Grudzień przyniósł ze sobą pokłady
białego puchu, który przykrył okoliczne szczyty. W jakiś dziwny, pokręcony
sposób lubiłam budzić się wcześniej tylko po to, żeby przysiąść na chwilę na
parapecie i przy otwartym oknie porozmyślać nad tym, co było. Dziewczyny
wykorzystywały każdą możliwą chwilę by jeszcze pospać, a kiedy ja zadowolona
schodziłam na śniadanie one ledwo wychylały nosy zza puchowych kołder.
Od wielu dni Wielka Sala była
miejscem, w której przesiadywałam całymi godzinami. Przychodziłam tam często,
nawet popołudniami, unikając w ten sposób tłoku, który panował w Pokoju
Wspólnym. Tamtymi czasy nauki jedynie przybywało i chcąc nie chcąc większość
tego czasu spędzałam nad podręcznikami. Były też jednak momenty, w których po
prostu siedziałam przy ławie, rozłożona na stole, opierająca ciężką od
przemyśleć głowę na rękach i wpatrywałam się w zaparowane okna. Na zewnątrz
szalały zamiecie, a Hogwart zdawał się tonąć w białym, zimnym morzu wspomnień
ostatnich dni.
Tamtego razu po raz pierwszy od kilku
dni mogłam pozwolić sobie na odpoczynek. Właśnie skończyłam pogmatwany referat
na obronę przed czarną magią o zaklęciu powodującym spowolnienie przeciwnika, z
dokładnością opisując jego oddziaływanie na mózg, co sprawiło, że mój własny
chyba się przegrzał. Leżałam więc zmęczona i co chwila ziewając. przyglądałam
się. jak na zewnątrz zapada zmierzch, choć pora była jeszcze wczesna.
– Cześć – jęknęła Mary, siadając
obok mnie. Powoli uniosłam głowę i spojrzałam na nią, była tak samo wykończona
jak ja. – Mam dość, chcę już tę przerwę świąteczną.
– Czy ja wiem – mruknęłam,
przeczesując włosy palcami. – Pewnie nam tyle dowalą na święta...
– No i? Chociaż na chwilę będzie
można odetchnąć – westchnęła szatynka, kładąc się na stole. – Ostatnio często
tu przesiadujesz – dodała po chwili.
– Lubię tu przychodzić. Tu
przynajmniej jest spokój.
Między nami zapadła cisza. Wokół
można było wyczuć klimat zbliżających się świąt. W całym zamku zapłonęły
potężne kominki, oświetlając drogę jasnym, migoczącym światłem, jedynie lochy
wciąż odstraszały zimnem.
– Nie zdążyłyśmy porozmawiać o
naszyjniku... – mruknęła Mary, wyrywając mnie z zamyśleń. Powoli przeniosłam na
nią swój wzrok i przyjrzałam się jej zmęczonej twarzy. Szare oczy skrywała za
woalem gęstych, czarnych rzęs, jej mały, okrągły nos wydawał się trochę zbyt
czerwony, a wory pod oczami za wielkie. Jej usta ułożyły się w delikatnym
uśmiechu, kiedy zauważyła, że jej się przyglądam. – No co?
– Co jest między tobą i Remusem? –
spytałam, jednocześnie przyłapując ją na próbie ukrycia rumieńców.
– A co ma być?
– Nie odpowiadaj pytaniem na
pytanie.
– Nic – szepnęła, ponownie
spoglądając w okno.
– A ja jestem trollem i mam
piętnaście stóp wysokości – powiedziałam, wywracając oczami. – A tak serio?
– Nie wiem – mruknęła po chwili
ciszy, patrząc smutno w moje oczy. – Było dobrze, naprawdę dobrze. Kiedy
zginęli rodzice Dorcas... – urwała, jednak ja wiedziałam co chciała powiedzieć.
Nie uszedł mojej uwadze sposób w jaki rozmawiali, w jaki razem spędzali czas. –
Ale ostatnio coś się wydarzyło, chociaż nie wiem co. Stał się strasznie
roztargniony i... sama nie wiem, rozdrażniony. Ciągle powtarzał, że to przez
jego matkę, że musi do niej zajrzeć przed świętami, ale mam wrażenie, że czegoś
mi nie mówi. Z resztą, jedzie do niej zaraz przed nimi, zaraz przed świętami,
które mógłby z nią spędzić, a potem wraca od tak do zamku? Po prostu tego nie
rozumiem! – Oddychała ciężko, jak gdyby wyrzucenie z siebie wszystkich tych
słów kosztowało ją więcej niż mogłaby przypuszczać. Po chwili popatrzyła na mnie
przestraszona i pokręciła głową. – Nie powinnam...
– Jeżeli coś jest nie tak, to
powinnaś mi o tym mówić – powiedziałam, dotykając jej ramienia. Wzdrygnęła się
i spojrzała na mnie. – Poza tym, myślę, że tu może pomóc tylko rozmowa.
– No nie wiem, Lily...
– A co innego zrobisz? Jeżeli sobie
nie wyjaśnicie tego, co jest pomiędzy wami, to z dnia na dzień nagle nie
zacznie być lepiej, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej się oddalicie.
– Więc może ty porozmawiasz z
Jamsem? – wyrzuciła, a chwilę później spojrzała na mnie wystraszona.
– O czym mam z nim porozmawiać?
– No wiesz... Ostatnio wiele się
wydarzyło, a po tym jak wróciliście razem z nad jeziora...
– Rozmawiałyśmy na ten temat, Mary.
Nic się nie wydarzyło.
– Ale...
– Koniec, kropka. – Zacisnęłam usta
i powoli zaczęłam pakować książki do torby.
– Lily, myślę, że... On myśli,
że... Wydaje mi się...
– Powiedz w końcu to, co chcesz
powiedzieć od samego początku.
Dziewczyna patrzyła na mnie
niepewnie, bawiąc się palcami.
– Wiesz, że mu się podobasz.
– No i?
– Wiesz też, że... no w pewien
sposób skończyłaś jakiś etap swojego życia i jesteś teraz otwarta na nowe
znajomości...
– Otwarta na nowe znajomości? –
mruknęłam, zwężając oczy.
– Och, no wiesz o co mi chodzi!
Kiedy ktoś odchodzi, ktoś inny go zastępuje, a on liczy na to, że to będzie on!
Polepszyły się nasze stosunki, wasze, i...
– Przecież on wie, że...
– Wie, że co? Wiesz jak się
cieszył po tym jak wrócił z tobą z nad jeziora? Tak, wiem, to był tylko
przypadek – zawołała szybko, widząc, że już otwierałam usta, żeby protestować –
i że gdyby nie to, że poszli wtedy po to piwo, to nawet by nie wiedział, że
wyszłaś, i że ty wtedy robiłaś to, co uważałaś za słuszne i tak dalej, ale...
– Ale on jest dorosły i po takim
czasie...
– Chyba nie myślisz, że każdy
chłopak jest na tyle dojrzały, żeby zachowywać się dokładnie tak, jakby tego
oczekiwała dziewczyna! – krzyknęła, wyrzucając ręce w powietrze, a kilka osób
obejrzało się za nią ciekawie.
Między nami zaległa cisza.
Wiedziałam, że miała rację, bo przecież sama się tego spodziewałam.
– Dlatego nie chciałam ich do nas
dopuścić, nie chciałam, żeby się zbliżyli, bo potem wszystko się komplikuje!
Zawsze! – syknęłam i łapiąc torbę, szybkim krokiem opuściłam Wielką Salę.
O co tak właściwie byłam zła?
O to, że stara, dobra Lily wiedziałaby co robić? Wszystko się zmieniało i z
dnia na dzień cały świat wyglądał inaczej, a może przynajmniej moje spojrzenie
na niego. Dobrze pamiętałam moje odczucia jeszcze z podróży do Hogwartu, to,
jak żaliłam się Mary, wciąż pamiętałam mój stosunek do Huncwotów. Teraz czułam
się tak, jakby to była zupełnie inna czasoprzestrzeń. Miałam wrażenie, że tamta
Mary zniknęła na dobre, zamieniając się w tą fajną, miłą Gryfonkę, którą nagle
wszyscy polubili. Kontrast tej nowej i starej Macdonald był tak wielki, że
przez chwilę zastanawiałam się, czy za jej zmianą nie stoi ktoś inny, ktoś, kto
to wszystko uknuł. Ale prawda była inna, prostsza. Mary
zostawiała powoli za sobą okres towarzyszenia mi we wszystkich moich głupich
humorach i ukrywania się przed bożym światem po to, by w końcu stać się wesołą,
dojrzałą nastolatką. Ona zaczynała żyć swoim życiem, a ja nie
byłam gotowa na zmiany.
– Żałosne – mruknęłam sama do
siebie, przechodząc pod dziurą pod portretem.
Następnego dnia obudziłam się zanim
pierwsze promienie słońca zdołały chociażby przedrzeć się przez zamieć
szalejącą na zewnątrz. Chcąc nie chcąc po ciemku podeszłam do kufra i wyjęłam z
niego gruby, wełniany sweter i czarne rajstopy, które, przynajmniej w praktyce, miały ochronić mnie przed niesamowitym zimnem panującym w zamku. Idąc do łazienki rozmyślałam
o jakichś porządnych tabletkach nasennych, albo chociaż eliksirze, który
pozwoliłby mi spać trochę dłużej niż zwykłam. Co z tego, że byłam w stanie
wstawać codziennie jak w zegarku, skoro nawał obowiązków przytłaczał mnie i
powodował, że padałam niczym mucha już o dziewiętnastej. Spojrzałam na swoje
odbicie w lustrze i westchnęłam. Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu,
że całe to zamieszanie nie jest dla mnie.
– Dzisiaj to załatwię – obiecałam
sobie, po czym szybko wciągnęłam na siebie przygotowane wcześniej ciuchy.
Tak jak myślałam, nawet po dość
długiej porannej toalecie i niemożliwie długim ociąganiu się, kiedy w końcu
wróciłam do dormitorium dziewczyny wciąż spały. Z grymasem zarzuciłam na siebie
szatę, zabrałam torbę i ruszyłam w stronę świecącego pustkami Pokoju Wspólnego.
– Super – jęknęłam, rozkładając
ręce. – Czemu zawsze wszyscy śpią?
Ze zrezygnowaniem przeszłam przez
dziurę pod portretem i powtarzając w głowie prawa Shermana, próbowałam nie
skupiać się na tym, że z dziewięćdziesięciu ośmiu procent portretów dochodzi
głośne chrapanie. Z ulgą więc powitałam widok Wielkiej Sali i tych kilku
ospałych uczniów, którzy zagłębieni w książkach, machali swoimi łyżkami. Powoli
podeszłam do swojego stałego miejsca, troszkę bliżej stołu nauczycielskiego niż
środka i usiadłam na nim. Gryfoni uwielbiali środek i koniec stołu, początek
zazwyczaj zajmowali najmłodsi. Ja natomiast starałam się jak najbardziej to
wykorzystywać i szczerze nie wyobrażałam sobie spędzania posiłków w grupie
(nie)dojrzałych nastolatków, których największą frajdą było rozśmieszanie się
nawzajem i parskanie jedzeniem w stronę znajomych, kiedy im się to udało.
Powoli wygrzebałam z torby
podręcznik do transmutacji i wkładając palec pod zieloną zakładkę otworzyłam ją
na stronie poświęconej prawom Shermana.
– Jeden, materia ożywiona zajmuje o
dwie trzecie więcej przestrzeni niż nieożywiona. Dwa, każdy ruch ma swoje
oddziaływanie. Trzy... Trzy... Trzy? – jęknęłam, natychmiast spoglądając
ponownie w podręcznik. – Trzy, żadne rzucone zaklęcie nie pozostaje bez
reakcji. Żadne rzucone zaklęcie nie pozostaje bez reakcji. Żadne zaklęcie...
bez reakcji. – W głowie huczało mi od dziesięciu najbardziej banalnych, a
jednocześnie sprawiających najwięcej kłopotów praw. To było jak wydarzenie z
historii, o którym przecież tyle wiesz, ale kiedy ktoś poprosi cię o jego
omówienie masz pustkę w głowię i boisz się użyć jakiegokolwiek synonimu do
regułki z podręcznika, bo nagle okaże się, że chodziło o coś całkiem innego.
Nie wiadomo kiedy Wielka Sala zaczęła się zapełniać, ani kiedy w drzwiach pojawili
się znajomi mi Gryfoni. Dopiero ich głośne usadawianie się naokoło wyrwało mnie
z transu nauki.
– Liluś. Kochanie. Ja wiem, że
uwielbiasz nam robić na złość, ale czy nie rozumiesz, że nasze miejsca są
troszkę bardziej na prawo? No wiesz, chyba, że nie zauważyłaś gdzie siadasz, bo
tak cię pochłonęła nauka... – powiedział Syriusz, stykając ze sobą palce dłoni,
jednak przerwał, kiedy dostał kuksańca od Maryl.
– Odwal się, Black. Możemy siedzieć
gdziekolwiek.
– Nie musicie mnie pilnować –
zaświergotałam, przerzucając kartkę. – Nie jestem nimfomanką i nie zaćpam się
na śmierć, możecie mi wierzyć.
– Och, w końcu mi ulżyło – zawołał
Syriusz, łapiąc się teatralnie za serce, a kiedy spojrzałam na niego oschło, zachichotał głośno.
– Przesadzacie – zaśmiał się James,
popychając Łapę, na co ten, dosłownie, warknął. Chłopak zachichotał jeszcze
głośniej i spojrzał na mnie rozradowany. Znałam ten wzrok, choć wydawał się
taki odmienny. Kiedyś traktowałam go inaczej. Przez większość piątej klasy był
moją zmorą, a teraz... Wystarczyło, że ich lepiej poznałam, żeby moje myślenie
całkiem się zmieniło. Nie zmieniło się jednak znaczenie jego przeszywającego
spojrzenia, pod którym moje ciało przechodził dziwny dreszcz, wprawiający mnie
w zakłopotanie. Pamiętałam wiele momentów, w których moimi jedynymi odczuciami
było ogłuszające zdenerwowanie. Jeden szczególnie zapadł mi w pamięć.
Tamtego roku jesień była naprawdę
ciepła. Severus czekał na mnie na korytarzu
na drugim piętrze, a ja wciąż rozmawiałam z Mary i jedyną rzeczą, o jakiej
byłam w stanie myśleć to to, jak bardzo będzie o to zły.
– Hej, Evans! – krzyknął Potter,
kiedy mijałyśmy Huncwotów opartych o parapet przy wschodnim oknie dziedzińca.
– Do zobaczenia – mruknęłam do Mary
i całkowicie ignorując chłopaka ruszyłam w stronę schodów.
– No nie daj się prooooosić –
krzyczał, biegnąc za mną. Przyspieszałam korku, co chwila oglądałam się przez
ramię i widziałam ten sam, wtedy znienawidzony, uśmiech.
– Zostaw mnie, Potter – warknęłam,
kiedy zrównał się ze mną krokiem.
– Co tak niemiło – spytał,
podnosząc brwi.
Nie odpowiedziałam. Próbowałam
przeskoczyć dwa schodki, lecz zaczepiłam nogą o kamień i poczułam jak boleśnie
upadam na kolano. Próbowałam krzyknąć, kiedy ręce chłopaka uchwyciły mnie w
okolicach klatki piersiowej i pociągnęły w swoją stronę. Powoli upadłam wprost
w jego ramiona, a potem pociągając go za sobą obróciłam się i nieświadomie
zaciskając palce na jego koszuli przyciągnęłam do siebie. Chłopak wylądował na
mnie, nosem pocierając o moją szyję.
– P–przepraszam – jęknęłam,
oddychając szybko. Chłopak położył dłoń na ziemi, tuż obok mojej głowy i
delikatnie uniósł swoje ciało i choć już mnie nie przygniatał, wciąż czułam na
sobie jego dotyk. Jego wzrok odnalazł mój, a jego usta wygięły się w radosnym
uśmiechu. Widział jak drżałam, a ja widziałam iskierki w jego oczach, kiedy przyglądał mi się rozbawiony.
– A więc jednak na mnie lecisz –
wyszeptał cicho, a jego głos stopił się z ciepłym wiatrem. W jednej
chwili ogarnęła mnie złość i z całych sił odepchnęłam go od siebie.
– Och, dasz ty mi wreszcie spokój?! Złaź ze mnie, natychmiast!
Tak, znałam to spojrzenie, zmieniły
się tylko okoliczności jego oglądania. Nagle zrozumiałam, że krzyczałam na
Mary, bo sama nie wiedziałam co mogę zrobić. Już nie chciałam ich od siebie
odpychać, ale jak inaczej mam mu pokazać, żeby dał sobie spokój?
Nie byłam w stanie przestać o tym
myśleć, nawet kiedy w końcu zasiedliśmy w ławkach na lekcji transmutacji. Nie
zwracałam uwagi na otoczenie do chwili, w której usłyszałam swoje nazwisko.
– Tak? – spytałam, spoglądając na
profesor McGonagall.
– Siódme prawo Shermana –
powiedziała nauczycielka, wpatrując się we mnie ostro. O cholera,
przemknęło mi przez myśl. Myśl, Lily, myśl. Siódme prawo Shermana, co
było siódmym prawem Shermana?
– Rozszczepienie ciała jest
wynikiem braku odpowiedniego skupienia. Rozszczepieniu ulega część, która jest
przez czarodzieja ominięta ogólnym wyobrażeniem, a sam on staje się
zdezorientowany, przez co niemożliwa jest jego całkowita teleportacja –
mruknęłam cicho, a kobieta pokiwała powoli głową.
– Tak. Prawa Shermana są spisem
podstawowych założeń i praw obowiązujących magię, które każdy z was musiał znać
już wcześniej, choć mógł nie zdawać sobie z nich sprawy. Co do siódmego,
będziecie mogli przekonać się o jego działaniu już w styczniu – mruknęła, a po
klasie przeszedł szum podniecenia.
– Teleportacja! – szepnęła Mary,
uśmiechając się szeroko.
– No dobrze, wróćmy zatem do
zastosowania.
Miałam wrażenie, że lekcja minęła w
ciągu kolejnych kilku sekund i zanim zdążyłam nawet mrugnąć, dziedzińcowy dzwon
ogłosił jej koniec.
– Jeżeli na przyszłych zajęciach
znajdzie się ktokolwiek, kto nie będzie w stanie wyrecytować wszystkich
dziesięciu praw, może być on pewny, że będzie w nich uczestniczył po raz
ostatni! – zawołała nauczycielka, spoglądając na uczniów zza katedry.
– Idziesz? – spytała Mary, na co ja
pokręciłam głową.
– Muszę coś załatwić. Zobaczymy się
na obiedzie?
– Jasne – mruknęła dziewczyna,
ściągając brwi.
Poczekałam, aż sala całkiem
opustoszeje i dopiero, kiedy pytający wzrok profesor McGonagall spoczął tylko i
wyłącznie na mnie, zaczęłam mówić.
– Jesteś pewna? – spytała kobieta,
spoglądając na mnie zdziwiona. – Wiesz, że nie będzie odwrotu jeżeli się na to
zdecydujesz, prawda?
– Zdaję sobie z tego sprawę –
mruknęłam, uśmiechając się delikatnie – i dalej chcę to zrobić. Ostatnio wiele
rzeczy po prostu mnie... przytłacza. Poza tym wiem, że taka opcja będzie
najlepsza i dla mnie, i dla szkoły.
– Skoro tak. – Nauczycielka
przyglądała się mi badawczym spojrzeniem z nad swoich okularów. – Porozmawiam z
panną...
– Nie – przerwałam jej, po chwili
uśmiechając się przepraszająco. – Sama chciałabym to załatwić, oczywiście jeśli
można.
– W porządku, dopilnuj tylko, żeby
została dokładnie poinstruowana. Chociaż biorąc pod uwagę okoliczności nie
będzie to konieczne. No dobrze, zmykaj już. Mam jeszcze sporo pracy.
Kolejne dni mijały w przerażającym
tempie. Śniegu było jak lodu (a nawet więcej, skoro już o lodzie mówimy), a
słońca coraz częściej brakowało. Miałam wrażenie, że wszyscy od czasu do czasu
tęsknie spoglądali w okna, szukając jego bladych promieni przebijających się
przez zamiecie, a potem z zawiedzioną miną powracali do swoich czynności. W
końcu nadszedł ostatni dzień szkoły. Wiele osób zostawało w tym roku na święta
i w powietrzu dało się wyczuć napięcie. Często wsłuchiwałam się w ciche rozmowy
Huncwotów o tajemniczej imprezie i dobrze zdawałam sobie sprawę skąd ono się
brało. Najchętniej również wróciłabym do domu, a wszystko przez nieustający
strach o moich bliskich. Jednak wiedziałam, że jako czarownica narażam ich
jeszcze bardziej, co wystarczyło, by trzymać mnie w ryzach szkoły. Z resztą
miałam za sobą mur... przyjaciół? Nie wiedziałam, czy naprawdę mogę ich tak
nazywać. Zaufanie przychodzi z czasem powtarzałam sobie, albo
raczej wmawiałam. W każdym razie, wtedy liczyło się tylko to, że oni byli dla
mnie, a ja dla nich – nic więcej. I może dzięki temu jakoś się to wszystko
trzymało, choć nie na długo, bo jak widać zmiany również przychodzą z czasem.
Bardzo długim czasem.
– Będziemy tęsknić – jęczała
Clarie, przytulając Dorcas w piątkowe popołudnie. Pociąg miał zabrać wszystkich
w niedzielę, dzień po wyjściu do Hogsmeade.
– "Wiemy, że Czarny Pan może
was zaatakować, więc dajemy wam tę ostatnią rozkosz napchania się słodyczami z
Miodowego Królestwa, może to złagodzi ból po ewentualnej śmierci" – żartował
Black, za co zawsze obrywał od Maryl, która za punkt honoru przyjęła sobie
sprowadzenie go na drogę statecznego i co najważniejsze spokojnego obywatela
świata magii (a trzeba wspomnieć, że wyżej wymieniony raczej się ku temu nie
kwapił).
Nie tylko Dorcas miała nas opuścić.
Clarie musiała wrócić na święta, Lupin również chciał odwiedzić schorowaną
matkę, jednak oboje zdeklarowali się na natychmiastowy powrót.
– Nie mogłabym przegapić takiej
imprezy – śmiała się Patford, a reszta razem z nią. Pozostał nam więc ten jeden
sobotni wypad, żeby nacieszyć się swoją obecnością.
Kiedy więc następnego ranka
profesor McGonagall ogłosiła, że wyjście zostanie skrócone z powodu poważnego
zagrożenia spowodowanego zbliżającą się śnieżycą (podobno największą od
kilkunastu lat) wszyscy mieliśmy dosyć markotne miny.
– Hej, nie przejmujcie się,
wciąż mamy te kilka godzin! – wołała Meadowes, próbując nas przekonać do
uśmiechów, jednak trochę jej to nie wychodziło. Mary tylko potęgowała ten
nastrój, chodząc z miną mówiącą "życie jest do bani". Kiedy spytałam
o co chodzi powiedziała, że Lupin wyjeżdża jeszcze dziś po południu. Rozumiałam
jej humor, widziałam co się działo i jak bardzo szatynka chciałaby spędzić z
Gryfonem trochę czasu – i miałam dziwne wrażenie, że tylko ona. Sam chłopak
ciągle biegał za przyjaciółmi, powtarzał, że musi coś załatwić, albo wdrażał
się w niezmiernie nudne rozmowy z Peterem, które trwały przez całą drogę do
Hogsmeade, przez co Macdonald całkiem straciła nadzieję na rozmowę z blondynem.
– Okej, widzimy się za dwie godziny
pod Trzema Miotłami! – zawołali Huncwoci i nie czekając na naszą odpowiedź
zniknęli w tłumie Hogwartczyków.
– Spotkamy się tutaj, dobrze? A
potem pójdziemy już razem – mruknął Frank i pociągnął za sobą chichoczącą
Alicję, która udawała, że wcale nie chce go pocałować na pożegnanie. Po chwili
chłopak dołączył do oddalających się przyjaciół.
– Super – mruknęła Mary i ruszyła w
stronę sklepu z zabawkami. Reszta podążyła za nią z trochę mniej markotnymi
minami.
Okazało się, że kupowanie świątecznych
prezentów jest naprawdę trudne. Nawet pomimo tego, że Hogsmeade pękało w szwach
od licznych wystaw, zajęło nam dobre półtorej godziny wybieranie chociażby
jednej rzeczy. Kiedy w końcu zdecydowałam się na komplet doniczek zmieniających
kolory pod wpływem nastroju domowników, Mary zaledwie zawęziła obszar
poszukiwania do "rzeczy niezbędnych w kuchni". Wiedziałam, że co roku
na wakacjach razem z mamą urządzały osiedlowy konkurs wypieków w Dolinie Shay.
Przyglądałam się jej, jak kontempluje z Alicją nad skutecznością
samopodgrzewających tac i rondli z regulowaną wielkością, w duchu wiedząc, że
cokolwiek nie kupi, jej matka będzie cieszyła się tak samo. Neolie była
charłaczką i tylko dzięki ojcu dziewczyny, Selvynowi Macdonald, udało jej się
wydostać ze szponów wścibskiej rodziny. Jedyną rzeczą, w jakiej była dobra było
właśnie gotowanie i nikt nie mógł temu zaprzeczyć – jej dania były najlepsze,
jeżeli nie w całym magicznym świecie, to chociaż całej okolicy. Dlatego Mary co
roku przywoziła ze sobą tony, według mnie rupieci, które powoli zapełniały ich
wielką kuchnię.
– A ty co myślisz, Lily? W zeszłym
roku dałam jej już nieprzywierające i samomieszające patelnie, może tym razem
coś do pieczenia?
– A te formy na babeczki, do
których wrzucasz składniki a one robią całą resztę? – spytałam, odwracając się
w jej stronę, na co ta z głośnym "o!" pobiegła w stronę półki z
napisem "ciasta".
– A ty, Lily, co ty byś chciała? –
spytała ze śmiechem Alicja, na co ja wydęłam śmiesznie usta.
– Kota.
– Pytam się serio!
– A ja serio odpowiadam! Koty są
fajne – zawołałam biorąc do ręki poduszkę w kształcie owego zwierzaka, która
popatrzyła na mnie dziwnie, kiedy przytuliłam ją mocno. – Kiedyś miałam
jednego, małą, rudą Mel, ale się okociła i rodzice strasznie się wkurzyli. Chciałam
sobie zatrzymać jednego kociaka i nazwać go Rosie, był taaaaki piękny,
rudo–biały....
– Piękny – zaśmiała się Maryl, na
co ja zwęziłam oczy w udawanym oburzeniu.
– Piękniejszy niż foremki do
ciastek!
– Czyżby ktoś tutaj kupował mi coś
do moich ciasteczek? – rozległ się za mną tubalny głos.
– Hagrid! – krzyknęłam, odwracając
się. Olbrzym wyszczerzył się w moim kierunku radośnie i przytulił mnie mocno. –
Jak dawno cię nie widziałam, co u ciebie?
– No, zapomniało się o starym
przyjacielu. Kiedy to ostatnio byłaś u mnie, było by z miesiąc temu, chyba
wtedy, co kochana Mary spaliła przez przypadek swoją torbę?
– Taak... – mruknęłam, uśmiechając
się na samo wspomnienie. – Jak przygotowania do świąt?
– Ah, przyszedłem tylko po paczkę
śpiewających bombek dla Flitwicka i zaraz wracam pomagać przy choinkach. W tym
roku zamówili ich dwa razy więcej! Ja nie wiem co z tymi dzieciakami,
pojechaliby do domu na święta a nie zawracali głowę psorom...
– No wiesz, Hagridzie, nie każdy ma
gdzie wrócić – powiedziała Maryl, podchodząc do nas z wielką paczką, której
napis na przedzie głosił "Eliksiry na wszystkie okazje! Pryszcze, plamy,
zadrapania, żaden bród czy rana nie będzie więcej Twoim problemem!".
– Tak, tak... A gdzie Clarie?
Chciałem ją przeprosić za tą ostatnią paczkę wypieków... Nie wiedziałem, że ma
aż tak wrażliwe zęby...
– Spokojnie, nic jej nie było. Pani
Pomfrey poskładała ją w kilka minut.
– To dobrze – mruknął z ulgą na
twarzy. – A teraz przepraszam was bardzo, ale naprawdę muszę już lecieć. Wy z
resztą też, niedługo trzeba będzie wracać do zamku. Burza nie będzie czekać –
zawołał, a my pokiwałyśmy głowami.
– Do zobaczenia!
– Wpadniemy za kilka dni z
prezentem!
– A tak w ogóle to gdzie Clarie? –
spytałam, spoglądając na Binner.
– Ostatnio widziałam ją z Dorcas...
O ile wiem chciała kupić rodzince kilka psotliwych rzeczy, a Clarie trochę się
na tym zna. Chociaż w tej sytuacji nie wiem czy to najlepszy pomysł...
– No tak – mruknęłam, wyobrażając
sobie babkę dziewczyny z kompletem porcelany, która gryzie użytkowników w
palce.
– Chodźcie, poszukamy ich.
Alicja wkrótce zgubiła się gdzieś w
tłumie, więc już poważnie zaniepokojona przeszukiwałam wzrokiem pomieszczenie,
próbując dostrzec znajome twarze. Na Mary natknęłyśmy się przy kasie, kiedy
płaciła za sylikonowe formy do pieczenia Pani Virgie. Dorcas dołączyła do nas
chwilę później z uśmiechem mówiącym, iż udało jej się znaleźć prezent idealny,
natomiast po Patford nie było śladu. W końcu rozdzieliłyśmy się na dwie grupy –
Dorcas złapała Mary pod rękę i pociągnęła w stronę kącika kawalarskiego,
natomiast Maryl zagryzła wargę i spojrzała na mnie.
– Chyba wiem, gdzie może być. Chodź
– powiedziała i ruszyła w przeciwnym kierunku.
Kiedy przeszłyśmy pod tabliczką
"ogród i dekoracje" zaczęłam się poważnie zastanawiać nad tym, czy
sklep przypadkiem nie był magicznie powiększony. Klientów w Richardson Shove
nigdy nie było mało, jednak dzisiaj napłynęło ich dziesiątki, a budynek wydawał
się pomieszczać ich wszystkich z taką samą łatwością jak wtedy, kiedy jest ich
zaledwie garstka.
Nie zauważyłam, kiedy Maryl
przystanęła i po chwili wpadłam na nią. Zaskoczona przyglądałam się, jak kiwa powoli głową. Podążyłam za jej wzrokiem i poczułam się tak, jakby moje
serce na moment stanęło.
– Nie, nie, nie! One muszą być
różowe, musi pani znaleźć różowe! – Głos Clarie niósł się echem po zapełnionym
gipsowymi figurkami pomieszczeniu. Dziewczyna trzymała kurczowo w dłoniach
fioletowo–czarnego flaminga, który poruszał się niespokojnie, kiedy krzyczała
coraz głośniej.
– Mówiłam ci już kochana, że się
wyprzedały. Proszę, odłóż go...
– Nie, musi tu gdzieś być, musi! On
MUSI być różowy!
– Clarie! – zawołała Maryl, która
doskoczyła do niej w dwóch susach i złapała ją za ręce. Blondynka spojrzała na
nią roztargniona, a na jej zaczerwienionych policzkach zalśniły łzy. –
Spokojnie... – jej dalsze słowa utonęły w gwarze rozochoconych klientów, a
kiedy w końcu zamilkła powoli wyciągnęła z zakleszczonych dłoni dziewczyny
ruchomą figurkę. – Naprawdę nie da się nic zrobić, żeby były różowe?
– M–mogę poprosić męża, może jakieś
zaklęcie koloryzujące... – wyszeptała kobieta, drżąc.
– Byłabym bardzo wdzięczna.
Kiedy Madame Heydel znikała na
zapleczu, brunetka pociągnęła przyjaciółkę w moją stronę.
– Lily... Zajmiesz się nią na
moment? – spytała, a ja pokiwałam głową. – Dzięki. I... zrób coś, żeby nie było
widać, że no wiesz... Zaraz powinien być tu John...
– W porządku – wyjąkałam, a
dziewczyna zniknęła w tłumie. – Chodź, doprowadzimy cię do porządku – szepnęłam
i pociągnęłam Clarie w kierunku łazienki.
Kiedy w końcu wszystkie stanęłyśmy
przed sklepem odetchnęłam z ulgą. Nie znosiłam takich zapełnionych przestrzeni,
zwłaszcza ubrana w ciepły płaszcz, kiedy w środku dziesiątki oddechów różnych
ludzi mieszały się ze sobą tworząc własny mikroklimat. Clarie opierała się o
ścianę budynku i wpatrywała w swoje buty. Maryl szeptała do niej coś cicho, w
ręku trzymając sporej wielkości pakunek. Po chwili dziewczyna pokiwała głową i
wzięła go od niej.
– To co teraz? – zapytała Dorcas,
jednak długo nie musiała czekać na odpowiedź. Zza rogu doszły nas głośne
śmiechy i po chwili pojawili się przy nas uśmiechnięci Huncwoci.
– Hej, Meadowes! Musisz coś
zobaczyć – zaśmiał się Syriusz podchodząc do niej. – Dwie uliczki stąd znalazłem
świetny sklep i nie uwierzysz, mają tam osiemnastowieczne szaty, które
przyduszają każdego kto ich dotknie! Tylko dwa galeony!
– Prowadź! – krzyknęła brunetka i
pociągnęła za sobą Blacka.
– Idę z nimi, bo jeszcze kupią coś
naprawdę morderczego – zachichotał James i pobiegł za przyjacielem, a po chwili
wahania uczynił to również Peter.
– To ja... – mruknął Remus i szybko
ruszył w tą samą stronę.
– Ooooo nieee – warknęła Mary i
zanim zdążyłam chociażby mrugnąć, zawołała głośne "widzimy się za pół godziny"
i pobiegła za chłopakiem.
– Wow – zaśmiała się Maryl, a ja
razem z nią.
– Już jestem – zawołał Frank, który
wybiegł z uliczki, w której zniknęli Huncwoci i z radosnym uśmiechem pociągnął
Alicję za sobą. – Zobaczymy się w zamku ludziska!
– To chyba zostałyśmy we trójkę –
mruknęła Maryl, kręcąc głową.
– We dwójkę – poprawiła ją Clarie,
a kiedy obróciłyśmy się w jej stronę ujrzałyśmy Greese'a, który uśmiechnięty
podbiegł do blondynki.
– Cześć piękna – zawołał i
pocałował ją w policzek, na co dziewczyna zachichotała. Nigdy bym nie
przypuszczała, że jeszcze kilka minut temu mogła histerycznie płakać.
– Do zobaczenia później! –
krzyknęła, a po chwili już ich nie było.
– To co... Może pójdziemy się napić
czegoś ciepłego? – spytała brunetka, a ja pokiwałam głową. – Hej, Lily, wiem,
że nie mamy jakiś super kontaktów, ale nie musisz się mnie bać – zaśmiała się.
– Ja... – zaczęłam, ale nagle
stwierdziłam, że nie wiem co mogłabym powiedzieć. Miała po prostu rację.
– Dobra, to gdzie idziemy?
– I to rozumiem – uśmiechnęła się.
– Jakieś dwie minutki stąd jest taka mała knajpka i przysięgam, że mają tam
najlepsze kakao z Puszystymi Piankami Waltera na świecie! Zawsze chodzę tam z
Clarie. A potem możemy spotkać się z resztą na głównej.
– Okej – zaśmiałam się.
Z minuty na minutę przybywało
śniegu i kiedy w końcu doszłyśmy na miejsce, obie wyglądałyśmy jak ludzkie
bałwany. Z ulgą zdjęłyśmy z siebie płaszcze i szaliki i odwiesiłyśmy na
karmazynowy wieszak stojący przy drzwiach.
Całe pomieszczenie urządzone było w
brązach i czerwieniach. Drewniana podłoga delikatnie skrzypiała, kiedy szłyśmy
w stronę okrągłych stolików, przykrytych bordowymi obrusami. Czekoladowe
zasłony w oknach razem z zamiecią na zewnątrz sprawiały, że w środku było
przyjemnie ciemno, klimat dodatkowo podtrzymywały świece palące się wesoło na
każdym stoliku.
Za wielką drewnianą ladą stała
starsza pani w czerwonym kubraczku, która miło uśmiechnęła się w naszą stronę
kiedy weszłyśmy.
– To, co zawsze, Zélie –
zawołała Binner, a kobieta pokiwała głową.
– Co to za miejsce? – zapytałam,
kiedy Maryl usiadła przy stoliku niedaleko okna.
– Kiedyś należało do mojej rodziny.
Dziadek sprzedał całą posiadłość na rzecz naszego nowego domu w Newbolt starej
znajomej. No, ale przynajmniej mam tu zniżki – zaśmiała się perliście,
odrzucając poplątane i mokre od śniegu włosy do tyłu.
Chwilę później Zélie podeszła do
nas z zamówieniem i postawiła przed nami dwa kubki wielkości pucharku
olbrzyma.
– Z podwójną porcją czekolady i
bitej śmietany. – Jej głos był tak melodyjny i spokojny, że przez chwilę
myślałam, że powiedział to ktoś inny, młodszy o przynajmniej dwadzieścia lat.
Dopiero szeroki uśmiech kobiety utwierdził mnie w przekonaniu, że była to ona.
Z resztą nie tylko jej głos wydawał się wręcz nie na miejscu – wygląd kobiety przywodził
na myśl raczej jakąś babulę z bajek dla dzieci. Gęste i mocno kręcone, czarne
włosy zostały upięte wsuwkami tak, by loki kończyły się tuż nad linią ramion,
potężne ramiona opięte były szkarłatnym szalem, a na nogach połyskiwały czarne
trzewiki. Twarz kobiety ułożyła się w łagodnym uśmiechu, kiedy zauważyła, że
jej się przyglądam, a ja speszona natychmiast odwróciłam wzrok, myśląc jedynie
o jej wręcz nienaturalnie różowych policzkach – A gdzie panienka Clarie? Jak
się czuje?
– Dziękujemy ci bardzo, Zél. Och,
miała na dzisiaj inne plany, ale tak, wszystko z nią w porządku.
– To dobrze. Szkoda mi jej bardzo,
zawsze jest taka miła i kochana. No dobrze, jeżeli byście jeszcze coś chciały, to wołajcie – powiedziała i odeszła, posyłając nam miły uśmiech.
Uniosłam brwi do góry, kiedy Maryl
podniosła swój puchar do ust.
– Zél jest naprawdę bliską znajomą
– zaśmiała się, wycierając usta wierzchem dłoni. – No dalej, spróbuj, nie
otrujesz się.
Powoli podniosłam złote naczynie
zmarzniętymi dłońmi, a do moich nozdrzy doszedł przyjemny zapach wanilii, kakao
i czekolady. Już po pierwszym łyku wiedziałam o czym mówiła Maryl, kiedy
obiecywała, że to najlepszy tego typu napój na świecie. Czułam, jak ogarnia
mnie spokój i błogość, a ciepło powoli rozlewa się po moim ciele. Waniliowe
pianki rozpływały się w moich ustach i przez kilka kolejnych minut każda z nas
w ciszy delektowała się swoją porcją.
Przez cały ten czas czułam jednak,
jak coś nie daje mi spokoju i chociaż z całych sił próbowałam zdusić w sobie to
głupie pytanie w końcu nawet sama Maryl popatrzyła na mnie wyczekująco.
– Wiem, co chciałabyś powiedzieć.
– Co się stało? Wtedy,
w Richardson Shove?
Brunetka westchnęła cicho,
oplatając pucharek dłońmi.
– Lily... nikt się nie może
dowiedzieć.
– Okej, po prostu...
– Nie – przerwała mi kręcąc głową.
– Mówię serio. Nikt. Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz, nawet Mary.
Powoli pokiwałam głową.
– Przyrzeknij.
– Przyrzekam – szepnęłam zaciskając
dłonie na w połowie pustym pucharku.
Między nami nastała cisza. Czułam
się tak, jakbym powiedziała coś złego, coś nie na miejscu, więc po prostu
siedziałam i patrzyłam się w resztki bitej śmietany, która chyba tylko dzięki
jakiemuś eliksirowi utrwalającemu nie została pochłonięta przez teraz już
letnie kakao. W końcu jednak usłyszałam cichy, drżący głos Maryl.
– Wszystko stało się kilka lat temu
– szepnęła wpatrując się w okno. Na jej twarzy widać było niepewność, jak gdyby
wciąż zastanawiała się, czy na pewno chce to powiedzieć. Czy na pewno może, bo
choć jeszcze nic się nie dowiedziałam, już czułam się, jakbym wchodziła z butami
w życie Clarie. Po chwili jednak kontynuowała, a ja stłamsiłam w sobie
wszystkie "za" i "przeciw". – Kiedy jej rodzina sprowadziła
się do Newbolt była całkiem inna. Z czasem nauczyła się to w sobie dusić, aż w
końcu nie pozostało nic, co mogłoby świadczyć o tym wszystkim co się stało –
dziewczyna westchnęła cicho i spojrzała prosto w moje oczy. – Cała wioska
zawrzała na wiadomość o nowych mieszkańcach: młode małżeństwo z dzieckiem
dotknięte tak wielką stratą. Mało z tego byłam w stanie pojąć i dopiero z
czasem wszystko zrozumiałam. Chociaż rodzina Patfordów pochodzi stąd, kiedy
Clarie była jeszcze malutka wyprowadzili się do Norwegii. Jej rodzice byli
aurorami, jednymi z Niewidzialnych. Każdy departament w Ministerstwie ma
"swoich" ludzi przeznaczonych do pewnych spraw. O większości nawet
nie wiemy. Oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę z istnienia Niewymownych w
Departamencie Tajemnic, ale mało kto wie o Niewidzialnych. Zupełnie jakby
naprawdę byli niewidzialni. Są oni przeznaczani do naprawdę ważnych spraw,
zazwyczaj tacy ludzie nie mogą mieć rodzin, bo mogłyby zostać one wykorzystane
przeciwko nim. To naprawdę ciężka praca, a oni podjęli się jej mając roczne
dziecko... I może to był ich największy błąd.
– Nigdy nie rozmawiałam o tym z
Clarie. Zdaję sobie sprawę, że nie lubi do tego wracać, więc nie naciskałam.
Całkowicie ją rozumiem. Wiem tylko tyle, co mogę wiedzieć, jako dziecko ludzi,
których zadaniem było zapewnić bezpieczeństwo nowo przybyłym. Coś jak program ochrony
świadków, albo inne świństwo. Matka Clarie została porwana i była naprawdę
długo torturowana. Najgorsze jest to, że jej ojciec się nie złamał. Ci
Niewidzialni... Naprawdę, muszą mieć robione chyba pranie mózgów. Kiedy
wprowadzili się do Newbolt wszyscy mieli wiedzieć tylko tyle, że Claudia
Patford oszalała po urodzeniu dziecka. Że Michel wychowuję córkę sam, a ona
wciąż tylko przesiaduje w swojej sypialni. Nikt się z nią nie widywał, ludzie
się bali. Z resztą, wątpię, żeby jej ociec dopuścił do niej ludzi. Clarie...
Musiała wiele znieść. Przede wszystkim od strony innych. Mówi się, że najgorsze
były początki, ale to nie znaczy, że z czasem będzie łatwiej. Ta Clarie, którą
znasz to tylko to, co z niej zostało. Większość zniknęła, kiedy musiała znosić
oszczerstwa na temat jej szalonej matki.
Cisza w powietrzu dygotała, jak
gdyby można ją było poczuć, zacisnąć w dłoni. Przez szpary w oknach wpadał
zimny wiatr, który targał czarnymi włosami Maryl, zasłaniając jej twarz całunem
smutku. Po chwili wysoki płomień świecy zadrgał i zgasł, zostawiając za sobą
roztańczony dym.
Czułam się tak, jakbym chciała
płakać, choć nie miałam w sobie siły, nie miałam łez, które mogłyby popłynąć w
dół policzków.
– Chciała jej kupić różowego
flaminga – wyszeptała dziewczyna, obracając w dłoniach złoty pucharek. – W
Norwegii mieli wielki ogród pełen ruchomych posążków. Matka często się tam z
nią bawiła. Kiedy przyszli po nią, zniszczyli wszystko... Clarie co roku kupuje
jej gipsowe posągi. Całymi godzinami przesiadują w ogrodzie, patrzą na gwiazdy.
Mam wrażenie, że to jedyny moment, kiedy Claudia jest w pełni świadoma gdzie
jest. Gdzie i z kim.
Kakao wcale nie smakowało już tak
dobrze. Było zimne i dziwnie gorzkie, zupełnie jak ja. Powoli spojrzałam na
zegarek, jednak dopiero po położeniu ręki na blacie stolika byłam w stanie
odczytać godzinę. Drżącymi rękami odstawiłam naczynie i spojrzałam na Maryl.
– Powinnyśmy już wracać, jest pół
godziny po czasie powrotu – szepnęłam, a w tym samym momencie okna zadygotały
pod wpływem ostrego wiatru.
– Zélie! Poprosimy o rachunek!
– Na koszt firmy, panienko Binner –
zawołała kobieta, wycierając szklanki poustawiane na barze w przecinające się
zygzaki.
– Dziękujemy bardzo – powiedziała
dziewczyna, uśmiechając się i szybkim krokiem podeszła do wieszaka.
Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz przez
chwilę miałam wrażenie, że jest już noc. Wirujący śnieg zawężał pole widzenia
do zaledwie kilku metrów w przód, a zimno przenikało wszystkie pięć warstw
swetrów, więc już po kilku sekundach byłam przemarznięta do szpiku kości. Maryl
złapała mnie pod ramię i pociągnęła w dół uliczki, próbując przekrzyczeć
zamieć.
– Ci, którym nie uda się wrócić
mieli przyjść do Trzech Mioteł! – zawyła do mojego ucha, skręcając w lewo. To
była najdłuższa podróż przez Hogsmeade jaką pamiętam. Śnieg wpadał mi za
kołnierz i pchał się do oczu, a ręce nawet otulone w rękawiczki i schowane
głęboko w kieszeniach czarnego płaszcza zesztywniały z zimna. Widząc przed sobą
oświetlony szyld gospody poczułam, jak rozlewa się po mnie przerażająca ulga.
– O matko wreszcie! Nawet nie
wiesz jak się martwiłam! – W pierwszym momencie nic nie rozumiałam. Byłam
oślepiona światłem i ciepłem, rozkojarzona i rozdygotana. Dopiero po chwili
dotarły do mnie słowa Clarie. Powoli pozwoliłam, żeby ktoś pomógł mi ściągnąć
płaszcz.
– Chodźcie, mamy tam ciepłą herbatę
– głos Johna niósł się po całym pomieszczeniu, kiedy pociągnął nas w stronę
jednego ze stolików. Było tu kilkunastu uczniów owiniętych kocami, z kubkiem
parującej cieczy w rękach. Większość z nich kojarzyłam z korytarzy, jednak nie
zwracałam na nich większej uwagi, szukając wzrokiem znajomych Gryfonów.
– Proszę – Clarie wepchnęła mi w
dłonie herbatę i zachęcająco machnęła ręką. – Wypij, poczujesz się cieplej.
– Gdzie reszta? – spytałam, czując
narastający niepokój.
– Może są już w zamku – powiedziała
Maryl, siadając na krześle. – Spokojnie, pewnie mają niezłą zabawę z tego, że
tu utknęliśmy.
– Z pewnością tak właśnie jest –
powtórzył John, odsuwając dla mnie krzesło.
– Lily! A już myślałam, że
wróciłyście do zamku! – Spojrzałam nieprzytomnie na Dorcas, która wyszła z
toalety.
– Gdzie Huncwoci?
– Byli zaraz za mną, powinni już
tu... – mruknęła, a jej głos słabł z każdym wyrazem.
– Byliście razem? – spytał Greese,
a dziewczyna pokiwała głową.
– Powiedzieli, że zaraz przyjdą.
Mary chciała jeszcze o czymś pogadać z Lupinem, a oni powiedzieli, że wstąpią
tylko po coś...
Kiedy odstawiłam kubek i ruszyłam w
stronę wyjścia wszyscy spojrzeli na mnie.
{ostatnio wariuję na punkcie muzyki
Johna Newmana. Wybrałam tą piosenkę, bo podczas
słuchania jej i czytania tego tekstu miałam prawdziwe ciarki, co nie zdarza się
często. Mam nadzieję, że Wam również się to przydarzy}
– Lily! Co ty najlepszego
wyrabiasz?! – krzyknęła Maryl, wstając.
– Idę po nich.
– Nie możesz wyjść, nie widziałaś,
co dzieje się na zewnątrz?!
– Mary tam jest, nie zostawię jej!
– Już pewnie znaleźli jakieś
schronienie... Proszę cię, to nie ma sensu, tylko się narazisz!
Potrząsnęłam głową i zarzuciłam na
ramiona płaszcz.
– Lily! – Głucha na krzyki
otworzyłam drzwi i jednym szybkim susem wyszłam na zewnątrz.
Mieli rację – pogoda z minuty na
minutę była coraz gorsza. Założyłam ręce na piersi i mrużąc oczy ruszyłam przed
siebie, brodząc w śniegu po kolana.
Dorcas mówiła, że byli zaraz za
nią, co oznaczało, że nie mogli daleko odejść. Próbowałam dostrzec coś w białej
brei, jednak nie było widać chociażby najmniejszego śladu stóp – śnieg
zasypywał wszystko. Czując jak moje buty stają się coraz bardziej mokre
zrobiłam ostatnią rzecz, która przychodziła mi do głowy.
– Mary! – krzyczałam, idąc w dół
ulicy. Śnieg przysłaniał słońce, a może był to już księżyc? Trudno było je
rozróżnić w takiej ciemności. Wyklinałam w duszy głupotę Huncwotów,
jednocześnie obiecując sobie, że gołymi rękami wydrę im z głowy takie durne
pomysły, kiedy do moich uszu doszedł najgorszy dźwięk, jakiego mogłam wtedy
oczekiwać – krzyk.
Poczułam jak moje serce zaczyna bić
coraz szybciej, kiedy rozglądnęłam się po okolicy. Po prawej stronie w ciągłym
murze stały sklepy, zaś po lewej, na niskim pagórku wznosiło się kilkanaście
domów. Starając się nie połamać nóg ruszyłam biegiem w górę zbocza, próbując
dosłyszeć coś poprzez szum wiatru. Chwilę później cała zesztywniałam,
zatrzymując się w pół kroku.
Jedyne, co byłam w stanie dostrzec,
to jego oczy. Wielkie wpatrzone we mnie oczy w kolorze miodu, wypełnione
strachem. Jego źrenice drgały, wydłużając się i kurcząc na przemian, kiedy
cofał się. Po chwili ponownie padł na kolana, łapiąc się za głowę i wrzeszcząc
przeraźliwie, a chwilę później jego kręgosłup zachrzęścił głośno i złamał się w
pół. Czarny pies rzucił się na niego i zaciskając szczęki na jego ramieniu
pociągnął go w bok, na co ten zawył głośno. Przez jeden moment widziałam pazury
i kły, a chwilę później na ziemi znów klęczał Remus, ten kochany i dobry Remus,
z którym przecież jeszcze kilka godzin temu wesoło rozmawiałam. Chwilę później
jego widok przysłonił mi jeleń, z którego grzbietu zeskoczył mały szczur i
natychmiast pognał w stronę Lupina. Sam chłopak ponownie spojrzał w moje oczy i
byłam pewna, że na jego twarzy zalśniły łzy. Chwilę później zerknął w bok, a
potem natychmiast się odwrócił i ruszył biegiem w drugą stronę, w towarzystwie
psa, który pomagał mu nie upaść. Powoli podeszłam do małej zaspy, na którą
patrzył i spoglądając na jelenia przyglądającego mi się w skupieniu kucnęłam
obok Mary. Złapałam ją za drżącą dłoń i spojrzałam w jej zeszklone oczy.
– Ja, j–ja nn–nie chciałam... J–ja
tylko... – szeptała dygocąc. Powoli złapałam ją za ramiona i spróbowałam
podnieść jednak dziewczyna tylko jęknęła cicho. – Pocałowałam go, Lily.
Pocałowałam.
Powoli wstałam, ciężka od śniegu,
który opadł na samo dno mojego serca i obróciłam się. W miejscu, w którym
sekundę wcześniej znajdował się jeleń, teraz stał pewien brunet, a jego
orzechowe oczy patrzyły na mnie w sposób, którego nie potrafiłam odgadnąć.
Powoli uniosłam głowę i spojrzałam na osłoniętą zamiecią białą tarczę
księżyca. Pełnia. Poczułam, jak wszystko to, co właśnie się
wydarzyło zwala się na mnie ze zdwojoną siłą i chyba tylko cudem nie ugięły się
pode mną kolana. Przeniosłam swój wzrok na Jamesa, który podszedł do mnie i bez
słów przyciągnął do siebie.
Pachniał lasem. Bezpiecznym
świerkiem, pod którym bawiłam się jako dziecko, świerkiem i miętą. Kiedy w
końcu zdołałam podnieść głowę z jego ramienia poczułam jak jego dłonie
delikatnie dotykają mojej twarzy. Patrzył na mnie ze smutkiem i... obawą?
Czułam się jakby pytał mnie, czy teraz ucieknę.
Kiedy jego palce musnęły moją szyję
poczułam jak między nami przeskakuje mała iskra. Chłopak ponownie spojrzał w
moje oczy a ja zebrałam w sobie całe pokłady odwagi, jaka mi jeszcze została i
westchnęłam cicho.
– Idź. Damy sobie radę. Pomóż mu –
wyszeptałam i choć moje słowa utonęły w głuchym szumie śniegu, chłopak spojrzał
na mnie ostatni raz i po chwili zniknął w otchłani nocy.
Dzisiaj postaram się krótko,
zwięźle i na temat, ale niczego nie obiecuję.
Ten rozdział jest jednym z tych dłuższych,
a i tak pochłonęłam go tak szybko, że musiałam czytać drugi raz, żeby tym razem
skupić się na szukaniu błędów - czy to dobrze, nie wiem. Wiem jedno: wszystko
to nie było planowane. Rozdział nie znajdował się w mojej rozpisce, żadne z
tych wydarzeń powyżej nie miało się wydarzyć, po prostu wena wzięła górę. I
cieszę się z tego, bo takie rozwiązanie "futerkowego problemu" mi
pasuje, nawet bardzo.
Co do następnego, jestem idealnym
przykładem osoby, która przekłada wszystko na ostatnią chwilę i tak się składa,
że i tym razem zostawiłam sobie esej i robienie kroniki na ten ostatni tydzień
wakacji, a - uwaga - czeka mnie jeszcze remont pokoju. Brawa, wielkie brawa!
Dlatego choć zapowiadam kolejny rozdział na piątego września, by Wam osłodzić
to szkolne zamieszanie, nie wiem, czy termin nie zostanie przesunięty o
tydzień. Na pewno pojawi się o tym informacja o tutaj, więc zapraszam Was do bycia
na bieżąco. I dziękuję za to 13 polubień, haha, było mi bardzo miło.
Kończę, bo miałam się nie
rozpisywać. Piszcie, co sądzicie o rozdziale, bo jak dla mnie jest on taką moją
małą, nieplanowaną perełką - tym razem wena była prawdziwym skarbem.
Do zobaczenia za dwa tygodnie!
PS. Pomóżcie, bo nie mogę tego
znaleźć w internetach. W końcu daje się przecinek w takim miejscu:
- Tak? - spytałam, spoglądając na
profesor McGonagall.
czy się nie daje? Spytałam odnosi
się do spoglądając, bo robiłam to robiąc tą drugą rzecz, więc powinno go nie
być? Ale z drugiej strony to drugi czasownik, czyli zdanie rozbudowane...
Pomocy, haha.
Blogger mnie nie lubi i sprawił, iż rozdział z powrotem stał się kopią roboczą, nie wiem jak. Jeżeli ktoś szukał rozdziału, a go nie było, to przepraszam Was bardzo, ale sama właściwie nie wiem co się stało...
No, zawał miałam i to niezły.
Blogger mnie nie lubi i sprawił, iż rozdział z powrotem stał się kopią roboczą, nie wiem jak. Jeżeli ktoś szukał rozdziału, a go nie było, to przepraszam Was bardzo, ale sama właściwie nie wiem co się stało...
No, zawał miałam i to niezły.