poniedziałek, 9 lutego 2015

13. Słowa cz. I

W ciągu ułamka sekundy czas się zatrzymał. Przyglądałam się drobinkom kurzu, które wirowały w świetle zachodzącego słońca, twarzom zastygniętym w uśmiechu. Przez ułamek sekundy dookoła zalegała cisza. Wirujące płatki śniegu, które utkwiły za oknem rzucały cienie na pogrążony w półmroku Pokój Wspólny, na wytarte wykładziny i stare, rozlazłe tapczany. Wstrzymałam oddech uświadamiając sobie ogrom otaczających mnie rzeczy. Pod palcami poczułam ciepłą skórę brzucha Rosie, która leżąc na plecach wyciągała się na miejscu obok mnie. W jednym momencie widziałam zaczarowany bumerang w rękach Syriusza i leżącą na ziemi Clarie, a w następnym rozległ się jej perlisty, dziecięcy śmiech, Black rzucił zabawką, a Rosie miauknęła donośnie. James trącił mnie ramieniem próbując złapać wirujący kawałek plastiku, Remus uniósł rozbawiony wzrok znad książki, a Mary krzyknęła coś o utrzymaniu porządku. Słońce prawie całkiem zaszło za horyzont, a Pokój Wspólny wypełniło roztańczone światło padające z kominka. Powoli przejechałam palcami po brzuchu Rosie, która z lubością przyjęła pieszczotę, by chwilę później zerwać się na łapy i rzucić na Syriusza łapiącego rozdygotaną zabawkę. Wokoło rozległy się kolejne śmiechy, coś wielkiego przeleciało przez całą długość pomieszczenia uderzając w tarzającego się Łapę, a chwilę później wszyscy zerwali się w ucieczce przed wojną na poduszki. Potter zaśmiewał się wniebogłosy, różdżką zaczarowując upadające poduchy, a młodsze Gryfonki piszczały z uciechy.
– Na Merlina, zatłukę cię! – rozległ się krzyk Blacka gdzieś spomiędzy puf.
– Najpierw mnie złap! – odkrzyknął James, rzucając się do ucieczki, kiedy jego przyjaciel podciągnął się na jeden z foteli.
– Lily? – Odwróciłam głowę i spojrzałam w roziskrzone tęczówki Mary, która przysiadła na oparciu sofy. – Wszystko w porządku? 
– Czemu pytasz? – mruknęłam, a wielka poducha przeleciała tuż obok mojego ucha.
– No... Wyłączyłaś się. Chciałam po prostu wiedzieć o czym myślałaś.
– Tak. Wszystko w porządku – mruknęłam. Pierwszy raz w życiu wszystko było na swoim miejscu.
– ZABIJĘ TEGO KOTA! – Rozległ się krzyk Blacka, który runął jak długi na podłogę potykając się o biedną kotkę, która z piskiem skoczyła na jego nogę, prawdopodobnie wszczepiając w nią swoje ostre pazury. – KTÓRA WPADŁA NA TEN POMYSŁ?! POWYBIJAM WSZYSTKIE MĄDRE, KTÓRE ZECHCIAŁY KUPIĆ RUDEJ KOTA!
– Ej! – wrzasnęłam celując w niego palcem. – Ja ci dam rudą!
– Pomocy! – zawołał, kiedy oberwał ode mnie poduszką, a przez Pokój Wspólny przelała się salwa śmiechu.
– Wiedziałem, że to się tak skończy – mruknął James, kręcąc z uśmiechem głową, a ja spojrzałam na niego pytająco. – Ruda oszalała! Co zrobiłaś z Lilką?!
– Nogi wam z dupy powyrywam za tą rudą! – krzyknęłam, rzucając się na chłopaka, który roześmiał się głośno. 
– Dajesz Evans, dasz radę!
– Przetrzep mu tą pustą czuprynę – zaśmiała się Alicja, poprawiając wysoką kitkę.
– Przetrzepię – mruknęłam, szamocąc się z brunetem, który sekundę później złapał mnie za nadgarstki i obrócił, przez co oboje spadliśmy na ziemię. Chłopak przygniótł mnie do purpurowego dywanu i uśmiechnął się zwycięsko. 
– Nie przetrzepiesz – rzucił, poruszając śmiesznie brwiami.
– Złaź – zaśmiałam się, na co Gryfon pokręcił głową.
– Nie ma mowy. Czas na zemstę.
– Przecież ci nic nie zrobiłam!
– Ale chciałaś – odpowiedział z radością, po czym jednym, szybkim ruchem podniósł się i pociągnął mnie za sobą. Zanim zdążyłam mrugnąć przerzucił mnie sobie przez ramię i z donośnym śmiechem zaczął się kręcić wokół własnej osi.
– Przestań! Odstaw mnie! – krzyczałam, a Gryfoni śmiejąc się zaczęli klaskać i dopingować Rogacza. – Bo na ciebie zwymiotuję!
– Nie zrobisz tego! – zawołał, a ja roześmiałam się w bezradności.
– Potter! Potter! Potter! – krzyczała cała wieża, jednak to nasi przyjaciele wiwatowali najgłośniej. Kiedy w końcu chłopak zwolnił i powoli opuścił mnie na siebie miałam wrażenie, że zaraz się wywrócę.
– Idiota z ciebie – mruknęłam, trzymając się jego ramienia żeby nie upaść.
– Ale za to jaki idiota! – wykrzyknął, za co dostał ode mnie po głowie.
– No i wróciła stara, dobra Ruda – zachichotał Black. – Dobra, dobra, Lilka – dodał widząc moją minę.
– Wcale nie lepiej – zawołałam.
– Nieprawda. – Wszyscy spojrzeli na Maryl, która uśmiechnięta siedziała na jednym z foteli. – To całkiem nowa Lily i ta chyba podoba mi się bardziej – mruknęła, puszczając mi oczko, a wszyscy pokiwali głowami. 
– No, to za nową Evans – powiedział Syriusz, unosząc do ust resztki soku dyniowego, który w magicznych okolicznościach pojawił się na stole godzinę temu, razem z wielką paką ciastek.
– Za nową Evans – zawtórowała reszta szóstoklasistów doprowadzając mnie do wielkich rumieńców, a Peter, który do tej pory ukrywał się za sofą w obawie przed oberwaniem poduszką poklepał mnie wesoło po plecach. Jedynie Dorcas nie dołączyła do toastu. Prawdę mówiąc w ogóle nie udzielała się tego wieczoru, co było dość niezwykłe, patrząc na to jak bardzo zakolegowała się z Huncwotami. Kiedy więc wszyscy na nowo zajęli się swoimi sprawami odstawiłam szklankę na ławę i ruszyłam w jej kierunku.
– Cześć. – Czarnowłosa uniosła głowę i delikatnie uśmiechnęła się w moją stronę. – Wszystko w porządku?
– Czemu pytasz? – mruknęła, a jej cichy głos zadrgał.
– Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej – powiedziałam, przyglądając się jej poszarzałej skórze i niezdrowym wypiekom. Jej włosy były w nieładzie, a oczy zamglone. Kiedy zauważyła, że się jej przypatruję natychmiast odwróciła wzrok.
– Musiało mi coś zaszkodzić, czy coś...
– Myślę, że powinnaś iść z tym do Pomfrey... – mruknęłam, a dziewczyna pokiwała głową.
– Tak, tak, masz rację. Zdecydowanie – wymamrotała, zbierając swoje rzeczy.
– Pójść z tobą? – spytałam, niepewnie przyglądając się jej poczynaniom.
– Nie, dam sobie radę – wysapała ruszając w kierunku dziury pod portretem.
Wodziłam za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła w przejściu. Zachowywała się dziwnie, ale było to niczym w porównaniu z tym, co miało zacząć się dziać w następnych dniach. Myślę, że całkiem trafnie mogłabym stwierdzić, że wszyscy – ot, tak po prostu – powariowali.
W pierwszy poniedziałek nowego roku na tablicy ogłoszeń zawisł wyświechtany pergamin przyciągający w swoją stronę połowę Domu Lwa. Często zastanawiałam się czemu ktoś nie wymyślił jeszcze systemu szybkiego powiadamiania, takiego jak jakieś szkolne radio, albo po prostu ulotek rozdawanych przy śniadaniu. Zupełnie, jakby Dumbledore wcale nie przedyskutowywał całych uczt i nie rzucał w naszą stronę niezrozumiałych żartów. Przecież zamiast tego mógłby podać ogłoszenie, które – skoro przyciągało aż tyle uwagi – musiało być ważne. Tym razem jednak, jak zwykle zresztą, wszyscy przepychali się pod samą tablicę, a potem zamiast dać szansę innym na zapoznanie się z nowiną zostawali na tym samym miejscu i rozpoczynali dyskusję. Ze swoim przeciętnym wzrostem nie miałam szans na dopchanie się do ogłoszenia, więc znudzona przysiadłam na sofie i wpatrywałam się w okno. Śnieg który jeszcze kilka dni temu otulał każdy najmniejszy zakątek krajobrazu znikł pod naporem lodowatego deszczu. Błonia pokryła mieszanka błota i nie do końca roztopionych, lodowych brył, a już samo patrzenie na takie widoki potrafiło wpędzić człowieka w depresję. Chwilę później ktoś poklepał mnie po ramieniu, a kiedy uniosłam wzrok i spojrzałam na roześmianą Alicję, trzymającą Franka za rękę, ci spytali się, skąd ten tłum.
– Nowe ogłoszenie. Mógłbyś? – mruknęłam, na co chłopak z uśmiechem puścił mi oczko i ruszył w kierunku tablicy. 
– Ten to ma dobrze. Z moim wzrostem dziesięciolatka prędzej by mnie stratowali niżbym coś się dowiedziała – mruknęła Alicja opadając na miejsce obok mnie. Chwilę potem uradowany chłopak podbiegł w naszą stronę.
– Teleportacja! – krzyknął, a jego dziewczyna pisnęła wesoło.
– Czy ktoś powiedział teleportacja? – zawołał Black, pojawiając się znikąd wraz z resztą Huncwotów.
– Czyżbyś ogłuchł, drogi Łapciu? – mruknęłam, na co chłopak posłał mi całusa.
– Chciałabyś.
– Zapisujecie się?
– No pewnie! – krzyknął podekscytowany James, na co Mary, która podeszła do nas zaspana, przewróciła oczami.
Pół godziny pełnej przepychania łokciami później nasze nazwiska widniały już na liście. W drodze na śniadanie wszyscy wysłuchiwaliśmy bardzo głębokich rozpraw Blacka i Pottera na temat ich planów zdania egzaminu już po trzech lekcjach, bowiem tak nieprzeciętni obywatele nie powinni mieć najmniejszego problemu z nauczeniem się sztuki teleportacji. James stwierdził, że w związku z jego urodzinami w marcu powinien być dopuszczony do niego jako jeden z pierwszych i dopiero przypomnienie mu, że przed nim pełnoletność świętować będziemy jeszcze ja i Remus ostudziło nieco jego zapał. Następnie pałeczkę przejął Syriusz, który zaczął naśmiewać się z przyjaciela i tego, że jest od niego młodszy o kilka miesięcy i pewnie skończyłoby to się kolejną przepychanką gdyby nie dotarcie do Wielkiej Sali i przypadkowe spotkanie grupy Krukonów, wśród których znajdowali się organizatorzy sylwestrowej imprezy.
Musiałam przyznać, że dziwnie było przywitać się z nimi wszystkimi. Byłam przyzwyczajona raczej do chłodnego spojrzenia na korytarzu, aniżeli uśmiechu, czy nawet przytulenia w przypadku Grace Butler, która jak zwykle wyglądała olśniewająco, a jej widok jak zwykle obudził drzemiącego od kilku dni potwora w mojej klatce piersiowej, który kuł mnie boleśnie gdzieś pod żebrami z donośnym "ty nigdy nie będziesz tak wyglądać". Wszystko to było jednak niczym w porównaniu z zaskoczeniem jakie mnie ogarnęło, kiedy Nathias podszedł do mnie i z uśmiechem pocałował w policzek. Atmosfera nagle się zagęściła, ktoś mruknął coś pod nosem i tylko geniusz Mary, która ogłosiła wszystkim, że zaraz umrze z głodu i pociągnęła mnie w stronę stołu Gryffindoru uratował sytuację. Jakby sama wieść o lekcjach teleportacji nie rozpraszała wszystkich, w połączeniu z porannym incydentem uważanie na lekcjach stało się prawie niemożliwe. Ciągłe pytania Dorcas o "mojego nowego znajomego", jak nazywała McRonnera, doprowadzały mnie do szału i dopiero zmiana tematu na jej cudowne ozdrowienie ostudziła jej zapał. Wszystko to doprowadziło do tego, że na zaklęciach zamiast wyczarować małą fontannę, sprawiłam, że wielka kula wody najpierw uniosła się niebezpiecznie wysoko, a następnie spadła na mnie z ogromną prędkością, mocząc mnie od stóp do głów. Profesor Flitfick osuszył mnie jednym machnięciem ręki, po czym kazał mi zostać w sali na przerwę na lunch i ćwiczyć, dopóki z różdżki nie wytryśnie czysta woda przypominająca fontannę, a nie, jak to ujął, mini jezioro. 
{pisane przy: can't stop dancin'}
Następne dni mijały w radosnym oczekiwaniu. W drugi weekend stycznia miał odbyć się mecz Ravenclawu przeciwko Huffelpuffowi. Wygrana Puchonów oznaczałaby wielką szansę na wygraną Gryffindoru, w wypadku wygranej Krukonów sytuacja trochę się komplikowała, Gryfoni bowiem musieliby pokonać i wychowanków domu Roveny i Salazara. James jednak nie tracił wesołej miny, twierdząc, że nasza drużyna od dawna nie miała tak dobrego składu, i że na pewno dadzą sobie radę. Razem z Mary obiecałyśmy mu więc, że wpadniemy na jeden z treningów i same ocenimy ich zdolności.
Mecz okazał się najdłuższym meczem tego sezonu. Po czterech i pół godziny wyrównanej walki, którą w ostatniej godzinie zaczął wygrywać Huffelpuff, szukający Krukonów złapał znicza. Ravenclaw wygrał jedynie dziesięcioma punktami. Trybuny zawrzały, a Deartorn, obrońca i kapitan drużyny Gryffindoru natychmiast zaczął obliczać iloma punktami będziemy musieli wygrać z Krukonami. 
Na dół zeszłyśmy same, bowiem James, Syriusz i Maryl zostali brutalnie zatrzymani w celu "wyjątkowego zebrania drużyny i omówienia strategi" co nie mogło poczekać do popołudnia, Alicja i Frank gdzieś zniknęli (jak zwykle), Peter zginął gdzieś w tłumie, a Clarie i Remus zobowiązali się poczekać na zaprzyjaźnionych członków drużyny. Puchoni nie wyglądali na zadowolonych z życia. Umorusani w błocie po pachy przez ciągłe nokauty i spadanie z mioteł zerkali z niechęcią na wiwatującą drużynę Krukonów. Kiedy spoglądałam w tamtą stronę uśmiech sam pojawiał się na mojej twarzy. Nietrudno było wyobrazić sobie, że zamiast niebieskich szat znajdowały się tam szkarłatne, a wspomnienie wygranej Gryffindoru rozgrzewało przyjemnie w środku. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że patrzę się prosto w oczy Nathiasa, który pomachał do mnie wesoło, a potem zawołał coś do kolegów z drużyny i ruszył w moim kierunku.
– O nie, o nie, udawaj, że za mną rozmawiasz – mruknęłam, łapiąc Mary za ramię.
– Przecież rozmawiam – odpowiedziała, marszcząc brwi. – Co się dzieje?
– Idzie tu!
– Kto? – spytała, rozglądając się.
– Przestań! Nathias.
– No i? Myślałam, że go lubisz – mruknęła, a zanim zdążyłam jej odpowiedzieć ktoś zawołał moje imię.
– Lily! Cześć – zawołał Krukon, odgarniając z oczu mokre włosy. – Możemy porozmawiać?
– Cześć – mruknęłam nieśmiało, a Mary wzięła głęboki wdech.
– No to poczekam... Poczekam przy schodach – powiedziała uśmiechając się nerwowo do chłopaka, który odwzajemnił uśmiech, a potem odwróciła się i odeszła.
– Cześć – powtórzył na wydechu, uśmiechając się szeroko, a moje serce zabiło mocniej. – A wiec... No, wow, wygraliśmy – zaśmiał się.
– Gratulacje – zachichotałam nerwowo, czując jak w moim gardle rośnie wielka gula. Chłopak potarł o siebie dłonie, a potem wytarł je w spodnie i ponownie się uśmiechnął, a ja pożałowałam, że nie ma obok mnie Mary. Nie byłam pewna co właściwie czuję, ale jakaś część mnie zaczęła po prostu panikować.
– Dzięki. To, to zasługa całej drużyny oczywiście...
– Ale to ty jesteś szukającym – mruknęłam cicho, a Krukonowi zalśniły oczy. 
– Ta... Ja jestem szukającym. Więc tak sobie myślałem... – zaczął, jednak ktoś z tłumu rzucił mu się na ramię.
– McRonner! Wspaniały mecz! – wykrzyknęła jakaś zarumieniona blondynka, ręką tarmosząc mu włosy.
– Ja, oh, tak, Natalie... Tak, dzięki.
– Proszę – zaśmiała się, a potem spojrzała na mnie. Miała bardzo ostre rysy twarzy, trójkątnie zarysowaną szczękę i małe, wąskie usta. Długie loki założyła za uszy i pozwoliła im swobodnie spływać na plecy i ramiona, gdzie bawił się nimi wiatr. Po kilku sekundach ciszy Nathias odchrząknął.
– Y, to jest Lily.
– Miło mi, jestem Natalie, Natalie Parker – odpowiedziała podając mi rękę.
– Lily Evans – mruknęłam robiąc to samo, jednak dziewczyna nie odeszła. Co więcej wciąż wisiała na ramieniu Krukona, który podrapał się po głowie.
– Ym, Natalie, pogadamy w zamku, muszę coś jeszcze załatwić.
– Oh... W porządku – mruknęła odsuwając się od niego. Jej głos wydawał się jednak trochę chłodniejszy. – To do później.
– Do później – odpowiedział Nathias, a blondynka zniknęła w tłumie, jednak odwróciła się jeszcze kilka razy spoglądając na mnie z nieukrywaną złością. – No więc. Tak sobie myślałem, całkiem nieźle rozmawiało mi się z tobą na imprezie. Polubiłem cię, Lily – zaśmiał się, a ja splotłam ze sobą palce i przygryzłam wargę. Czemu to mnie tak stresowało? – Bardzo chętnie spędziłbym z tobą trochę więcej czasu.
Uśmiechnęłam się i spojrzałam w bok. Nie miałam pojęcia jak się wykręcić, chociaż... tak właściwie nie wiedziałam nawet czemu chciałam się wykręcać. Ponownie spojrzałam na niego i uśmiechnęłam się. Był uroczy kiedy się przejmował, zamaszyście gestykulował i ciągle oblizywał wargi. Pierwszy raz ktoś się mną zainteresował, no, nie licząc Pottera, ale jak mogłam jego w ogóle liczyć. Poza tym to coś między nami było skończone. Dalej miał co do mnie jakąś manię, ale oboje zgodziliśmy się, że kończy z tym. No, na pewno było lepiej niż rok temu, kiedy biegał za mną z tym durnowatym tekstem "Evans, umówisz się ze mną" i doprowadzał do szału. Pierwszy raz mogło się ziścić marzenie o kimś, kto byłby dla mnie, z kim mogłabym spędzać cudowne chwile, kto naprawdę by coś do mnie poczuł. Czy właśnie nie tego pragnie każda dziewczyna?
Ale jakaś część mnie nie pozwoliła mi powiedzieć tak.
– Lily, a ty nie w zamku? Cześć Nathias, wspaniały mecz! – wykrzyknął James, który podszedł do nas razem z resztą naszych przyjaciół i przywitał się z kolegą.
– Dzięki – mruknął McRonner, jednak jego mina trochę zrzedła.
– Chyba chciałeś powiedzieć "wspaniały mecz, ale ja zagrałbym lepiej" – zaśmiał się Syriusz, który przybił z Krukonem żółwika. 
– W porządku? – spytała Maryl, a ja pokiwałam głową. Dziewczyna odwzajemniła mój gest, a potem uśmiechnęła się. – Trochę niemrawo wyglądasz.
– Tak, właśnie rozmawialiśmy z Lily o... meczu – mruknął Nathias, a ja słysząc swoje imię spojrzałam na chłopaków.
– To sobie nie pogadaliście, nie obraź się Evans, ale w ogóle się nie znasz na sportach – zaśmiał się Syriusz, a ja wzniosłam oczy ku niebu powoli odzyskując pewność siebie.
– Żebym nie powiedziała, na czym ty się nie znasz.
– Na przykład? – zawołał wojowniczo, a Maryl zaśmiała się.
– Na przykład na rozmowie z dziewczyną – powiedziała, a reszta wybuchła śmiechem.
– Dobra, dobra. Czas na nas, Peter już poszedł, a to znaczy, że nasze zapasy ciasteczek są zagrożone – mruknął Black.
– MACIE ZAPASY CIASTECZEK?! IDZIEMY – krzyknęła Binner i łapiąc Gryfona pod rękę szybkim truchtem ruszyła w stronę zamku.
– Cała Maryl. Do zobaczenia! – zawołał James, a Gryfoni powoli ruszyli w stronę zamku. Mogłam zostać, powiedzieć, że zaraz do nich dołączę, jednak nie zrobiłam tego. Rozmowa była skończona i oboje to wiedzieliśmy.
– Do zobaczenia na korytarzu – mruknęłam, uśmiechając się do chłopaka, podczas kiedy James ciągnął mnie za ramię i zmuszał do chodu tyłem.
– Do zobaczenia, Lily – mruknął uśmiechając się smutno. Patrzyłam jak odwraca się i rusza w kierunku swojej drużyny, ciągnąć za sobą miotłę. Ktoś poklepał go po ramieniu, a potem zniknął w tłumie. 
Mary nie było na schodach, więc nie mając nikogo do rozmowy wróciłam do wieży w ciszy, bowiem Gryfoni pochłonięci byli własnymi sprawami. Jak nigdy wszystkie spędziłyśmy wieczór w dormitorium, więc końcem końców, mówiąc ciche "dobranoc", zaciągnęłam kotary i ułożyłam się do snu, nie wyrzucając z siebie przedtem tego, co mnie męczyło. Długo nie mogłam usnąć, a kiedy już mi się to udało przyśnił mi się Nathias, który najpierw chodził za mną, kiedy gubiłam się w nieskończenie długich korytarzach, a gdy w końcu znalazłam drzwi, które miały być wyjściem, a okazały starym, okurzonym pokojem z kominkiem, jednym oknem i starym, drewnianym łóżkiem on przyszedł tam za mną, zbliżył się i zaczął całować moją szyję w taki sposób, że kiedy obudziłam się nad ranem byłam cała mokra od potu.
Styczeń był ciężkim miesiącem. Przerwa trochę nas rozleniwiła, więc powrót do nauki był dwa razy cięższy. Kolejne dwa tygodnie mijały bez większych niespodzianek, chyba że weźmiemy pod uwagę podarunek od profesor McGonagall w postaci wypracowania na trzy stopy, na którego napisanie mieliśmy aż tydzień. Moje siedemnaste urodziny zbliżały się wielkimi krokami i chcąc nie chcąc coraz częściej rozmyślałam nad przyszłością. Zaczynałam się naprawdę martwić. Kiedyś chciałam zostać uzdrowicielką, podobnie zresztą jak Mary, jednak przerażała mnie wizja świata zewnętrznego, w którym panował terror. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać siał spustoszenie i nie byłam pewna, czy poradziłabym sobie przy takich okolicznościach. Oczywiście świat magii potrzebował tyle rąk do pomocy ile było się w stanie zgłosić, jednak czułam się o wiele słabsza od reszty Gryfonów. Tamtymi czasy w Pokoju Wspólnym często poruszane były tematy poważniejsze od głupich żartów Huncwotów. Szósto, siódmo, a nawet niekiedy piątoklasiści okupowali wtedy sofy wokół kominka i wspólnie rozmawiali o przyszłości. Każdy zgadzał się z tym, że nadchodzą ciemne czasy. Wiele osób deklarowało się do walki przeciwko Czarnemu Panu, jednak nie wszyscy byli na tyle odważni. Większość, zupełnie jak ja, siedziała w ciszy, nieliczni wspominali coś o pomocy w szpitalach. Łapałam się na zastanawianiu się, czy tak jak reszta moich przyjaciół nie chciałabym wspomóc oddziałów przeciwnych Sami–Wiecie–Komu, chociaż wydawało się to aż zanadto nierealne. Siedemnasto, osiemnastolatkowie w szeregach doświadczonych czarodziei? Jedno jednak było pewne – nikt z nas nie chciał się poddać.
Na kilka dni przed moimi urodzinami zamkiem wstrząsnęły nowe pogłoski o działalności Śmierciożerców. Byłam wśród osób, których najbardziej one dotknęły – osób z mugolskich rodzin. Zwolennicy Czarnego Pana wynajdywali, a następnie mordowali nasze rodziny. To było niczym cios prosto w brzuch. Miałam wrażenie, że w jednej sekundzie wszystko pociemniało, nie mogłam zaczerpnąć tchu. To było to, czego najbardziej się obawiałam, co nawiedzało mnie w snach. Przed czym ostrzegałam mamę w swoich listach, na co ona zawsze reagowała stoickim spokojem. "Będzie dobrze kochanie. Ja, tata i Petunia damy sobie radę. Nie musisz się o nas martwić, lepiej zajmij się nauką. Przed tobą ciężki okres, to już szósta klasa. Nawet nie wiesz jak jestem z Ciebie dumna!"
Jej listy zazwyczaj doprowadzały mnie do łez. Tak usilnie próbowała zmienić temat, uspokoić mnie i przekierować moje myśli w innym kierunku... Nie wyobrażałam sobie tego, że mogłoby jej zabraknąć. Dlatego wieści o kolejnych morderstwach sprawiły, że przez osiemdziesiąt procent czasu chciało mi się płakać, a przez pozostałe dwadzieścia dostawałam ataków paniki. Mary zaczęła sypiać ze mną w jednym łóżku, bo inaczej nie byłam w stanie usnąć. A z dnia na dzień było coraz gorzej.
Piątek dwudziestego ósmego stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku spędzałam leżąc na kanapie przed kominkiem z głową na kolanach Macdonald, która bawiła się moimi włosami. Gryfoni rozłożyli się wokół, korzystając z przywilejów bycia jednymi z najstarszych w Wieży. Lupin uczył grać Petera w szachy czarodziejów, w czym chłopak był chyba jeszcze gorszy ode mnie, o ile było to w ogóle możliwe, a ich przeciwnik, Frank, miał całkiem niezły ubaw.
– Lily Evans? – zapytał czyiś piskliwy głos. Wszyscy odwrócili głowy w kierunku, z którego dochodził, a ja zaskoczona uniosłam się i powoli uczyniłam to samo. Zaraz obok sofy na której siedziałyśmy stała mała dziewczynka o czarnych jak smoła, krótkich, nastroszonych włosach. Była na pierwszym roku, kojarzyłam ją z wyglądu. Jej niebieskie, roziskrzone oczy wpatrywały się we mnie nieśmiało, aż drżącą ręką podała mi zwinięty pergamin, po czym natychmiast odeszła. Skonfundowana rozwinęłam rulonik i zmarszczyłam brwi czytając jego zawartość. Sekundę później moje serce się zatrzymało.
– Co jest? – spytała Mary, a reszta przyglądała mi się w skupieniu.
– To... To Dumbledore. Chce żebym przyszła do sali zaklęć...
– N–nie rozumiem – mruknęła Clarie, a ja nie nie potrafiłam zaczerpnąć tchu.
– A co jeśli – zaczęłam, a łzy napłynęły mi do oczu – co jeśli coś się stało i...
– Nie, nie, nie, wykluczone. Mówię ci, na pewno chodzi o coś innego – mruknęła moja przyjaciółka kładąc ręce na moich ramionach, jednak nie potrafiła ukryć zaniepokojenia.
– Mary ma rację. Jeżeli coś by się stało, wezwałby cię do swojego gabinetu – dodał Remus, a reszta zgodnie pokiwała głowami.
Cokolwiek nie powiedzieli i jakkolwiek nie próbowali dodać mi otuchy, wciąż czułam się jakbym szła na ścięcie. Kiedy dotarłam na miejsce miałam ochotę zwymiotować. Powoli złapałam za klamkę i weszłam do środka.
Wszystkie ławki zniknęły, a na ich miejscu stały teraz rzędy wysokich, obitych materiałem krzeseł. W sali było już kilkanaście osób, które zaniepokojone rozmawiały o czymś przyciszonym głosem. Niektórzy spojrzeli na mnie, a potem szepnęli coś do swoich towarzyszy. Nie wiedząc co robić powoli podeszłam do przodu i usiadłam na jednym z krzeseł, a chwilę później ktoś uczynił to samo, wybierając miejsce obok mnie.
– Lily Evans, prawda? Mam na imię Cykada. Chodzimy razem na transmutację – mruknęła dziewczyna. Miała długie, delikatnie fioletowe włosy i wielkie, niebieskie oczy, które wpatrywały się we mnie zaciekawione. W połączeniu z małymi, jasnymi ustami efekt był zatrważający. Miała na sobie pozaciągany, biały sweter i czarne dżinsy. W dłoniach tłamsiła strzępek jakiegoś materiału, jednak kiedy zauważyła, że się mu przygląda, natychmiast schowała ręce.
– T–tak, Lily – mruknęłam cicho, ponownie spoglądając na jej twarz. – Cykada to dosyć niespotykane imię – dodałam po chwili, a dziewczyna uśmiechnęła się.
– Mój tata jest wielkim fanem The National Geographic Magazine, chociaż to tylko jedna z jego pasji. Zajmuje się kolekcjonowaniem zagrożonych okazów z gatunków gadów. Poznali się z mamą na seminarium o rozmnażaniu Cykad, mało romantycznie, wiem, ale chyba reszty już się możesz domyśleć, patrząc na związek tematyki wykładów z moim imieniem – zachichotała, a ja uśmiechnęłam się.
– Czy to znaczy, że...
– Tak, też pochodzę z mugolskiej rodziny. Jak wszyscy tutaj. No, może poza Lindsey Lebron, której mama pracuje u Madame Malkin. Co ona właściwie tu robi?
– Chyba jest półkrwi – mruknęłam, jednak Cykada już mnie nie słuchała. Mogłam usłyszeć jak pod nosem mówi sama do siebie o tym, że Lindsey z pewnością jest bezpieczna, a Ministerstwo powinno raczej zadbać o takich jak my, jednak zanim zdążyłam spytać ją o co chodzi drzwi ponownie się otworzyły i do środka wszedł spowity w białą szatę, profesor Dumbledore. Przyciszone rozmowy natychmiast całkowicie ucichły, a resztki tych, którzy jeszcze nie znaleźli sobie miejsc w pośpiechu to zrobili. Podczas mojej rozmowy z Krukonką musiało dojść jeszcze kilka osób, bowiem wszystkie krzesła zostały zajęte.
– Witajcie. Wybaczcie, że niepokoję i odrywam was od przyjemności odpoczynku w tak uroczy, piątkowy wieczór. Mogłem poczekać do jutrzejszego ranka by powiadomić was o tym przy śniadaniu, jednak uważam, że każdy z was ma prawo wiedzieć, co dzieje się z jego bliskimi – powiedział, stając przed nami z rękami założonymi na plecach. Po jego słowach w sali rozległy się szepty, a niektórzy spojrzeli po sobie przerażeni, jednak Dumbledore nie przejmując się tym ruszył przed siebie i kontynuował. – Jak już mogliście wywnioskować z rozmów, które zapewne między sobą odbyliście, wszyscy pochodzicie z mugolskich rodzin. Ostatnie wydarzenia pokazują, jak bardzo niebezpieczna staje się sytuacja w magicznym świecie. Profesor McGonagall prosiła mnie, był tego nie mówił – zaczął, ponownie stając przed nami i wpatrując się w nasze twarze – jednak uważam, że powinniście wiedzieć. Lord Voldemort rośnie w siłę, a żeby go powstrzymać musimy się zjednoczyć i bronic tych, którzy sami nie potrafią tego uczynić.
W sali zaległa cisza. Kilka osób dygotało, z szokiem wpatrując się w dyrektora, a imię Czarnego Pana dźwięczało w naszych uszach, niczym szkolny hymn, który bywał wygrywany co kilka lat w celu uczczenia szkolnej tradycji.
– Dlatego uważam, że powinniście wiedzieć, iż Ministerstwo Magii poczyniło kroki w celu ochrony waszych rodzin. Dzisiejszego wieczoru specjalnie wykwalifikowani pracownicy przetransportują waszych najbliższych do wcześniej przygotowanych ośrodków. Dlatego proszę was o trochę cierpliwości. Jak najbardziej rozumiem – powiedział, uciszając ręką kilka osób, które szeptały coś między sobą – wasze zdenerwowanie, ale obawiam się, że próby kontaktowania się z rodziną mogłyby im tylko zaszkodzić. Wciąż nie wiemy kto dokładnie donosi o naszych planach Czarnemu Panu, dlatego cały projekt utrzymywany jest w tajemnicy. A mogę was zapewnić, że wraz z przylotem kilku tuzinów sów w jedno miejsce, dłużej nie byłoby już to sekretem dla nikogo inteligentnego, a już zwłaszcza dla popleczników Lorda Voldemorta – zakończył, uśmiechając się smutno, a my ponownie zadrżeliśmy na dźwięk imienia Sami–Wiecie–Kogo.
– Więc kiedy będziemy mogli się z nimi skontaktować? – spytał chłopak o kruczoczarnych włosach, który siedział dwa rządy przede mną.
– Oni zrobią to pierwsi. Kiedy będą już bezpieczni, Ministerstwo zapewni im możliwość powiadomienia was o tym.
W sali zaległa cisza. Dumbledore przyglądał się nam w skupieniu, a my powoli trawiliśmy informacje.
– Rozumiem, że może być to dla was dużo. Pozwolę wam to przemyśleć. Musicie wiedzieć, że zrobimy wszystko co w naszej mocy, by ochronić was i wasze rodziny.
Delikatne oczy dyrektora spoczęły na mnie w tym samym momencie, w którym ja spojrzałam na Cykadę. Jej dłonie zaciskały się na dziecięcym kocyku w małe żyrafy, który wcześniej wzięłam za kawałek zwykłego materiału.

– To dobrze. No wiesz, dobrze, że coś z tym robią – mruknęła Alicja, przeglądając się w lustrze. Siedziałyśmy w dormitorium, a ja opowiadałam dziewczynom o wszystkim czego się dowiedziałam.
– Wiesz gdzie dokładnie ich umieszczą? – spytała Mary, a ja pokręciłam delikatnie głową.
– Przygotowali kilkanaście różnych ośrodków, nie chcą ryzykować ataku. Myślę że... Chyba mogą się bać, że mają szpiegów w swoich szeregach...
– Nie rozumiem więc jak niby mamy czuć się bezpiecznie – warknęła Alicja, odrzucając zieloną bluzkę, którą właśnie zdjęła, a potem spojrzała na nas. – No skoro oni sami nie są pewni co się dzieje w ich głównej siedzibie! To tak jakby... Nie wiem, być odgnamiaczem, a samemu mieć ogród pełen gnomów!
– Alicjo – mruknęła Dorcas, kręcąc delikatnie głową.
– No co? Nie mam racji?
– Może i masz, ale nie wolno nam krytykować decyzji rządzących. Oni sami najlepiej wiedzą co powinni robić – powiedziała, włączając radio. Dormitorium wypełniły bębny nowego hitu Tępogłowych Trutni, a ja przyglądałam się czarnowłosej. W ciągu kilku ostatnich dni na nowo zmizerniała i ponownie przypominała mi tą zapłakaną dziewczynę, która 3 miesiące temu straciła rodzinę. Zastanawiałam się, czy naprawdę nikt tego nie widzi? Wiedziałam, ze byliśmy zaślepieni jej poprawą, ale to nie była Dorcas, którą pamiętałam. Ubierająca się na czarno, puszysta dziewczyna, która uśmiechała się nieśmiało i ustępowała miejsca kolegom. Zazwyczaj była cicho, ale nie była wyrzutkiem. Teraz stała w centrum wydarzeń i nikogo to nie zastanawiało?
Mnie nie, przynajmniej dopóki nie przestałam wreszcie użalać się nad własnym życiem. Zadziwiające jak bardzo egocentryczna potrafiłam być. Aby zauważyć ból innych musiałam najpierw skończyć z moimi idiotycznymi dramatami. I w końcu to widziałam. Widziałam, że Dorcas trochę za dobrze poradziła sobie ze swoimi koszmarami i nie żeby było w tym coś złego. Nie byłoby, gdyby nie fakt, iż ostatnio coraz częściej przychodziły gorsze dni. A stara ona powracała z hukiem. Czemu więc nikt tego nie widział? A może po prostu nikt nie chciał tego widzieć?
Spojrzałam na Alicję, która ukradkiem przyglądała się Meadowes. Co się z nami stało?



Minęły dokładnie trzy miesiące od ostatniej notki. Dokładnie jedenaście miesięcy od powstania bloga. Na samym początku wszystko wydawało się takie proste. Wtedy, w ciągu trzech miesięcy dodałabym już z sześć rozdziałów, a teraz?
Ostatnio wszystko wydaje się trochę zbyt przytłaczające. Ten rozdział pisałam od hohoho nie wiem kiedy i jakoś nie potrafiłam go skończyć. Wiedziałam, że będę musiała go podzielić na dwie części, ale wciąż czekałam aż dopiszę coś jeszcze. Tylko, że czas mijał i nic się nie zmieniało.
Publikuję ten rozdział z nadzieją, że pisanie kolejnego pójdzie mi lepiej. Szybciej. Łatwiej. Chociaż pisanie nie jest takie łatwe.
Minęła połowa ferii a ja nic nie zrobiłam. Myślę, że ten ostatni tydzień jest metaforą mojego życia, beznadziejnie zakopana w pościeli, zakochana w serialach, z głową w chmurach, słodyczami i herbatą wyczekuję na cud. 
Tylko co miałoby być tym cudem.
Co do kolejnego rozdziału, bardzo chciałabym, żeby ukazał się równo za miesiąc, w pierwszą (również w moim życiu) rocznicę bloga. Jeżeli się wyrobię, to może nawet dodam jakieś bonusy? Kto wie. Życzcie mi powodzenia! I dziękuję wszystkim tym, którzy tak wytrwale czekali na nowy rozdział. Ostatnio byłam trochę nieobecna, ale obiecuję nadrobić wasze opowiadania tak szybko jak dam radę :) I jeszcze raz przepraszam za długą nieobecność. Obiecuję, ze druga część rozdziału będzie ciekawsza.