ostatnio mi się wydawało, a może i jest. Nie wiem, myślę, że autorowi o wiele trudniej ogarnąć te sprawy bo nie patrzy na to obiektywnie.
Te dwa tygodnie zleciały mi niesamowicie szybko. Byłam sobie w pięknych polskich Tatrach i bardzo pomogło mi to jeżeli chodzi o to opowiadanie. Nabrałam trochę innej perspektywy, a przede wszystkim nagromadziłam troszkę fajnych pomysłów na następne części historii. Teraz boję się tylko o rok szkolny - jestem w stanie pisać co dwa tygodnie, sprawia mi to frajdę i w jakiś sposób uczy organizacji i systematyczności. Tylko, że boję się co będzie dalej, bo druga klasa liceum za pasem, a czyhają na mnie rozszerzone biologia i chemia. Ale damy radę, prawda? Musimy!
Co jeszcze mogę powiedzieć. Dodaję wcześnie, bo wieczorkiem mnie nie będzie. Dziękuję za komentarze i wejścia, i za wszystkie miłe słowa, które tak mnie dowartościowały pod ostatnim rozdziałem. To naprawdę najlepsze co od Was dostałam na tym blogu! Chciałabym prosić też o jako takie wyrażenie swojej opinii na temat postaci, mam ten problem, iż ciągle niektóre kreuję. Specjalnie nie zrobiłam zakładki "bohaterowie", ze względu na to, że według mnie najlepszym sposobem jest przedstawienie ich tak w opowiadaniu, aby każdy sam mógł wyciągnąć wnioski. Jak już mówiłam, mi trudniej jest dostrzec niedociągnięcia, więc jeżeli coś gdzieś zgrzyta, albo jest za mało - śmiało piszcie.
A teraz zmykam, bo czas się szykować na miasto. Muzyka w tym rozdziale jest straszna i przepraszam Was za to niezmiernie, chyba mnie troszkę odmóżdżyło podczas pisania go, hahaha. Jeszcze raz dzięki wielkie i do zobaczenia dwudziestego drugiego!