{Dla Muni,
która czyta ponownie SD po miesiącach przerwy,
Dla Kasi,
która nigdy nie przestała (to twój obiad, smacznego),
Dla mojego W,
który pozwolił mi spędzić dziesiątki godzin w ostatnim miesiącu
przy klawiaturze, ani razu nie narzekając na moje pisanie.}
Miarowy odgłos przewracanych kartek odbijał się echem w mojej
głowie, kiedy w zamyśleniu przyglądałam się płomieniom świec drgających na
końcu stołu. Tego dnia zupełnie nie miałam głowy do niczego, a już na pewno nie
do kolejnego wypracowania. Właściwie to robiłam wszystko, byleby go nie pisać,
chociaż wiedziałam, że alternatywa jest gorsza.
– Czy możesz w końcu przestać? – spytała Mary, szturchając
mnie w ramię, a kiedy spojrzałam na nią pytającym wzrokiem, wskazała brodą na
moje dłonie. Powoli podążyłam za jej spojrzeniem, aż do bransoletki, którą
bawiłam się od kilku minut. – Jak tak dalej pójdzie to zaraz ją urwiesz.
– Och – mruknęłam, wypuszczając spomiędzy palców małą
zawieszkę jeleniego poroża, której widok sprawił, że poczułam się jeszcze
bardziej spięta.
– Coś ty taka markotna? – zapytała dziewczyna, przechylając
głowę. – Ciężko dzisiaj z tobą wytrzymać.
– Mam po prostu gorszy dzień – odpowiedziałam, strzepując
ręce i opierając się wygodniej o krzesło. – Jestem zmęczona.
– Może powinnaś odpuścić sobie naukę na dziś. Z resztą, nie
masz przypadkiem dzisiaj dyżuru? Tak… teraz?
Zrezygnowana spojrzałam na zegar, który wskazywał pięć po
dwudziestej.
– Cholera – warknęłam, zbierając rzeczy i wrzucając je do
torby.
– Leć, posprzątam tu sama – mruknęła Mary, spoglądając na
mnie wymownie.
– Dzięki – rzuciłam, zamykając torbę i ruszając w kierunku
wyjścia. Dopiero będąc już za progiem biblioteki, przystanęłam rozglądając się.
Nie byłam pewna, gdzie iść – o tej godzinie James powinien był już być na
dyżurze, chociaż istniała szansa, że na mnie poczeka. Przygryzłam wargę,
zastanawiając się, czy w ogóle chciałam, żeby poczekał. Po urodzinach Syriusza
nie widywaliśmy się zbyt często, nie licząc wspólnych zajęć.
Drużyna Gryffindoru wzmogła treningi korzystając z ostatków w miarę
normalnej pogody, a powtórki, które profesorowie za wszelką cenę usiłowali
upchnąć jeszcze przed świętami jedynie dokładały do i tak już przeciążonego
grafiku Huncwotów. Byłam z tego całkiem rada, James chyba z resztą też – sam
nie wydawał się zbyt skłonny do rozmowy na temat tego, co wydarzyło się na
schodach. Nie byłam tylko pewna dlaczego, mogłam co najwyżej podejrzewać, że i
on nie wiedział, co z tym fantem począć.
Prychnęłam pod nosem, uświadamiając sobie, jakie to było
niedorzeczne. Przez ostatni miesiąc w kółko doprowadzał do takich sytuacji, a
teraz nagle nie wiedział co z tym zrobić? Chociaż może to i lepiej,
przemknęło mi przez myśl, kiedy w końcu z wahaniem skręciłam w prawo,
stwierdzając, że większe szanse były, że spotkam go bliżej wieży. Gdyby udało
mi się go tam znaleźć, równie dobrze mogłabym zostawić torbę w dormitorium.
Prawie przekonana przeszłam dwa kolejne piętra, ale kiedy zobaczyłam go na
końcu korytarza, objęło mnie poczucie stresu. Nie wyglądał na zadowolonego.
– Spóźniłaś się – powiedział, obdarzając mnie karcącym
spojrzeniem.
– Byłam w bibliotece – mruknęłam, automatycznie poprawiając
niebezpiecznie zsuwającą się torbę. – Nie zauważyłam która godzina.
– Możemy iść? – zapytał, odpychając się od barierki, o którą
się opierał. Miał na sobie ciemnozielony sweter, co wydało się dobrym wyborem
przy temperaturach panujących w zamku i szatę, która wyglądała dzisiaj dziwnie
elegancko, jakby ją… wyprasował?
– Daj mi sekundę, odłożę tylko torbę.
Nie odezwał się, chociaż jego mina sugerowała, że jest
zirytowany. Bez słowa ruszyłam w kierunku obrazu Grubej Damy, a następnie w
stronę schodów, pędząc do dormitorium. Odkładając torbę spojrzałam przelotnie
na swoje odbicie, zatrzymując wzrok na dłużej na rozwianych włosach i zaróżowionych policzkach, czując, że to będzie
długi wieczór.
Kiedy dotarłam na dół, James bez słowa ruszył w kierunku
schodów, a ja z braku wyboru zrobiłam to samo, doganiając go dopiero piętro
niżej.
– Nie musisz karać mnie milczeniem, nie spóźniłam się
specjalnie – warknęłam trochę zbyt ostro, zwracając na siebie jego uwagę.
– O co ci chodzi? – spytał, podnosząc jedną brew do góry.
– Słucham?
– O co ci chodzi, Lily?
– O nic – mruknęłam w końcu po dłuższej chwili ciszy, a kiedy
wciąż mi się przyglądał kontynuowałam. – Myślałam, że jesteś zły, albo coś…
nieważne.
– Nie jestem zły, tylko zirytowany. Pewnie byś to wiedziała,
gdybyś mnie nie unikała – rzucił chłodno. – To po prostu był długi dzień. I
byłby pewnie krótszy, gdybym nie musiał planować jakiejś głupiej imprezy od
zera – dodał, patrząc prosto przed siebie.
– Słucham? – powtórzyłam, marszcząc brwi.
– Gdybyś dała mi dojść wcześniej do słowa…
– A może właśnie to przez twój zbyt długi jęzor wylądowaliśmy
w tej sytuacji? – przerwałam mu, czując, że głos zadrgał mi przy tym bardziej
niż powinien.
– A to niby co miało znaczyć? – zapytał, obrzucając mnie
oburzonym spojrzeniem.
– A to, że nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy, gdybyś nie
zaczął opowiadać Slughornowi o swoich wielkich planach na jego durne
spotkanie Klubu Ślimaka!
– Wypraszam sobie – rzucił James, przystając i wbijając we
mnie ostry wzrok. – Złapał mnie, kiedy wracałem z treningu i zaczął wypytywać,
co miałem zrobić, udawać, że go nie słyszę?
– Mogłeś powiedzieć, że dobrze nam idzie, zamiast robić mu
wprowadzenie do podręcznika kawalarza! – zawołałam, czując, że tracę nad sobą
panowanie.
– Dobrze nam idzie? Czy ty siebie w ogóle słyszysz? Od
tamtego tygodnia próbowałem się dowiedzieć, jak nam idzie, bo nie
raczyłaś ze mną omówić żadnej kwestii! Może gdybyś poświęciła mi choć ułamek
uwagi, którą wpakowałaś w planowanie tego przyjęcia, zrozumiałabyś, że
próbowałem powiedzieć ci te rzeczy zanim powiedziałem jemu. Zresztą, to, że
twój kontakt z ludźmi spoza twojej wyimaginowanej bańki mydlanej jest
ograniczony jak rozwój salamandry, nie oznacza, że inni mają podążać twoim
śladem, Evans – warknął, pochylając się, a mimo wszystko wciąż górując nade mną
ze złością wymalowaną na twarzy.
– To nie mój problem, że nie możesz się powstrzymać przed
puszeniem swojego durnego ego jak tylko się nadarzy do tego okazja i znajdziesz
słuchacza, który nie ma cię dość, Potter – odpowiedziałam, prostując się
najbardziej jak potrafiłam, chociaż wciąż sięgałam mu ledwo do podbródka.
– Więc co ty tu jeszcze robisz, nie boisz się, że przygniotę
cię swoim ego?
– Nie ceń się zbyt wysoko – wycedziłam, zaciskając pięści i
próbując nie odwrócić wzroku od jego zwężonych oczu i drgającej nerwowo żyłki z
boku skroni.
– W przeciwieństwie do ciebie, nie mam problemów z samooceną.
– Świetnie. W takim razie sam oceń sobie dzisiaj stan
korytarzy w północnym skrzydle – warknęłam w odpowiedzi, odwracając się
napięcie i ruszając w górę. Miałam ochotę dodać coś więcej o tym, gdzie może
mnie cmoknąć, ale nie zdążyłam, bo chwilę później moja lewa noga nastąpiła na
zapadnię, która usunęła się w dół, powodując, że cała noga aż do uda wpadła do
pułapki. – Cholera!
– Ty to chyba uwielbiasz wpadać w tarapaty na schodach –
skomentował to chłopak, a ja wyczułam w jego głosie lekkie rozbawienie.
– Och, cmoknij mnie – warknęłam, próbując wyciągnąć nogę,
która z każdym szarpnięciem zapadała się głębiej.
– Daj – mruknął karcąco James, kręcąc głową i schylając się,
żeby mnie wyciągnąć.
– Nie potrzebuję twojej pomocy – krzyknęłam, wyrywając się
mu.
– Tak? – syknął chłopak z przekąsem, nachylając się nade mną.
– I niby jak stąd wyjdziesz?
Trzydzieści sekund szamotania się z zapadnią wystarczyło,
żebym zrozumiała, że Merlin miał chyba dzisiaj w opiece wszystkich, poza mną,
pozwalając mi w pełnym upokorzeniu prosić o pomoc tego bufona.
Kolejnych piętnaście zajęło mi zebranie wystarczających
pokładów samokontroli, żeby przełknąć dumę i próbując się nie rozpłakać
wyciągnąć w jego kierunku rękę.
– Wiesz, wypadałoby spojrzeć w oczy swojego wybawcy, Evans –
mruknął złośliwie chłopak. – I to podwójnego wybawcy. Co ty byś beze mnie
zrobiła?
– Nie każ mi żałować, Potter – odwarknęłam, unosząc wzrok.
– Chcesz żebym cię wyciągnął, czy nie?
Upokorzona pokiwałam głową, pozwalając, by chłopak wsunął
ręce pod moje pachy i powoli podniósł mnie do góry. Coś niebezpiecznie
przewróciło się w moim żołądku, kiedy poczułam mięśnie jego ramion napinające
się wokół mojego torsu, chociaż łatwiej było mi przypisać to dziwne uderzenie
gorąca ogarniającej mnie złości niż wspomnieniom naszego ostatniego spotkania
na schodach. Kiedy w końcu z łatwością postawił mnie na schodku wyżej,
odsunęłam się natychmiast, prawie potykając się o własne nogi, jakby jego dotyk
mnie parzył.
– Uważaj, bo pomyślę, że specjalnie wpadasz w tarapaty, żebym
mógł cię ratować.
– Och, odwal się – mruknęłam, odwracając się i ruszając w
górę.
– A dyżur? – zawołał za mną chłopak, unosząc ręce do góry.
– Sam sobie świetnie dasz radę.
Fantastycznie, przeszło mi przez myśl, słysząc rzucane przez
niego przekleństwa pod nosem, kiedy znikałam piętro wyżej.
A niech mnie pocałuje w dupę.
Dwa kolejne dni minęły w napiętej atmosferze. James wydawał
się być wciąż obrażony, a ja nie próbowałam tego zmienić, zajmując się własnymi
sprawami. Mary powtarzała, że zachowujemy się jak dzieci, kiedy w przeddzień
oddania rozpiski spotkania Klubu Ślimaka uzupełniałam swój plan o kilka
dodatkowych punktów.
– Nie moja wina, że nie potrafi utrzymać emocji na wodzy –
odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku znad pergaminu.
– Mhm – mruknęła Dorcas, przeglądająca magazyn na swoim
łóżku.
– Co „mhm”? – spytałam, przepisując opis dekoracji.
– Nic, nic – zachichotała Meadowes, przewracając kolejną
kartkę. – Jak dzieci.
– Hej! – zawołałam, prostując się i wbijając w nią
oskarżycielsko wzrok.
– Mary ma rację, Lily, to tylko impreza. Zdrowiej wyszłoby ci
odpuszczenie sobie i pozwolenie mu zaplanowania całości – mruknęła Alicja,
poprawiając się na podłodze na środku pokoju, gdzie układała zdjęcia w równy
rządek, próbując zadecydować, które będą nadawać się do albumu, który szykowała
jako prezent świąteczny dla Franka. Kilka dni wcześniej dostała od niego długi
list, w którym zapraszał ją w grudniu do swoich rodziców. Hawkins bez
zastanowienia oznajmiła, że to będą najlepsze Święta na świecie.
– Tak, a potem musieć użerać się z egzekwowaniem tego planu,
świetny pomysł.
– Nie kąsaj posłańca – odpowiedziała Alicja, zerkając na mnie
przelotnie.
– Do kiedy macie oddać swoje plany?
– Do jutra. Później Slughorn da nam znać, czyj był lepszy.
– Dasz radę – pocieszyła mnie Mary.
– Tak, nie przejmuj się jego fontanną z szampanem, na pewno
twój pomysł też jest dobry.
– Hej! – krzyknęłam, uderzając ręką o pościel. – Fontanna to
był mój pomysł!
– Myślę – zaczęła Alicja, odkładając jedno ze swoich zdjęć z
Frankiem na kupkę po lewej stronie – że fontanna z szampanem to pomysł każdego,
kto pomyślał o eleganckiej imprezie.
– Masz już się w co ubrać? – zmieniła temat Dorcas,
chichocząc na widok mojej miny.
– W sensie?
– No, to będzie kolejne bardziej oficjalne spotkanie Klubu
Ślimaka, nie możesz pójść w tym, w czym chodzisz na co dzień.
– A co złego jest w moich ubraniach? – spytałam, spoglądając
na swój sweter.
– Mama powtarzała mi, że nie powinnam mówić ludziom
obraźliwych rzeczy – odpowiedziała Meadowes, za co zarobiła poduszką w
głowę.
– Rok temu ubrałaś tę sukienkę od mamy – podsunęła mi Mary,
uśmiechając się lekko. – W tym roku też pewnie ci coś dorzuciła, jak zwykle z
resztą.
– Mhm – odpowiedziałam, przewracając oczami. – Jedną z jej
ulubionych.
– Tą zieloną z ich przedostatniej rocznicy? – spytała
Macdonald z rozmarzonym wyrazem twarzy.
– Nie, tą niebieską z bufiastymi rękawami.
– Och, lubię tę sukienkę! Ma piękny dekolt z cyrkoniami,
prawda?
– Mhm, to ta.
– Zaakceptowana przez Mary? – potwierdziła Dorcas, na co
dziewczyna zaśmiała się.
– Zdecydowanie.
– Twoja mama musi mieć gust – podsumowała to Alicja,
rozciągając się. Chwilę później usłyszałyśmy ciche miauknięcie, kiedy Rosie
wyskoczyła spod mojego łóżka i skoczyła na jej wyciągniętą rękę. – Ała!
– Żałuj, że nie widziałaś tej zielonej.
– Dobra, dobra – mruknęłam, zamykając folder z papierami i
uśmiechając się pod nosem. – A wy w czym pójdziecie?
– Ja liczę na ostatnie w tym roku wyjście do Hogsmeade –
westchnęła Mary, wzruszając ramionami.
– O nie, ja nie będę ryzykować, że nie znajdę nic dobrego –
powiedziała Dorcas, kręcąc głową.
– To co zrobisz?
– A to – odpowiedziała zadowolona, obracając w naszym
kierunku magazyn ze zdjęciami sukienek.
– Zawsze to jakieś wyjście.
Uśmiechnęłam się, opierając głowę o wezgłowie łóżka. Rosie
zerknęła na mnie przelotnie, a potem pognała w kierunku łazienki, znikając w
ciemnościach.
– Utrata jednej łapki nie powstrzymała jej przed harcami –
zauważyła Mary, podążając za nią wzrokiem.
– Ani nie zmniejszyła prędkości poruszania –
dodała Dorcas, kiedy kotka wybiegła z łazienki, ponownie wskakując na
Alicję.
– Ała! Zostaw mnie! Nie możesz wybrać sobie kogoś
innego?
– Najwidoczniej ukochała sobie ciebie –
powiedziała Meadowes, uśmiechając się do niej złośliwie.
– I tak macie szczęście, że przez większość czasu przesiaduje
u chłopaków – zauważyła Mary.
– Ta, Syriusz to jej druga miłość – mruknęłam.
– Pierwsza to moje rajstopy – westchnęła Dorcas,
wywołując śmiech pozostałych Gryfonek.
Jak na potwierdzenie tego, Rosie miauknęła głośno, wskakując
na łóżko dziewczyny i otarła się o jej nogę.
Tej nocy znowu miałam problemy z zaśnięciem, a kiedy w końcu
mi się to udało, kolejna porcja niezrozumiałych snów przepełnionych sylwetką
pewnego Gryfona prześladowała mnie aż do samego rana.
W środę korzystając z okienka w trakcie dnia udało mi się
podrzucić wszystkie potrzebne papiery do gabinetu Profesora Slughorna,
który obiecał, że da nam znać do piątku, która wersja spodobała mu się
bardziej. Kiedy wychodziłam, znajoma postać w szatach Gryffindoru pojawiła
się na końcu korytarza, ale zanim zdążyła się odezwać, ruszyłam w przeciwnym
kierunku, stwierdzając, że tak łatwiej będzie mi zachować spokój i trzeźwość
umysłu.
Kolejne dwa dni były ciężkie do zniesienia. Remus stwierdził
nawet, że może powinniśmy porozmawiać o tym co się dzieje, ale uciszyłam go
szybciej, niż zdążył dokończyć to zdanie, przepisując z nim wybrane fragmenty
do powtórki z zaklęć w czwartkowy wieczór. Kilka sekund później Peter wtoczył
się przez dziurę pod portretem i zmęczony rzucił torbę pod stół, spoglądając z tęsknotą na wolne miejsce obok swojego przyjaciela.
– Gdzie byłeś? – spytałam, zerkając na niego zad książki. Był
wyjątkowo spocony, a jego jasne, wypłowiałe włosy przyklejały się do jego
mokrego czoła.
– Och, pomagałem chłopakom przy treningu – mruknął,
wyglądając na całkiem speszonego.
– Chłopaki poprosili cię o pomoc w Quidditchu? – zapytał z
powątpiewaniem Remus, jednak w odpowiedzi na to Peter wyjąkał tylko coś
niezrozumiałego, a potem natychmiast ruszył w kierunku dormitorium,
zostawiając torbę pod stołem. Lupin spojrzał na mnie z podniesionymi brwiami, a
ja wzruszyłam ramionami, chichocząc pod nosem. Kilka minut później portret
otworzył się ponownie, a do Pokoju Wspólnego wtoczyli się zmęczeni
Gryfoni grający w drużynie. Syriusz pierwszy podszedł do kominka, idąc w ślady
przyjaciela i rzucając torbę ze swoimi rzeczami na ziemię, a potem przetarł wilgotną twarz dłońmi.
– Jak trening? – spytał Remus, nie podnosząc głowy znad
pergaminu.
– Mokry – podsumował Łapa, uśmiechając się do mnie szeroko.
– Tak to jest, jak ćwiczy się w deszczu – zaśmiałam się,
obrzucając go szybkim spojrzeniem. Jego włosy były pozlepiane w strączki, a z
kilku wciąż kapała woda.
– Zaledwie lekko mży – zapewnił mnie, puszczając mi oczko.
Kilka sekund później wyłonił się zza niego James, przecierając twarz zdjętą z
siebie szatą. Pod spodem miał jedynie jasny podkoszulek, mocno opięty na klatce
piersiowej, a moje serce lekko przyspieszyło, widząc zarys jego mięśni. – Lily,
bo pomyślę…
Nikt nie dowiedział się, co pomyśli, bo rzucona przeze mnie
poduszka trafiła prosto w cel, a kiedy rozbawiony Syriusz ściągnął ją sobie z
twarzy posłał mi jedynie zbójecki uśmieszek.
–Co pomyślisz? – spytał James, zerkając na naszą dwójkę.
– Że się jej podobam – westchnął, puszczając mi całusa w
powietrzu. – Muszę się iść wykąpać.
Obserwowałam, jak oboje udają się wolno w stronę schodów
prowadzących do męskiego dormitorium, nie mogąc odwrócić wzroku od ostrego
profilu twarzy Rogacza, skupiając się na delikatnych piegach. Kiedy zniknęli za
rogiem, przełknęłam ślinę i odwróciłam głowę, napotykając rozbawiony wzrok
Remusa.
– Bez zbędnych komentarzy – mruknęłam, wskazując na niego
końcówką pióra.
– Przecież nic nie mówię – powiedział, chociaż ciężko było mu
ukryć uśmiech.
W piątek mżawka nasiliła się, przeistaczając w prawdziwą
ulewę. Kiedy udawaliśmy się na ostatnią w tym tygodniu lekcję eliksirów, lochy
wydawały się wyjątkowo zimne i nieprzyjazne.
– Witajcie! Wchodźcie, wchodźcie – zawołał Profesor Slughorn,
zapędzając nas ręką do swoich stanowisk. – Mamy dzisiaj kupę pracy, więc musimy
się wziąć do roboty zwinnie i bez opóźnień.
Obserwowałam, jak układa swój neseser za biurkiem, a potem
macha różdżką, a na tablicy pojawia się napis “Eliksir Euforii”.
– Ktoś wie, co to za eliksir?
Kilka osób rozglądnęło się po pomieszczeniu nieśmiało, jednak
kiedy po dłuższej chwili nikt nie odpowiedział, Profesor zacmokał.
– Myślałem, że na waszym ostatnim roku będziecie mieć o nim
dobre pojęcie – powiedział karcąco.
– Pewnie zapewnia niezłą zabawę – rzucił półszeptem Syriusz,
chichocząc na widok miny Jamesa, który przewrócił oczami.
– Prawie – mruknął Profesor Slughorn, najwidoczniej słysząc
co powiedział chłopak. – Eliksir Euforii, inaczej zwany Nektarem
Celestis to dosyć unikalny specyfik, który ma zdolność wywoływania uczucia
głębokiej euforii i spokoju. Często wykorzystywany jest w celu odprężenia i
zrelaksowania, zwłaszcza w trakcie ciężkich miesięcy, czy zbliżających się
egzaminów – zachichotał, puszczając nam oczko. – Oczywiście podany w
odpowiedniej dawce, w zbyt dużej może prowadzić do nadmiernej euforii i
lekkomyślności.
Po kolejnym machnięciu różdżki, na tablicy pojawiła się lista
składników i numer strony w podręczniku, na której znajdował się przepis.
– To już chyba wiem co było podawane rok temu na przyjęciu
sylwestrowym w Wieży Ravenclawu – szepnęła Mary, unosząc brwi.
– Waszym zadaniem będzie uwarzyć eliksir dość silny, by
uspokoić, ale nie dość, by wywołać nadmierną euforię. Przetestujemy to później
na szczurach, które są wyjątkowo wrażliwe na zbyt dużą dawkę poszczególnych
składników.
– Dobrze, że nie ma tu z nami dzisiaj Petera – skomentował
Syriusz, zwężając usta i unosząc brwi. – Po ostatnich zajęciach ze szczurami
przez dwa miesiące nie mógł się przemóc do przemiany.
– Syriusz! – skarcił go Remus, rozglądając się dookoła. –
Może tak pół tonu ciszej?
– I tak nikt nie zwraca na nas uwagi – powiedział chłopak. Miał
rację, wszyscy udali się już po potrzebne składniki.
– Może też powinniśmy przestać zwracać na ciebie uwagę –
mruknął James, ruszając w stronę szafki z zaopatrzeniem, za co zarobił w ramie
od przyjaciela.
Mary zachichotała i podreptała za chłopakiem, razem z
towarzyszącym jej Remusem. Syriusz przechylił głowę, przyglądając mi się w
zamyśleniu, kiedy wyciągałam w torby podręcznik, a kiedy uniosłam wzrok
uśmiechnął się do mnie wesoło.
– Prawie tęsknię, za czasami, kiedy przynosiłeś dla mnie
rzeczy – westchnęłam teatralnie.
– Ja prawie też – odpowiedział, łapiąc się za serce. –
Prawie.
– Byłeś milszy przez miesiąc niż przez cały zeszły rok –
zauważył James, wracając w stronę naszego stolika. Przechodząc obok mnie
położył obok mojej deski kilka kwiatów księżycowego fiołka i bez słów zajął
swoje miejsce. Kilka sekund później dołączyła do nas Mary, kładąc pozostałe
składniki między nami.
– I to wszystko dzięki Lily, patrz jak ten świat zwariował –
mruknął Syriusz, wystawiając w moim kierunku język.
Uśmiechnęłam się lekko w odpowiedzi, zerkając nad jego
ramieniem na Jamesa przeglądającego podręcznik i upewniającego się, że wszystko
ma, a następnie w dół, na kwiaty leżące przy mojej dłoni. Malutki ognik zapalił
się w mojej piersi, łaskocząc delikatnie mój przełyk, ale zignorowałam go,
próbując zachować spokój.
Przepis na eliksir nie był zbyt trudny, wymagał po prostu dużo skupienia. Składniki trzeba było dodawać w małych porcjach, uważając, aby wszystkie odpowiednio się ze sobą połączyły. W związku z tym, wkrótce wszystkie rozmowy ucichły, a uczniowie skupili się na solidnym siekaniu i odważaniu. Pół godziny przed końcem Syriusz przeklął pod nosem, a potem rozglądnął się po stoliku.
– Cholera! – powtórzył, drapiąc się po nosie.
– Coś się stało? – spytałam, zerkając na niego znad swojego
kociołka, którego zawartość połyskiwała lekkim niebieskim światłem.
– Nie jestem pewien, czy dodałem już pył mgiełka, czy
zapomniałem go przynieść, kiedy poszedłem po więcej skrzydełek świetlików
świętojańskich – powiedział cicho, wbijając wzrok w swój eliksir.
– Hm – mruknęłam, przybliżając się do niego i zaglądając do
środka jego kociołka. Płyn gotował się delikatnie, wciąż mając ciemnoniebieski
kolor. – Wydaje mi się, że zapomniałeś, bo to po pyłku eliksir staje się
jaśniejszy – dodałam, klepiąc go po ramieniu.
– Mam nadzieję, że jesteś prawdziwym mistrzem eliksirów, bo
ryzykuję tutaj swoją reputację – stwierdził, ruszając w kierunku szafki. Kiedy
mnie wyminął, moje spojrzenie spotkało to należące do Jamesa, który przyglądał
mi się znad swojego kociołka. Roziskrzony płyn rzucał bladoniebieskie smugi na
jego twarz, poruszające się wśród cieni panujących w sali, prawie jak roztańczone
płomienie. Przez moment wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale wkrótce
pokręcił głową i odwrócił wzrok.
Powoli wróciłam na swoje miejsce i dorzuciłam do gotującego
się eliksiru ostatnią porcję skrzydełek chrząszcza nocnego, a następnie
zamieszałam chochelką dwa razy w kierunku wskazówek zegara i cztery razy w
przeciwnym. Przez kolejne piętnaście minut urywałam pojedyncze kwiaty fiołków
przyniesionych przez Jamesa i wrzucałam je do środka, obserwując, jak eliksir
powoli przyjmuje lekko fioletowy odcień. Miałam przedziwne wrażenie, że chłopak
wciąż zerkał na mnie co chwilę, ale za każdym razem, kiedy unosiłam wzrok,
Rogacz zaglądał do przepisu, nie podnosząc głowy, aż do momentu, gdy
odpuszczałam.
Kiedy pierwsze osoby zaczęły zgłaszać, że udało im się
skończyć warzyć eliksir, Profesor Slughorn kazał przygotować wszystkim fiolki
zawierające jego próbkę, a potem udać się na przód sali, gdzie stopniowo
podawał porcję szczurom zamkniętym w wielkiej zdobionej klatce. Obserwowaliśmy,
jak eliksir wykonany przez Maryl powoduje uspokojenie szczura, który przestał
popiskiwać i ułożył się spokojnie na ręce Profesora, a ten pochwalił
dziewczynę, za odpowiednie porcjowanie kwiatów księżycowego fiołka. Chwilę później salę wypełniły ciche szepty, kiedy eliksir jednego z Puchonów spowodował napad energii u szczura, który
próbował wyrwać się z uścisku (“zbyt wiele skrzydełek chrząszcza, mówiłem, że
zwierzęta są bardziej wrażliwe na uczucie uniesienia i euforii!”). Powoli
kolejka przesuwała się, aż wszystkie fiolki zostały przetestowane. Uśmiechnęłam
się słysząc pochwałę na temat swojego eliksiru, zerkając przelotnie na
Syriusza, którego szczur właśnie tarzał się po wyściółce klatki.
Gdy w końcu rozległo się bicie dzwonu oznaczającego
zakończenie lekcji i wszyscy zaczęli zbierać swoje rzeczy, Profesor Slughorn
spojrzał na mnie i uśmiechnął się ciepło.
– Panno Evans, mógłbym prosić, żeby pani i pan Potter zostali
na chwilę po lekcji?
– Powodzenia – szepnęła Mary, klepiąc mnie po ramieniu, kiedy
zabrałam torbę i skierowałam się powoli ku biurku.
– Muszę przyznać, że nie daliście mi łatwego zadania –
zaczął, kiwając w naszym kierunku palcem wskazującym. – Oba pomysły były
naprawdę dobre. Panny Evans zdecydowanie bardziej klasyczny, ale coś w pomyśle
pana Pottera nie dawało mi spokoju całą noc. Zaproszenia strzelające płatkami
śniegu podczas otwierania? Lodowe rzeźby zabawiające gości sztuczkami, stacja
miksologii eliksirów? Nie jestem co prawda mistrzem kawałów, ale nie
powiem też, że temat jest mi całkiem obcy – tu zachichotał, puszczając nam
oczko, jakby chciał pokazać, że też jest niezłym rozrabiaką. Kątem oka
zerknęłam na stojącego w pobliżu Jamesa, któremu jakimś cudem udało się
zachować kamienny wyraz twarzy.
– Więc… – zaczął chłopak, powoli unosząc jedną brew ku górze.
– Gratulacje, panie Potter! Pana pomysł okazał się lepszy –
zachichotał Profesor Slughorn klaskając w ręce i sięgając do szuflady, aby
wyciągnąć foldery z naszymi notatkami. – Szczegóły dogramy w najbliższym
czasie, ale na wszystko daję zielone światło, jak to mugole mawiają!
Nie byłam w stanie ocenić reakcji Jamesa, który jedynie
uśmiechnął się grzecznie, potakując Profesorowi, gdy ten zalał nas potokiem
zaleceń i rad. Przyglądałam się jego twarzy, próbując doszukać się w niej…
właściwie czego? Zadowolenia? Pogardy? Dopiero po chwili dotarło do mnie, że
szukałam czegoś, co pomogłoby poukładać mi w głowie własne uczucia. Pomogło
zadecydować, co o tym myślę. Czy jestem zła, bo przegrałam? Czy jestem szczęśliwa, bo
w końcu zaznam trochę spokoju i przynajmniej ta jedna rzecz spadnie z moich
barków? A może to kłujące uczucie oznaczało, że tak bardzo nie chciałam, żeby
to on wygrał, żeby to on miał rację.
Tylko że nie byłam pewna czy dalej chodziło mi o konkurs.
Zbliżający się koniec listopada przyniósł ze sobą jeszcze
więcej burz, a błonia zamieniły się w błotnistą pułapkę. Przedostatni weekend
spędziłam zakopana w bibliotece, całkiem z resztą z tego rada. Jeszcze bardziej
cieszyłam się z odwołania poniedziałkowego dyżuru, dziękując Merlinowi za
ułaskawienie. Jamesa chyba w końcu pochłonęły zaległości, bo spotykałam go
głównie w Pokoju Wspólnym, pochylonego nad książkami i planami boisk
do Quidditcha, siedzącego samotnie przy małym stoliku ukrytym w jednej z
wnęk pod oknem. Jako jedyny wolał pracować sam – Syriusz z kolei preferował
suszenie mi głowy za każdym razem, kiedy musiał przysiąść do nowego
wypracowania. Tym bardziej zdziwił mnie widok Rogacza w bibliotece w niedzielny
wieczór, gdzie chowałam się właśnie przed Łapą, który cały dzień próbował
podwędzić mój referat z Obrony przed czarną magią na temat
zaklęcia Patronusa, żeby móc go przepisać. Może nie byłabym aż tak
negatywnie do tego nastawiona, gdyby nie fakt, że przez godzinę ostatnich zajęć
naśmiewał się z mojej białej mgiełki, twierdząc, że jego kula światła była
przynajmniej większa od tłuczka. Zasłaniając się lampką przyglądałam się
Rogaczowi z oddali, obserwując jak pochyla się nad jakimiś długim wypracowaniem
przy jednym z najbardziej oddalonych stolików.
– Kogo śledzimy?
Niespodziewany szept w moim prawym uchu sprawił, że
podskoczyłam, natychmiast obracając się w kierunku rozbawionego Caspara,
który nachylał się nade mną.
– Oszalałeś? – syknęłam, łapiąc się za serce. – Chcesz, żebym
dostała zawału?
– Kto cię tak doszczętnie pochłonął? – zapytał chłopak,
odgarniając z oczu długie brązowe loczki przekrzywiając głowę tak, by zaglądnąć
za kolejny regał. – Uuu, czyżby kłopoty w raju?
– Siadaj – mruknęłam, ciągnąc go za ramię w kierunku krzesła.
– Zwracasz na nas niepotrzebną uwagę.
– A co, ukrywasz się na widoku?
– Powiedzmy – westchnęłam, chowając się z powrotem za lampą.
– Co tutaj robisz?
– Powiedziałbym, że to co ty, ale wygląda na to, że jednak
nie piszesz żadnego referatu.
– Piszę – zapewniłam go, poklepując rulon pergaminu,
przytrzymywany przez stos książek.
– Jasne – przytaknął Puchon,
uśmiechając się szeroko. – To teraz ze sobą nie rozmawiacie? Szybko się u was
to kręci.
– Cóż mogę powiedzieć, sprawy dorosłych – odpowiedziałam,
pstrykając go w nos. Nawet w przyciemnionym świetle biblioteki mogłam dostrzec
setki piegów na jego twarzy.
– Hej!
Caspar zaśmiał się, opierając się wygodnie o oparcie swojego krzesła, a następnie sięgnął po torbę i wyciągnął z niej kilka książek.
– Czyli nie potrzebujesz porad hogwarckiego guru miłości?
– Od kiedy jesteś guru miłości? – spytałam z powątpiewaniem.
– Od kiedy tłumaczyłem ci, że nikt i nic nie umknie uwadze
tych oczu – powiedział, wskazując na swoją twarz. – Ptaszki ćwierkają, że w
waszym romantycznym gniazdku nie jest zbyt romantycznie.
– Dobra, ptaszku – mruknęłam, kręcąc głową.
– No co?
– Nie masz własnego życia?
– Niezbyt – westchnął, wzruszając ramionami. – No i tak się
składa, że nasze spotkania w bibliotece aż proszą się o jakieś pikantne
szczegóły.
– No dobrze, panie guru – odrzekłam, stykając palce obu dłoni
i odwracając się w jego kierunku. – Załóżmy, że ja i mój towarzysz wróbelek
ostatnio unikamy swojego towarzystwa.
– Stało się coś?
– A zadowolisz się stwierdzeniem, że to co się stało powinno
zostać pogrzebane i nigdy nie ujrzeć światła dziennego?
– Nie bardzo, ale chyba nie mam wyboru.
– Po prostu – zaczęłam, biorąc głęboki oddech. – Sama nie
wiem. Po prostu dobrze nam zrobi jakiś czas z dala od siebie.
– Hm – mruknął Caspar,
stukając palcem w stół. – Pewnie ciężko zrealizować ten plan mieszkając w
jednej Wieży i chodząc na te same zajęcia?
– Nawet nie wiesz jak – jęknęłam pod nosem, opierając głowę
na wyciągniętej ręce. – Chociaż to chyba nawet nie jest najgorsze. Przy
wszystkich mogę próbować go unikać rozmawiając z innymi osobami, ale kiedy
jesteśmy sami…
– A jak często jesteście sami? – spytał z powątpiewaniem Puchon,
podnosząc obie brwi do góry.
– W każdy poniedziałek. Dyżur – dodałam, a chłopak westchnął,
kiwając głową.
– No tak – powiedział tajemniczo. – Gdyby tylko istniało
jedno proste rozwiązanie twojego problemu…
– Proszę?
– To proste. Dasz radę – zachęcił mnie chłopak.
– Nie denerwuj mnie – mruknęłam.
– Po prostu się z kimś zamień – podsumował, unosząc dłonie do
góry.
– Zamień?
– Powiedz, że źle się czujesz, albo że nie masz czasu. Możesz
też powiedzieć prawdę, chociaż to pewnie cię nie satysfakcjonuje.
– To nie jest śmieszne – ostrzegłam go, mrużąc groźnie oczy.
– Nie żartuję. Myślisz, że nikt inny nie zamienia się na
dyżury? Poza tym macie je zadziwiająco często, jak na to, że jesteście na
ostatnim roku. Skoro sami je ustawiacie, to po co dowaliliście sobie tyle
roboty?
– My… – zaczęłam, próbując znaleźć dobre wytłumaczenie. – Hm…
– No właśnie.
Ponownie wychyliłam się w lewo i przekrzywiając głowę
zerknęłam w kierunku Jamesa, wciąż całkowicie pochłoniętego referatem. Jego
wolna ręka drgała rytmicznie, jakby wybijał nią jakiś tylko sobie znany rytm,
od czasu do czasu podskakując wyżej, kiedy zaczynał kolejny akapit.
Może to rzeczywiście było dobre rozwiązanie?
Zastanawiałam się nad tym cały poniedziałkowy poranek,
spoglądając ukradkiem w kierunku roześmianego Rogacza, siedzącego dwie ławki
przede mną. Nie byłam pewna, czy odwołując kolejny dyżur nie zaburzyłabym
jakiejś granicy, którą wybudowaliśmy między sobą w ciągu ostatniego tygodnia. Z
drugiej strony wizja zostania z nim sam na sam napawała mnie przerażeniem.
Udawało mi się uniknąć tego od dobrych dwóch tygodni i czułam, jakby nam obojgu
było to na rękę. Widziałam czasem, jak zerkał w moim kierunku, zwłaszcza, kiedy
ślęczał nad planami spotkania Klubu Ślimaka, ale ani razu nie poprosił o moją
pomoc. Kolejnego dnia idąc na obiad pomyślałam nawet, że może przesadzam i
upłynęło już dość czas, żebyśmy oboje ochłonęli.
Tak, na pewno wszystko było już na dobrej drodze.
Z uśmiechem skierowałam się w stronę stołu Gryfonów,
uświadamiając sobie, że zostało tylko jedno wolne miejsce dopiero na kilka
metrów przed nim. James uniósł wzrok i spojrzał na mnie, a potem w bok, na
pusty talerz. Wszyscy inni wydawali się być zbyt pochłonięci rozmową, żeby
zauważyć moje wahanie, ale nie on. Kiedy w końcu skierowałam się w jego
kierunku i wsunęłam się na miejsce obok niego, zerknął na mnie w ciszy,
analizując każdy mój ruch.
– Jak tam wypracowanie? – spytałam Syriusza, który podniósł
głowę i obrzucił mnie oburzonym spojrzeniem.
– Szło by mi zdecydowanie lepiej, gdybyś pokazała mi swoje –
odpowiedział, marszcząc nos.
– Przecież dałam ci moje notatki!
– Pff – mruknął Łapa niezbyt przekonująco, bo pomimo prób
zachowania powagi, ciężko było mu ukryć rozbawienie.
Chociaż czułam na sobie wzrok Jamesa, żadne z nas nie
odezwało się do siebie przez cały obiad. Mogłam poczuć ciepło bijące od jego
ciała za każdym razem, kiedy poruszał się sztywno na swoim miejscu i kiedy
myślałam, że chyba nie będzie znowu tak najgorzej, jego ręka opadła na ławę,
muskając moją.
Coś przewróciło się w moim żołądku, kiedy mój wzrok
powędrował do jego długich palców, drgających na mojej dłoni, kiedy uświadomił
sobie, co właśnie się stało. Nasze spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy,
odkąd usiadłam obok i poczułam, jak oblało mnie uczucie gorąca. Przez moment
wydawało mi się, że chciał coś powiedzieć, ale natychmiast wysunęłam dłoń spod
tej należącej do niego, sięgając do twarzy, próbując zająć czymś ręce. Szybko
przygładziłam włosy, a później założyłam je za ucho, przełykając łapczywie
ślinę, jakby mogło to uspokoić moje walące serce.
Żadne z nas nie odezwało się już ani słowem, a kiedy wszyscy
udawaliśmy się w kierunku wyjścia, odłączyłam się od grupy, odnajdując wzrokiem Caspara siedzącego przy stole Puchonów.
– Chyba będę musiała cię jednak prosić o drobną przysługę –
powiedziałam sucho w odpowiedzi na jego zdziwione spojrzenie.
Poniedziałkowy
wieczór spędziłam w łóżku, obwinięta kołdrą aż po uszy. Mary przyglądała mi się
podejrzliwie z drugiego końca pokoju kończąc projekt na transmutację, jakby nie
do końca wierzyła w moje złe samopoczucie. Nie winiłam jej – podczas obiadu nie
wyglądałam na zbyt chorą. Poczucie winy kuło mnie w piersi, kiedy obserwowałam
wskazówki zegara nieubłaganie zbliżające się do godziny dwudziestej.
Zastanawiałam się, co pomyśli sobie James, kiedy zamiast mnie na dyżurze stawi
się Caspar.
Teoretycznie mogłam poprosić o pomoc któreś z przyjaciół, ale
wiedziałam, że Mary musiała skończyć projekt przed jutrzejszymi zajęciami z
Profesor McGonagall, a Remus jak na złość nie opuszczał boku swojego
przyjaciela, co wykluczało ukradkowe przekazanie informacji o mojej
niedyspozycji. Nie mając więc wyboru zaszyłam się w dormitorium, ufając, że Caspar przejmie ów obowiązek choć na jeden wieczór.
Wtorek przywitał wszystkich ulewą tak silną, że zaledwie
garstka sów była w stanie przedrzeć się, by dostarczyć poranną pocztę. Wielka
Sala świeciła pustkami i dało się wyczuć w powietrzu atmosferę zmęczenia. Wraz
ze spadkiem temperatur, po zamku bardzo szybko rozeszła się fala zachorowań na
grypę, co stanowiło najlepszy kamuflaż, o jakim mogłam marzyć. Gryfonki wydawały się przekonane, że tylko jakimś cudem uniknęłam gorączki,
prawdopodobnie dzięki zostaniu w łóżku. Jedynie Mary obrzucała mnie od czasu do
czasu podejrzliwym spojrzeniem, wciąż nie do końca przekonana. Na szczęście nie
musiałam przekonać się co o tym sądzą Huncwoci,
którzy nie zjawili się na śniadaniu.
– Może się rozchorowali – podsunęła Dorcas,
grzebiąc widelcem w swoim naleśniku.
– Może – skomentowałam, wzruszając ramionami. Nie mogłam
powiedzieć, że nie poczułam ulgi, kiedy ujrzałam pustą ławę w naszym typowym
miejscu przy stole. Ich brak równał się z jedną okazją do rozmowy mniej i
jednym prostszym unikaniem Jamesa. Kiedy więc wszyscy udali się z powrotem do
Wieży z powodu okienka, ja prysnęłam w drugim kierunku, wymawiając się chęcią
zaglądnięcia do Skrzydła Szpitalnego w celu łyknięcia czegoś przeciwko
chorobie. A tak naprawdę włóczyłam się, korzystając z możliwości unikania Jamesa
najdłużej jak tylko mogłam.
Przed obiadem miałam jedynie zajęcia ze starożytnych runów,
co bardzo ułatwiło sprawę. Remus, który zazwyczaj chodził na nie wraz ze mną,
tym razem się nie zjawił, co mnie trochę zdziwiło, ale przyjęłam to z ulgą.
Oznaczało to bowiem, że kiedy wybiła pora obiadu, nikt nie naciskał ani nie
poganiał mnie, żebym poszła tam z nim. Ulokowałam się zatem w północnym
skrzydle, przechadzając się wzdłuż pustych korytarzy, przyglądając burzy
szalejącej poza murami zamku. Nie czułam się ani trochę głodna – wręcz przeciwnie,
miałam wrażenie, że śniadanie wciąż ciążyło mi na żołądku. W pewnej chwili w
korytarzu rozległo się ciche stukanie. Zaskoczona rozglądnęłam się, na początku
nie będąc w stanie zlokalizować źródła dźwięku. Deszcz zacinał o okna, prawie
zagłuszając dźwięk cichego regularnego stukotu. Tym bardziej zdziwił mnie widok
rozczochranej sowy stojącej na parapecie, usilnie próbującej zwrócić moją
uwagę, ledwo utrzymując się na nóżkach. Powoli rozglądnęłam się, ale korytarz
był pusty, a sowa uparcie wpatrywała się we mnie, kołysząc się na ostrym
wietrze. W końcu skonfundowana uchyliłam okno, które natychmiast wyrwało mi się
z dłoni, uderzając w przeciwległą ścianę, a sowa wskoczyła do środka, pohukując
głośno. Z trudem udało mi się zamknąć je z powrotem, a kiedy skończyłam się w
końcu z nim siłować, dostrzegłam, że ptak wciąż czekał z wyciągniętą nóżką,
wyglądając na wycieńczonego. Sekundę po tym, jak udało mi się odpiąć list, sowa
zahukała z ulgą i zatrzepotała skrzydłami, odlatując kilka metrów i
przysiadając na posągu Brandona Wielkiego, jakby nie miała siły na nic innego.
Zdziwiona spojrzałam na kopertę i poczułam, jak przyjemne
ciepło rozlewa się po mojej piersi, kiedy dostrzegłam schludne pismo mojej
mamy. Nie zwlekając wyjęłam list i uśmiechnęłam się pod nosem, opierając się o
kamienny parapet.
Kochana
Lily,
Ufam, że u Ciebie wszystko w porządku. Bardzo z tatą za
tobą tęsknimy i mamy nadzieję, że twój ostatni rok w Hogwarcie mija Ci spokojnie.
Mamy wspaniałe wieści – Twoja siostra się
zaręczyła! Nie poznałaś nigdy Vernona, ale to
dobry człowiek. Petunia przyprowadziła go kilka razy i zawsze wydawał się
bardzo szarmancki. Oświadczył jej się podczas ich wizyty u jego matki –
Petunia twierdzi, że Vernon jest równie
rodzinny, co ułożony, co lekko śmieszy Twojego ojca, ale mnie utwierdziło w
przekonaniu, że do siebie pasują.
Nie mogę się doczekać, aż go poznasz.
Może udałoby Ci się wrócić na święta do domu? Koniecznie
daj znać i ucałuj od nas Mary.
Przesyłam moc uścisków,
Mama
Uśmiechnęłam
się pod nosem, próbując wyobrazić sobie moją siostrę z jej nowym narzeczonym.
Wydawało się, że zrobił na wszystkich dobre wrażenie, co najważniejsze. Co
prawda kilka razy słyszałam, jak Petunia w trakcie wakacji mówiła o nim, ale
nigdy nie zwracałam na to większej uwagi – ani ona nie wydawała się zbyt chętna
do dzielenia się ze mną swoimi przemyśleniami, ani ja nie byłam w humorze do
słuchania o jej idealnym życiu w Londynie, gdzie w trakcie roku odbywała kurs
pisania na maszynie, a popołudniami pracowała jako młodsza asystentka do spraw
komunikacji.
Westchnęłam, odkładając list na parapet i zaglądnęłam do
torby w poszukiwaniu pióra, którego jak na złość nie mogłam nigdzie znaleźć. Z
irytacją zaczęłam powoli wyciągać z niej książki, rolki pergaminów, pogięte
strzępki papieru i stare wypracowania, aż na dnie dostrzegłam zgniecione, białe
pióro, które wyglądało, jakby spędziło tam w stanie zupełnego zapomnienia kilka
dobrych tygodni.
Z braku lepszego wyboru otrzepałam je i przykucnęłam,
ostrożnie odkręcając kałamarz i ustawiając go na parapecie. Dbając o to, żeby
niczego nie poplamić, powoli zanurzyłam końcówkę w atramencie, a następnie
przyłożyłam ją do czystego pergaminu, jednak kiedy docisnęłam ostrze, moją rękę
przeszył prąd, a z gardła wydarł się zduszony okrzyk. Zaskoczona odskoczyłam,
upuszczając pióro na ziemię i wywracając się. Sekundę za późno zorientowałam
się, że musiałam przez przypadek trącić kałamarz, który z brzdękiem przewrócił
się i jak w zwolnionym tempie potoczył po parapecie, ostatecznie spadając i
opryskując wszystko dookoła drobinkami atramentu i szkła.
– Kurwa! – krzyknęłam, spoglądając na swój mundurek i torbę
leżącą u moich stóp. Sowa, która do tej pory obserwowała sytuację z
zaciekawieniem zahukała i odleciała na drugi koniec korytarza, obdarzając mnie
oburzonym spojrzeniem. – Świetnie, naprawdę świetnie.
Z jękiem podniosłam się i spojrzałam na pióro, czując
narastającą irytację. Rozpoznałam je, chociaż pewnie wolałabym, żeby stało się
to zanim spróbowałam go użyć. To to cholerne rażące prądem pióro, które
kazał mi kupić James w Hogsmeade, warknęłam w myślach, krzywiąc się. Jak
mogłam dać się nabrać na najstarszy kawał w historii?!
Wściekła chwyciłam torbę i machnięciem różdżki spróbowałam
oczyścić ją z resztek atramentu. To zaklęcie zawsze sprawiało mi lekki problem
– o wiele łatwiej było wywabić plamę na pergaminie niż materiale. Powoli
starając się wykonywać machnięcia i obroty jak najbardziej pewnie i prawidłowo,
oczyściłam torbę, szatę i koszulę najbardziej jak umiałam, chociaż wciąż można
było dostrzec poszczególne kleksy, teraz już lekko rozmyte. Zamaszystym ruchem
wpakowałam wszystko do torby, po raz ostatni spoglądając na pióro i z kwaśną
miną skierowałam się w stronę Wieży Gryffindoru.
Musiałam się przebrać przed resztą zajęć i zdecydowanie potrzebowałam nowego
pióra, skoro swoje poprzednie gdzieś posiałam. W duchu dziękowałam, że wszyscy
są teraz na obiedzie w Wielkiej Sali – widok moich posklejanych atramentem
włosów musiał być przezabawny.
Fucząc przekleństwa pod nosem, dotarłam do porteru Grubej
Damy i odetchnęłam głęboko.
– A tobie co się stało? – zapytała, spoglądając na mnie z
uniesionymi brwiami.
– Długa historia – westchnęłam, ściskając mocniej pasek od
torby. – Czary mary.
– M-hm – mruknęła kobieta, kręcąc głową.
– Jak to m-hm – opowiedziałam, czując narastającą
złość.
– Hasło zostało zmienione wczoraj.
– Przecież wiedziałabym, gdyby hasło zostało zmienione –
wyrzuciłam z siebie, unosząc ręce w kierunku swojej odznaki. – Jestem Prefektem
Naczelnym!
– Jeśli dobrze kojarzę, jest was dwoje – podsumowała Gruba
Dama, lustrując mnie surowym wzrokiem. – Twój partner ci nie przekazał?
– To nie ma znaczenia, po prostu powiedz mi, jakie jest nowe.
– Nie mogę – westchnęła kobieta, kładąc rękę na biodrze. –
Nie kiedy hasło zostało już zmienione.
– To chyba jakieś żarty – warknęłam, czując ogarniającą mnie
złość, napływającą z każdej strony jak morskie fale.
– Przykro mi, ale zasady to zasady i obowiązują nawet was,
Prefektów – skomentowała to Gruba Dama.
Biorąc głęboki oddech, odwróciłam się i ruszyłam z powrotem
korytarzem, uświadamiając sobie, że będę musiała pojawić się tak w Wielkiej
Sali. Chyba, że jakimś cudem spotkam po drodze jakiegoś Gryfona, co było mało
prawdopodobne o tej godzinie. Że też właśnie dzisiaj, przemknęło mi
przez myśl. Ze wszystkich dni! Akurat dzisiaj! Kiedy zrobiłam wszystko,
żeby go unikać!
Zła, poprawiłam torbę, zbiegając dwa piętra niżej i kierując
się długim korytarzem na południową stronę zamku. Brakowało mi jeszcze kilku
minut do dotarcia do celu, kiedy wychodząc zza rogu zderzyłam się z kimś,
odbijając od jego klatki piersiowej i upadając boleśnie na i tak obolałą już
kość ogonową. Kiedy podniosłam wzrok i dostrzegłam górującą nade mną postać,
parsknięcie wyrwało się z moich ust.
– Świetnie – warknęłam, rozcierając nadgarstek i kręcąc
głową, nie mogąc uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. – Zawsze tam, gdzie
jesteś potrzebny.
– O co ci znowu chodzi? – zapytał, podając mi rękę. Jego
szata była rozwiana, opadając z jego lewego ramienia, jakby gdzieś się
spieszył.
– Czemu nie powiedziałeś mi o zmianie hasła? – odpowiedziałam
pytaniem na pytanie, ignorując jego wyciągniętą dłoń i próbując wstać bez jego
pomocy.
– Tak jakby to nie moja wina, że mnie unikasz – mruknął i tak
łapiąc mnie za łokieć, i podnosząc bez większego wysiłku. Jego wzrok spoczął na
mojej wciąż poplamionej koszuli, a na twarzy pojawiło się zaciekawione
spojrzenie.
– Puść – warknęłam, natychmiast wyrywając rękę. – Unikam cię?
To twój cholerny obowiązek!
– Och, przepraszam szanowną panią Prefekt, ale jeśli się
dobrze orientuję, to ty mnie wczoraj olałaś i nie przyszłaś na dyżur, na którym
miałem ci to przekazać!
– Źle się czułam!
– Czyżby? – zapytał, zakładając ręce na piersi i spoglądając
na mnie wyzywająco.
– A co to ma niby znaczyć?
– Że wcale nie wyglądasz mi na chorą.
– Och, a więc teraz jesteś znawcą medycyny?
– Potrafię rozpoznać, kiedy ktoś robi sobie ze mnie żarty.
Jestem w tym pewnego rodzaju ekspertem.
– Merlinie – parsknęłam, śmiejąc się i kręcąc głową z
niedowierzaniem. – Wszystko musi być spiskiem przeciwko tobie?
James podniósł jedną brew do góry, lustrując mnie uważnie. Na
jego twarzy wciąż malowało się wyzwanie, a mięśnie jego żuchwy drgały lekko tuż
pod jego skórą, jakby co chwila zaciskał zęby. Poczułam, że pod wpływem jego
spojrzenia zaczynam się rumienić, jakby był w stanie czytać mi w myślach. Byłam
dla niego jak otwarta księga i nienawidziłam tego – a jeszcze bardziej
nienawidziłam uczucia jakie to we mnie wywoływało: przegranej i wstydu za to,
że zostałam przyłapana.
– Posłuchaj, poczułam się gorzej i nie miałam ochoty włóczyć
się po zamku w takim stanie.
– Och i dlatego przysłałaś jego?
– Caspar sam zaproponował, że
się ze mną zamieni, widząc, jak wyglądałam!
– Jasne, opowiadaj sobie te kłamstwa – warknął nisko,
przybliżając się do mnie nieznacznie.
– Jeśli wolisz wierzyć w to, że uknułam przeciwko tobie
intrygę, proszę bardzo. Nie zmienia to faktu, że nie wywiązałeś się ze swoich
obowiązków i nie przekazałeś mi listy haseł!
– Jesteś śmieszna – zawołał, kręcąc głową.
– Ja?!
– A kto? Widzisz tu kogoś innego?
– Zrobiłeś to, żeby się zemścić za to, że nie było mnie na
dyżurze!
– Czyli to ten moment, kiedy zaczniemy sobie wypominać różne
rzeczy? Może zaczniemy zatem od dyżuru, na którym się obraziłaś i zostawiłaś
mnie samego, chociaż to tak samo twój obowiązek jak i mój? A może wolałabyś w
końcu porozmawiać o tym, co stało się po urodzinach Syriusza? – powiedział
niskim głosem, przybliżając się do mnie tak blisko, że mogłam policzyć
pojedyncze piegi na jego twarzy,
– Odpuść, dobrze ci radzę – ostrzegłam go, uderzając
oskarżycielsko palcem wskazującym w jego pierś. – Nie zrobiłam żadnej z tych
rzeczy specjalnie. A ty dobrze wiedziałeś, że będę miała problem z wejściem do
Wieży!
– Słucham? – zapytał, strącając moją rękę z siebie jednym
machnięciem. – O co ci chodzi?
– Dobrze wiesz o co mi… – zaczęłam, jednak natychmiast mi
przerwał.
– Nie, pytam się o co ci chodzi. Od tygodni jesteś dla mnie
niemiła, unikasz mnie, obrażasz…
– Ja cię obrażam?!
– O co ci chodzi, co? Wciąż tylko narzekasz i narzekasz…
– Ty…
– …i nie ma temu końca…
– …wredny…
– …może gdybyś potrafiła w końcu wydusić to z siebie…
– …samolubny…
–…to nie mielibyśmy tego problemu!
– …gnojku!
– Więc powiedz, o co ci do cholery chodzi, bo przysięgam na
Merlina, Evans…
– O co mi chodzi? MI?
– Nie wmówisz mi, że to ja mam jakiś problem – rzucił James
stawiając kolejny krok i sprawiając, że staliśmy niebezpiecznie blisko siebie.
– A nie? Od tego głupiego zakładu zachowujesz się jak
skończony osioł!
– Ja?
– Nie dajesz mi spokoju, ciągle wszędzie za mną łazisz…
– Ja?!
– Tak, ty! – zawołałam, czując, że się czerwienię.
– Nie mam do ciebie siły – wyszeptał, zwężając oczy. –
Przysięgam, nie mam do ciebie siły. Pochłaniasz wszystkie pokłady mojej
cierpliwości. Staram się, naprawdę staram się, od tygodni, a może nawet
miesięcy, żeby nie stracić panowania nad sobą, czekając, aż w końcu się
obudzisz, ale dobitnie wykorzystujesz wszystkie moje rezerwy.
Coś w jego spojrzeniu przywodziło na myśl głód. Zawahałam
się, czując jak moje tętno przyspiesza, kiedy wpatrywał się tak we mnie,
odbierając mi oddech.
– I vice versa – odpowiedziałam, zaciskając pięści.
– Ty nic nie rozumiesz – powiedział w dudniącej ciszy,
nachylając się nade mną. Jego wzrok był tak intensywny, że prawie wypalał we
mnie dziurę. – Ty naprawdę nic nie rozumiesz.
– To ty nic nie rozumiesz!
– Tak? A czego niby nie rozumiem, co, Lily? – spytał
rozbawiony, przekrzywiając głowę i wpatrując się we mnie z ciekawością, jakby
usłyszał najlepszą rewelację w swoim życiu.
– N… N-niczego! – wydusiłam, unosząc dłonie ku górze.
– Łał – przerwał mi, klaskając i kiwając głową.
– Nie rozumiesz, co się dzieje! – rzuciłam, próbując wydobyć
z odmętów swojego mózgu chociaż jedno składne zdanie, choć panował tam totalny
chaos. – Nie rozumiesz, w jakim świetle mnie stawiasz!
– Ja? – powtórzył głośno, unosząc obie brwi.
– A kto inny?
– Mógłbym wiele ci opowiedzieć, na temat pozycji, w jakich ty
mnie stawiasz – powiedział, a jego wibrujący głos potoczył się w dół mojego
kręgosłupa, przyprawiając mnie o ciarki. – A jeszcze więcej na temat tego, co
chciałbym z tym zrobić.
– Więc co cię powstrzymuje? – zapytałam, czując narastającą
we mnie złość.
– Uwierz, że nie jesteś gotowa, by cokolwiek z tego usłyszeć.
– A może to ty nie jesteś gotowy na to, żeby ktoś pękł w
końcu twoją wyidealizowaną bańkę?
– Ach – powiedział teatralnie James, łapiąc się za serce. – I
co jeszcze?
– Co jeszcze? Mam ci to narysować, żebyś zrozumiał?
– Och, że niby nie dam rady ogarnąć tym moim małym
niedorozwiniętym męskim ptasim móżdżkiem co cudowna Lily Evans uważa na mój
temat? Więc proszę cię, o pani – wtrącił ironicznie – byś mi
wytłumaczyła, ale tak dosadnie, żeby w końcu dotarło…
Poczułam, jak wszystko co kumulowało się we mnie od tygodni
powoli zbiera się w mojej piersi, prawie rozsadzając mnie od środka. Wszystkie
wydarzenia, w których musiałam ratować sytuację, uciekać przed nim i martwić
się, że mogłam wszystko zmienić na gorsze tym głupim zakładem. Wszystkie
momenty, w których patrzył na mnie, rozpalając we mnie ten dziwny nieznany
ogień, kiedy dotykał mnie, a moja skóra płonęła, kiedy sprawiał, że chciałam,
żeby mnie dotknął. I kiedy tak patrzyłam na jego zmrużone oczy i poruszające
się jak w zwolnionym tempie usta, prawie nie rozumiejąc, co do mnie mówi,
poczułam, jak wszystko to wymyka się spod mojej kontroli i zanim byłam w stanie
to powstrzymać, w końcu wybuchłam.
– Bo nie miałeś się we mnie zakochać!
Natychmiast tego pożałowałam. Moja dłoń powędrowała do ust,
ale było już za późno. James patrzył na mnie w zdziwieniu, oddychając ciężko,
jakby właśnie przebiegł maraton. A później, w ułamku sekundy, wyraz jego twarzy
zaczął się zmieniać, przechodząc przez niedowierzanie, zrozumienie, zawód, aż w
końcu złość, a spojrzenie jakim mnie obdarzył sprawiło, że zakołysałam się na
piętach, cofając się o pół kroku.
– Ty hipokrytko – wyszeptał, a ja mogłam dostrzec mięśnie
drgające nerwowo tuż pod jego skórą. – Ja?
– J-ja… – zaczęłam, kręcąc głową i wciąż nerwowo przyciskając
palce do ust, jakbym mogła zawrócić wypowiedziane słowa i upchać je tam z
powrotem. Co mi do cholery strzeliło do głowy?!
– Ty naprawdę… – zaśmiał się cicho, ale nie, tak jak zwykle.
To był zimny, pozbawiony emocji śmiech, prawie duszący. – Łał,
ty naprawdę tak myślisz, co? A więc pozwól, że coś ci powiem.
Jego spojrzenie było puste, kiedy nachylił się nade mną, a po
moim ciele przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
– Ja nie…
– Lubisz bawić się mną, jak swoim pieskiem, którego warto
trzymać w pobliżu, ale nie dopuszczać za blisko, co?
– Nie, ja…
– Lubisz wykorzystywać to, że ciągle byłem obok, żeby
dostawać to, co chcesz, ale jesteś zbyt zaślepiona, żeby dostrzec, że to już
dawno temu przestało być grą. I nie tylko z mojej strony, ale też z twojej. Ale
ta myśl była zbyt straszna, mam rację? Zbyt niechciana, żeby dopuścić ją do
siebie?
– James, ja n-nie… Ja nie to chciałam pow…
– Jak mogłem wierzyć, że cokolwiek się zmieniło – powiedział
pusto, uśmiechając się pod nosem, kiedy kręcił głową. – Lubisz się oszukiwać,
prawda?
– J-ja… – wyjąkałam, czując łzy zbierające się w kącikach
moich oczu, kiedy obserwowałam, jak cała jego sylwetka zmienia się, a jedyne co
od niej emanuje to okropne zimno, którego wcześniej nigdy tam nie widziałam.
– Skoro właśnie tego chcesz, świetnie. Zrobione – wyszeptał,
zaciskając usta. –Wszystko co było między nami? Skończone. Skoro nie jesteś w
stanie przyznać nawet przed samą sobą, co właśnie zrobiłaś. I jak bardzo sama
siebie oszukujesz. Ale proszę, oszukuj się dalej.
– Ja naprawdę nie…
– Ty nie co? Ty nie chciałaś? Ty tak nie myślałaś?
Oczywiście, że tak! Bo tym zawsze dla ciebie byłem, prawda? Półgłówkiem, który
biegał za tobą, za piękną, idealną Lily. I śmiesz oskarżać mnie, że to
ja mogłem coś do ciebie poczuć? – zaśmiał się zimno. – Że to ja
nie miałem się w tobie zakochać?! Bo przecież idealna Lily jest na to zbyt dobra,
hm? Zgadnij co: wiadomość z ostatniej chwili, świat nie kręci się wokół ciebie!
Poczułam, jak coś zaciska się mocno w mojej piersi, kiedy
powoli odsunął się ode mnie, kręcąc głową z rozczarowaniem.
– Więc proszę, wedle twojego życzenia – wycedził, rozkładając
ręce szeroko na boki. – Tyle spokoju ci wystarczy, czy powinienem wyprowadzić
się z Wieży Gryffindoru, żebyś nie musiała ze
mną przebywać?
– James – wydusiłam, stawiając krok do przodu, czując, jak
serce boleśnie łomocze mi w piersi, a śniadanie unosi się w moim żołądku, ledwo
powstrzymując mdłości, jednak chłopak odwrócił się napięcie i ruszył w
przeciwnym kierunku.
– Nie kłopocz się – warknął przez ramię, nie obdarzając mnie
nawet spojrzeniem. – A nowe hasło to abrakadabra. Teraz już nic ode mnie nie
potrzebujesz.
Obserwowałam, jak znika za rogiem, czując, jak nogi uginają się pode mną, jakby ktoś nagle przekrzywił świat, jak w toczącej się szklanej kuli. Pierwsze łzy popłynęły po mojej twarzy, kiedy wytyczałam zimnymi palcami drogę po szczelinach w kamiennej ścianie, wpatrując się w płatki śniegu opadające na zaparowane okna zamku, zamykając mnie w pułapce bólu i rozczarowania, którą samą dla siebie zbudowałam.
Tadaaaa!
Jestem z siebie taka dumna! Ostatnie dwa miesiące były zupełnie szalone i chyba nigdy w życiu nie udało mi się tyle napisać - 40 tysięcy słów! Dla porównania, cała druga część miała do grudnia 80 tysięcy, więc naprawdę nie wiem, co się stało, haha. Wiem natomiast, że SD doczeka się w końcu regularnych publikacji i zakończenia drugiej części, co mnie bardzo cieszy.
Dzisiejszy rozdział liczy sobie 32 strony, ale mam wrażenie, że ostatnio wychodzą mi same takie giganty. To chyba dobrze, przynajmniej dla Was, bo w końcu jest trochę do poczytania. Gorzej dla mnie, bo poprawianie takich kobył to niezłe wyzwanie. A przede mną czai się jeszcze większy potwór – rocznicowy rozdział, który urósł do 16 tysięcy słów, czyli... 62 stron. A4. Początkowo zastanawiałam się, czy nie zrobić Wam niespodzianki i nie podzielić go na pół, publikując w tygodniowych odstępach czasu, ale potem pomyślałam, że co będzie lepszym prezentem na 10 rocznicę SD(!!!) niż taki big boy? Chyba nic tego nie przebije!
Tak więc postanowione – kolejnym razem zobaczymy się w sobotę 9 marca. Brace yourself – to nie będzie szybki spacer po błoniach.
Mam jeszcze jedną dobrą wiadomość – przy prędkości z jaką pojawiają się kolejne drafty nowych rozdziałów, podejrzewam, że będziemy mogli troszkę przyspieszyć czasy publikacji. Jak już może zauważyliście, teraz wynosi on 3 tygodnie, a jak wszystko dobrze pójdzie, to później będziemy się widywać co dwa. Także trzymajcie kciuki, za moje pisanie!
W między czasie staram się też pracować nad przetłumaczeniem SD na język angielski, co jest długim procesem, ale kto wie, może dzięki temu uda nam się powiększyć rodzinę fanów Jily. Jeśli więc chcecie podzielić się trochę swoją miłością, zapraszam na AO3, gdzie póki co wrzucam poprawioną wersję SD, a za niedługo powinna pojawić się również angielska.
Znowu się rozgadałam, wybaczcie.
Nie mogę już się doczekać rocznicowego rozdziału – mam nadzieję, że wy również.
Do zobaczenia za 3 tygodnie!
Atelier
PS. Piosenkę z ostatniego rozdziału słuchałam tak często, że chyba będzie numerem jeden tego roku. Natomiast 4 kolejne rozdziały pisałam przy takich piosenkach, że nie mogę wytrzymać już, aż też je przesłuchacie – niestety, pasowały mi bardziej do dalszych rozdziałów, więc będę musiała je zachować na kolejne publikacje. A szkoda. Sama kłótnia z tego rozdziału pisana była chyba przy czterech!