–
Lilyanne Evans!
Czyjaś ręka sięgnęła przez stół,
zręcznie omijając pucharki z sokiem dyniowym i zatrzasnęła Standardową Księgę
Zaklęć, która leżała przede mną od początku przerwy na obiad, a w której nie
byłam w stanie odnaleźć informacji potrzebnych mi do bardzo pilnego skończenia
wypracowania. Zaskoczona podskoczyłam na miejscu i wpatrzyłam się w dyszącą
Mary, która wyglądała, jakby dopiero co przebiegła maraton. Jej krawat zwisał
smętnie, najprawdopodobniej po próbie poluzowania go w biegu, torba zsuwała jej
się z ramienia, ciągnąc za sobą szatę, a włosy były rozczochrane.
– Co... – zaczęłam, jednak
dziewczyna natychmiast mi przerwała.
– Czyś ty oszalała?!
Powoli przełknęłam ślinę, mocno
zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Nie? – wydukałam, niezbyt
pewnie. A jednak jej wiercący w brzuchu wzrok podpowiadał mi, że dobrze
wiedziałam, o co jej chodzi. I że mogła mieć trochę racji.
– Myślałam, że jesteś dojrzała i
odpowiedzialna!
– A nie jest tak? – spytał
Remus, który oderwał się właśnie od lektury jakiegoś czasopisma, za którym
chował się od śniadania i spoglądnął zaciekawiony na naszą dwójkę.
– Czy ty wiesz jakie plotki chodzą
po Hogwarcie? – zapytała Mary, przenosząc swój wzrok na Lupina i
wytrzeszczyła szeroko oczy, jakby chciała mu przekazać, że cokolwiek to było,
nie były to dobre plotki.
– Jeśli ma to coś do czynienia z
Lily, to chyba słyszałem – mruknął rozbawiony, zerkając na mnie spod
przydługiej grzywki.
– Och, też mi coś, nigdy nie miałam
cię za kogoś, kto wierzyłby w jakieś tam plotki – powiedziałam zdawkowym
tonem, wzruszając ramionami.
– BO DO TEJ PORY PÓŁ SZKOŁY NIE
TWIERDZIŁO, ŻE OBŚCISKIWAŁAŚ SIĘ Z POTTEREM W LOCHACH?!
– Ciiiiiicho!
Remus zachichotał, widząc minę
Mary, która trzepała właśnie głową w obie strony, jakby chciała strącić coś z
jej czubka.
– Nie wierzę, nie wierzę!
– Uspokój się! – zawołałam,
nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. – Chyba w to nie uwierzyłaś!
– Jak mogłam nie uwierzyć, skoro
plotkara Judy zdała połowie piątoklasistów dokładną relację z tego, jak
zabawialiście się na biurku profesora!
Lupin nie wytrzymał i parsknął
śmiechem, odciągając na chwilę uwagę oburzonej Mary, dzięki czemu mogłam
sięgnąć przez stół i pociągnąć ją w dół, na ławę na przeciwko mnie.
– Nie obściskiwałam się z
Jamesem – powtórzyłam, kręcąc głową. – A przynajmniej... nie na
poważnie. Co nie oznacza, że do czegokolwiek doszło! – zawołałam, widząc,
jak Mary nabiera powietrza do ust. – Wygłupialiśmy się, okej? Siedziałam
na stoliku, a on stał przede mną, tyle. A to, co widziała Judy, to piękna magia
perswazji. I nie – przerwałam jej ponownie – naprawdę do niczego nie
doszło.
Mary próbowała coś odpowiedzieć,
ale chyba w końcu zaczęły z niej schodzić emocje, bo zamiast tego z pomiędzy
jej ust wydostał się jedynie niezrozumiały bełkot.
– No już, masz, napij się –
powiedziałam, uśmiechając się pod nosem i podając jej pucharek z wodą.
– Na brodę Merlina, Lily –
wydyszała w końcu, wypijając całość za jednym razem. – Przyprawisz mnie
kiedyś o zawał.
– A wy mówiliście, że nie jestem
szalona – odpowiedziałam, przez co Mary obrzuciła mnie karcącym
spojrzeniem. Remus jedynie uśmiechnął się tajemniczo i udał, że wrócił do
czytania.
– To już nie jest kwestia
szaleństwa, ty jesteś po prostu obłąkana.
Macdonald potrzebowała jeszcze
dobrych dziesięciu minut, żeby wrócić do siebie. Nie dziwiłam się jej. Kiedy po
raz pierwszy usłyszałam szepty jakichś Puchonek na korytarzu przed salą
starożytnych runów, prawie sama nie runęłam jak długa. Kiedy powiedziałam to
Mary, ta uznała to za nauczkę na kolejny raz, a potem ziewnęła przeciągnie,
jakby cała ta sytuacja niesamowicie ją zmęczyła.
– Idziecie na górę?
– Nie, obiecałam Jamesowi, że
zobaczymy się na treningu.
Dziewczyna obrzuciła mnie ostrym
spojrzeniem, jednak nic nie odpowiedziała. Kiedy jej wzrok powędrował w
kierunku Remusa, ten złożył w końcu gazetę i pokręcił głową.
– Ja jeszcze zostanę. Dotrzymam jej
towarzystwa.
– Przypilnuj, żeby więcej nie
rozkładała nóg na niby.
– Mary! – zawołałam,
otwierając szeroko usta, jednak dziewczyna jedynie wystawiła mi język i ruszyła
w kierunku wyjścia. – Kiedyś ją uduszę.
– Prędzej ona udusi
ciebie – powiedział Remus, uśmiechając się delikatnie. - Chociaż tak
na dobrą sprawę, ostatnio to ty wszystkich zaskakujesz…
– Ha,
ha – mruknęłam. – Idziesz ze mną na trening?
– Tak, obiecałem Syriuszowi,
że zerknę na jego karne wypracowanie do McGonagall. Obyś wiedziała co
robisz – dodał niespodziewanie.
– Co?
– Robienie za tego idiotę prac
domowych do końca roku to sromotna kara – sprecyzował Lupin, pakując
rzeczy do torby.
– Och – odetchnęłam,
kiwając głową. – No tak. Na szczęście są duże szanse, że
wygram.
– No, po wczoraj, to z
pewnością – rzucił tajemniczo Remus, uśmiechając się do mnie
wrednie.
– Hej! Bez
takich – zagroziłam, uderzając go w ramię. Chłopak zachichotał, ale
nic nie odpowiedział. W ciszy ruszyliśmy w kierunku wrót, a kiedy słońce padło
na nasze twarze, coś przyszło mi do głowy. - Myślisz, że przesadziłam?
– Nie mi to oceniać, Lily, naprawdę – powiedział
spokojnym tonem Remus. Kiedy spojrzałam na niego, ten wpatrywał się w drzewa na
odległym brzegu jeziora.
– A jednak wydajesz się jakiś
taki…
– Oboje jesteście moimi
przyjaciółmi – odrzekł chłopak. – Po prostu mam nadzieję,
że wiecie, co robicie. I tyle.
Nie zdążyłam dopytać się, o co mu chodzi,
bo za nami rozległo się cmokanie, a zaraz później ktoś rzucił się na
Lupina.
– Ała,
Syriuszu – jęknął Remus, próbując wydostać się spod miażdżącego
uścisku przyjaciela.
– Zostawiam cię na chwilę, a
ty już bierzesz się za zajęte panny? – spytał Łapa, tarmosząc jego
włosy.
– Puść mnie!
– Zajęte? Czyżbyś przyznawał
się właśnie do swojej sromotnej porażki? – zapytałam, zerkając w
rozbawieniu na miotającego się Lupina i nic sobie z tego nie robiącego Blacka,
który był chyba trochę silniejszy. Spod krótkiego rękawa czarnego podkoszulka
dobrze widziałam zarys jego mięśni.
– Nie, wciąż czekam, aż
pękniesz – powiedział tajemniczo Syriusz, puszczając mi oczko. Coś w
jego rozbawionym spojrzeniu paliło mnie na wskroś.
Aż pęknę? Niedoczekanie. Przyglądałam się siłującym
się chłopakom, czując, jak w moim gardle mimowolnie narasta gula. Jeśli był tu
Łapa, gdzieś za mną pewnie czaił się jego najlepszy przyjaciel. A patrząc na
to, że od rana się mijaliśmy, to miała być nasza pierwsza interakcja od wczorajszego
dyżuru.
Długo nie musiałam czekać. Chwile
później poczułam jego obecność obok. Szedł w ciszy, z rękami wyłożonymi do
kieszeni spodni. Powoli zrównał się ze mną i prawie poczułam, jak się
uśmiecha.
– Cześć – mruknęłam
pierwsza, zerkając na niego. Jego włosy opadały na czoło, podskakując wesoło
przy każdym kroku, a na ustach malowało się rozbawienie.
– Cześć – odpowiedział
spokojnie, przyglądając się mi.
– Co
słychać? – spytałam głupio, nie wiedząc, co mogę powiedzieć.
– Wiele ciekawych rzeczy – powiedział
zdawkowym tonem, wzruszając ramionami.
– Na przykład?
– Och, no na przykład
słyszałem, że ponoć jedna z Puchonek przyłapała wczoraj na dyżurze jakąś parę,
obściskującą się w starej klasie mugoloznawstwa, dasz wiarę?
– Naprawdę? – mruknęłam,
zerkając na rozbawionego Jamesa.
– Naprawdę – potwierdził
chłopak. – Ponoć zastała ich w całkiem jednoznacznej, ekhym,
pozycji – wyszeptał, zakrywając usta prawą ręką, jakby mówił coś
sprośnego.
Zaśmiałam się cicho, powodując, że
chłopak uśmiechnął się szeroko. Powoli przeciągnął się, pocierając ręką o kark,
a później przekręcił głowę w moim kierunku, jakby chciał coś powiedzieć, ale
kiedy minęło kilka sekund, a on wciąż nie wymówił ani jednego słowa, jasne
stało się, że żadne z nas nie wiedziało już, co powiedzieć. Zamiast tego Rogacz
w końcu objął moją dłoń i pozwolił, żeby panująca między nami cisza przyjemnie
łaskotała mnie w policzki.
Wrzesień powoli zbliżał się ku
końcowi, a każdy kolejny dzień palił mnie od wewnątrz, jakbym nosiła w żołądku
rozżarzoną pochodnię, która zbliżała się zbyt blisko mojej skóry za każdym
razem, kiedy pewien czarnowłosy Gryfon pojawiał się w zasięgu mojego wzroku.
Mary lubiła mi wytykać, że czasem zbyt szybko się rumieniłam, ale nie
potrafiłam dłużej jej tego tłumaczyć. Czułam się tak, jakby nie chciała mnie
słuchać, a ja dość miałam już tego jej chytrego uśmieszku. Więc przestałam
mówić jej o tym, jak czasem, kiedy siadał obok, a jego ramię muskało moje,
przechodził mnie przyjemny dreszcz, a trzymanie go za dłoń stało się
codziennością, moim małym prywatnym rytuałem.
Coraz częściej miałam
wrażenie, że kiedy szliśmy korytarzem, wszyscy wstrzymywali oddech. Na ułamek
sekundy, a może na kilka minut, nagle nic innego się nie liczyło. A później
między murami przetaczała się fala szeptów. James zawsze starał się mnie
zagadywać, odwracać moją uwagę. Ale coraz ciężej było nie reagować. A
zwłaszcza, kiedy w ostatni czwartek września, Profesor McGonagall spędziła
połowę lekcji transmutacji, obrzucając nas czujnym spojrzeniem, jakbyśmy
planowali napad na bank.
– Przestań się tak wiercić –
szepnęła w pewnym momencie Mary, trącając mnie łokciem. – Nie mogę się przez
ciebie skupić!
– Przepraszam – syknęłam,
próbując się wyprostować, ale miażdżący wzrok McGonagall nie pozwolił mi się do
końca uspokoić.
– Psst, Evans – usłyszałam za
sobą, jednak udałam, że za bardzo pochłania mnie rozdział, który mieliśmy
przeczytać. – Evans! Lily – dodał James, nie dając za wygraną.
– Nie teraz – szepnęłam pod
nosem, ukradkiem obserwując głowę swojego domu.
James nie dał za wygraną i do końca
lekcji stukał mnie w plecy końcem różdżki, aż w końcu wraz z dźwiękiem
szkolnego dzwonu, odwróciłam się i trzepnęłam go po głowie.
– Ała – mruknął, rozcierając
uderzone miejsce palcami lewej dłoni. – Ciężko jest cię kochać.
– Ciiiiicho – jęknęłam,
czując, jak moją twarz oblewa okropny, gorący rumieniec. Mary i Remus nie mogli
zrozumieć co takiego nie-śmiesznego było w tej sytuacji, nawet kiedy poganiałam
ich w kierunku wyjścia. Stojąc jeszcze w progu klasy transmutacji, obejrzałam
się i natrafiłam na czujne spojrzenie Profesor McGonagall. I mogłabym przysiąc,
że rozpoznałam w nim cień rozbawienia.
– Przysięgam, jak już odkryję, co
kryje się pod tym twoim rudym łbem, napiszę o tym książkę, całą serię –
westchnął James, kiedy zamknęłam za sobą drzwi.
– Trylogia by wystarczyła –
zachichotał Syriusz, puszczając mi oczko.
– Ha, ha – mruknęłam bez przekonania.
– Czy już mogę, czy wciąż
zamierzasz mnie czymś okładać?
– Czy tylko ja z naszej dwójki
zwróciłam uwagę na zabójczy wzrok McGonagall i miałam na tyle rozumu, żeby nie
prowadzić miłosnych pogaduch pod jej nosem?
– Lily, ona obrzuca mnie takim spojrzeniem
od pierwszej klasy, żeby zrobiło to na mnie wrażenie, musiałoby to urosnąć co
najmniej do rangi złowrogiego zaciśnięcia ust – stwierdził spokojnie
Rogacz, spoglądając na mnie takim spojrzeniem, jakim czasem obrzucała mnie
mama, kiedy robiłam coś niedorzecznie śmiesznego.
– Więc co było tak niecierpiącą
zwłoki ważną sprawą? – westchnęłam, puszczając jego uwagę mimo uszu.
– O której spotykamy się w sobotę?
– I to naprawdę nie mogło
poczekać? – jęknęłam, sięgając dłońmi do twarzy.
– Lily Evans, doprowadzasz mnie do
szewskiej pasji – powiedział poważnym tonem James, a potem ruszył prosto
za naszymi przyjaciółmi.
– Co – jęknęłam, nic z tego
nie rozumiejąc. ale Rogacz najwyraźniej nie miał zamiaru mi tego
wyjaśniać. – I to ja jestem nieznośna?
Sobota powitała wszystkich piękną
pogodą. Pozwoliłam sobie na powolny poranek, obracając twarz w stronę promieni
słońca, wpadających przez okno i leniwie przeciągnęłam się, nie otwierając
oczu. Brakowało mi takich dni. Na dane mi było jednak nacieszyć się wolnością zbyt
długo – wkrótce do moich uszu dotarły szepty pozostałych Gryfonek, a
chwilę później ktoś rzucił się na mnie z całym impetem.
– Pobudka, księżniczko!
– Mary – jęknęłam.
– Dzisiaj twój wielki dzień!
– Och tak, dzisiaj możesz w końcu
utrzeć nosa Syriuszowi – zachichotała w oddali Alicja.
– Jak czuje się nasza nowa Pani
Potter? – zapytała Dorcas, wywołując salwy śmiechu w pokoju.
– Zirytowana – wydusiłam,
wygrzebując twarz z fałdów kołdry i włosów. – I podduszona.
– Co zaplanowaliście na
dzisiaj? – zapytała Meadowes, poprawiając poduszkę za swoimi plecami.
– Ekscytacja, która panuje w tym
pokoju wskazywałaby na to, że wy też dałyście się zrobić w bambuko, jak reszta
zamku – wyjąkałam, w końcu zrzucając z siebie Mary, która ze zduszonym
okrzykiem upadła na podłogę pomiędzy naszymi łóżkami.
– Ała – jęknęła głośno.
– No cóż, jesteście bardzo
przekonujący – stwierdziła Alicja, puszczając mi oczko. – Można by
pomyśleć, że jesteśmy świadkami czegoś zupełnie innego.
– Ale nie jesteście –
mruknęłam, czując wielmożną potrzebę przewrócenia oczami.
– Przynajmniej dogadaliście się w
kwestii planu na dziś? – spytała Mary, podciągając się na łokciach i
wspinając na swoje łóżko.
– Z nim nie da się dogadać –
jęknęłam, ściągając z siebie pozwijaną kołdrę i wzdychając głośno. –
Próbowałam przez cały piątek ustalić z nim, gdzie pójdziemy, albo chociaż taki
szczegół, jak godzinę, ale jedyne co usłyszałam, to "masz się nie
martwić" i "ja się wszystkim zajmę", co tylko mnie bardziej
zmartwiło.
– Ja bym się nie martwiła. To
James. Na pewno będziesz się świetnie bawić – powiedziała Alicja,
wzruszając ramionami.
– A jednak czułabym się pewniej,
gdybym wiedziała, że nie zaplanował walki z dzikami – mruknęłam, ruszając
w kierunku łazienki.
– Z nim nawet walka ze szczurem
byłaby ciekawa – zawołała za mną Dorcas.
Spoglądając na swoje odbicie w
lustrze, przeszła mi przez głowę nagła myśl, do której nie wracałam miesiącami
i zdecydowanie nie sądziłam, że wspomnienie tak skrzętnie ukryte w mojej
pamięci, zajaśnieje tak wyraźnie przed moimi oczami. Poczułam się, jakbym znów
stała w zamieci, a klatka piersiowa Jamesa unosiła się szybko i niespokojnie.
Jak z oddali, dotarł do mnie zapach świerku, posmak przerażenia i ostry ból
śniegu, kłującego mnie w policzki. Wieczór, kiedy dowiedziałyśmy się z Mary o
pewnym futerkowym problemie. Czy Dorcas wiedziała, o tajemnicy,
jaką skrywali Huncwoci?
Spotkanie ze szczurem byłaby
zupełnie zabawne tylko w jednym wypadku.
W zamyśleniu umyłam zęby, próbując
odgonić z głowy natrętne myśli o tamtym wieczorze, a potem rozczesałam włosy.
Wydawało mi się, że dopiero co je ścięłam, a sięgały już ramion. Kiedy wróciłam
do sypialni, dziewczyny były właśnie w trakcie planowania popołudnia z Maryl.
Nieśpiesznie otworzyłam szafę i w zamyśleniu wyciągnęłam brązowy sweterek, a
potem wsunęłam go na siebie, zapinając drewniane guziczki na piersi. Kiedy
wciągnęłam na nogi zieloną spódnicę, głos za mną odchrząknął nieznacznie.
Rozkojarzona zerknęłam na Dorcas, która przypatrywała się mojemu odbiciu w
lustrze.
– Zamierzasz w tym iść?
– A co jest w tym nie tak?
Meadowes już otwierała usta, żeby
wytłumaczyć mi na ile sposobów mój pospolity wygląd był hańbą całego świata
czarodziejów, jednak przed czekającą mnie tyradą, uratował mnie głośny stukot
dobiegający zza okna.
– To sowa – mruknęła Alicja,
wstając i podchodząc do szyby. Zmarszczyła brwi, kiedy jej spojrzenie znalazło
się na pogiętej rolce pergaminu, przywiązanej do jej nóżki. – Dziwne,
czemu nie przyleciała z sowią pocztą?
Kiedy otworzyła okno, sowa zahukała
donośnie i chyba rada z dostarczenia przesyłki, natychmiast wyciągnęła w jej
kierunku nóżkę. Dziewczyna odwiązała pergamin i powoli rozwinęła go. Mógł mieć
nie więcej, jak trzy cale. W pewnych miejscach wyglądał na pobrudzony czymś ciemnym,
może ziemią albo popiołem? Przez myśl przeszło mi, że nie pasowało to do
nikogo, kto zazwyczaj wysyłał listy Hawkins, ale zanim którakolwiek z nas
zdążyła się odezwać, z gardła Alicji wydostało się niskie jęknięcie, prawie
dławiące, a jej ręka przesunęła się po ledwo widocznych słowach.
– Co się stało? – zapytała
natychmiast Dorcas, podnosząc się z łóżka.
– Och – załkała Alicja,
wyglądając, jakby miała zaraz zemdleć. – Och!
– Czy to... – zaczęła Mary,
spoglądając za dziewczynę, ale zanim zdążyła dokończyć, Hawkins wybuchła czymś
pomiędzy szlochem, a histerycznym śmiechem.
– On żyje – wydusiła przez
łzy, zaciskając dłonie na pogiętym pergaminie. – Jest cały, zdrowy i żyje!
– Och – powtórzyła Meadowes,
obchodząc łóżko i obejmując Gryfonkę w pasie. – Tak się cieszę!
– Co napisał? – zapytała Mary,
łapiąc Alicję za dłoń.
– My, my ustaliliśmy, że zbyt
niebezpieczne będzie bezpośrednie przekazywanie informacji, ale nie sądziłam,
że zapamięta ten nasz głupi kod, którego próbowałam nauczyć go całe
wakacje – wyszlochała dziewczyna, podając notatkę Macdonald, która ujęła
ją, jakby była zrobiona ze złota. Powoli nachyliłam się w jej stronę i nad jej
ramieniem przeczytałam naskrobane z pośpiechem słowa.
Tata wciąż próbuje założyć hodowlę
buldogów.
To niesamowicie żmudna praca.
Mama każe przekazać, że musisz
wpaść na obiad.
Tęsknię
– Hodowlę... buldogów? –
zapytała zdziwiona Mary.
– To znaczy, że pomagał Zakonowi. A
obiad, obiad, czyli wrócił do domu. Och! – wychlipała Alicja, uśmiechając
się przez łzy. – Jest bezpieczny!
Wszystkim nam udzieliła się radość
Hawkins, więc kiedy zaproponowała, żebyśmy znalazły Huncwotów, natychmiast się
zgodziłyśmy.
– Na pewno ucieszą się, że u Franka
wszystko dobrze! – zawołała Alicja, zbiegając ze schodów.
– Czekajcie! – zawołała za
nami Meadowes, próbując założyć koszulkę, która zablokowała się jej gdzieś w
okolicach głowy.
– Dojdziecie! – odkrzyknęłam,
w akompaniamencie głośnego śmiechu Alicji. Dopiero po chwili uświadomiłam
sobie, że ja też się śmiałam.
Kiedy wypadłyśmy do Pokoju
Wspólnego, czyjaś rozczochrana czupryna od razu rzuciła mi się w oczy.
– James! – krzyknęłam. –
Frank!
– Co – mruknął zaskoczony
chłopak, zerkając na nas dziwnie.
– Frank! – powtórzyła Alicja, śmiejąc
się przez łzy i wymachując pergaminem trzymanym w dłoni. – To Frank!
– Jest cały i zdrowy! –
krzyknęłam, chichocząc na widok jego miny.
– Jest zdrowy! I cały! –
powtórzyła Alicja, kręcąc się wokół własnej osi, nie zwracając uwagi na
Syriusza, który próbował złapać pergamin zwisający z jej ręki.
– To wspaniale! – zawołał
James, a chwilę później jego ramiona owinęły się wokół mojej talii, kiedy
wpadłam na niego ze śmiechem, wyciągając ręce do góry.
Czas zwolnił na sekundę, kiedy
jedyne co czułam, to mocne bicie serca, puls tętniący tuż pod skórą, jego mocny
uścisk, lekkość i powiew wiatru, kiedy okręcał mnie wokół własnej osi.
Śmiech, wydostający się gdzieś głęboko z mojego gardła. Włosy, odbijające się
od mojej twarzy. Kiedy w końcu opuścił mnie delikatnie, a ja zsunęłam się
prosto w jego ramiona, na jego twarzy rozciągał się szeroki uśmiech.
– Mary, chyba dostałam nagłej
choroby oczu i wzrok mnie myli – zaświergotała Dorcas, schodząc po
ostatnich schodkach prowadzących do dormitorium dziewczyn.
– Chyba zapadłam na tą samą
tajemniczą chorobę! – westchnęła teatralnie Macdonald, otwierając usta i
łapiąc się za serce.
– Ha, ha – mruknęłam,
odsuwając się od Jamesa.
– Kto się tak drze? – doszło
nas jęknięcie z góry, a chwilę później zza ramienia Meadowes wyłoniła się
zaspana Maryl. – Co jest?
– Frank wysłał list –
odpowiedziała Mary.
– Bardziej notatkę – mruknął
Syriusz, któremu w końcu udało się wyrwać pergamin z dłoni Alicji. – Yyy,
mówiłaś coś o tym, że jest cały i zdrowy? Bo jak na moje, to chyba przeszedł
udar pisząc to.
– To kod – westchnęła
konspiracyjnie Hawkins.
– Jeśli też zamierzacie iść na
śniadanie, to możecie nam opowiedzieć w drodze – powiedział radośnie
Remus, który zbiegł właśnie po schodach prowadzących do męskiego dormitorium.
– Proszę – mruknął James,
wskazując ręką przejście pod portretem, tym samym przepuszczając mnie z
uśmiechem.
– Dzięki – odpowiedziałam,
czując, że lekko się rumienię.
Powoli ruszyliśmy w kierunku
Wielkiej Sali z Syriuszem i Alicją na przedzie, którzy przekomarzali się nad
znaczeniem tajnego kodu Franka.
– Może to oznacza, że rzucił robotę
tajnego agenta i naprawdę zakłada hodowlę psów? – zasugerował w udawanym
zamyśleniu Black, za co oberwał w ramię od roześmianej dziewczyny.
– Tak dawno nie widziałam jej
śmiejącej się – westchnęłam, obserwując tę dwójkę.
– No cóż, to naprawdę dobre
wieści – potwierdził Rogacz. – O której się dzisiaj spotykamy?
– Och, no wiesz – mruknęłam,
wyrwana z zamyślenia. – Pomyślałam, że możemy się spotkać już na miejscu.
– Teraz to czuję się urażony –
stwierdził James, unosząc brwi do góry i marszcząc nos.
– Czemu? – spytałam zdziwiona.
– Bo jak szłaś na randkę z
Nathiasem, odegrałaś całą scenę z zejściem po schodach i chichotem pod
nosem – bąknął, udając oburzonego.
– Co – zachichotałam,
odrzucając głowę do tyłu.
– No co, mówię prawdę! –
zawołał James, machając rękami.
– Dla ciebie też mam odegrać
scenę? – spytałam, szczerząc się szeroko.
Spojrzenie, jakie mi posłał,
sprawiło, że zrobiło mi się gorąco.
– Przynajmniej wyglądasz tak
ładnie, jak wtedy.
– Dzięki, łaskawcze –
mruknęłam, udając, że ten komentarz nie przyprawił mnie o palpitacje serca.
Pamiętał jak wtedy wyglądałam? A
może tylko się droczył?
Całą drogę do Wielkiej Sali
próbowałam się pozbyć tej myśli z głowy.
Po szybkim śniadaniu razem z
dziewczynami udałyśmy się na górę, po usilnym błaganiu Maryl, która
przypominała wszystkim, że zeszła w piżamie. Reszta miała poczekać na nas przy
wyjściu. Będąc w dormitorium, po krótkim namyśle i ocenie pogody za oknem,
ubrałam brązowy beret, a szyję owinęłam cienkim szalikiem. Dorcas dwa razy
wracała się po różdżkę, więc zanim zjawiłyśmy się z powrotem na dole, było już
po jedenastej, a Fitch powoli sprawdzał nazwiska na liście.
– Idźcie przodem, muszę zawiązać
sznurówkę – mruknęłam, kiedy stanęłyśmy na szycie schodów. Umyślnie
pozwoliłam dziewczynom zejść samym, ociągając się przy wiązaniu najpiękniejszej
kokardy, na jaką było mnie stać, a potem wyprostowałam się i natrafiłam na
spojrzenie Jamesa, stojącego z wyliczającym coś Syriuszem i wyglądającym na
rozbawionego Remusem. Jego wzrok sprawił, że nie potrafiłam powstrzymać
złośliwego uśmieszku, który wykwitł na moich ustach. Powoli, wręcz ociągając
się, postawiłam pierwszy krok, nie odrywając oczu od jego twarzy. Rogacz
lustrował mnie wzrokiem i mogłam przysiąc, że w pewnym momencie przygryzł
wargę. Potrzebowałam całych swoich pokładów opanowania, żeby nie odwrócić
wzroku, nie uciec z krzykiem, albo nie zemdleć.
To była moja ostatnia prosta przed
metą.
Musiałam odegrać scenę życia.
Powoli podeszłam do Jamesa i
korzystając z zamieszania między Remusem i Syriuszem, którzy właśnie sprzeczali
się o coś głośno, przecisnęłam się między nimi i uśmiechnęłam się do swojego
partnera. Wahałam się. Czy powinnam była się jakoś przywitać? Sprawę utrudniał
mi Rogacz, który wciąż wpatrywał się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Zanim jednak zdążyłam podjąć jakąś decyzję, jego ręka objęła mnie wzdłuż mojej
talii, a on sam przyciągnął mnie mocno do siebie.
– Hej – mruknęłam,
zastanawiając się przez moment, czy to na pewno dobry pomysł, a potem stanęłam
na czubkach palców i cmoknęłam go delikatnie w policzek, zdecydowanie bliżej
ust, niż miałam zamiar.
– Hej – odpowiedział, wręcz
chrapliwie, a jego niski głos spowodował falę dreszczy, które rozeszły się
wzdłuż moich pleców.
Powoli odsunęłam się, a jego ręka
zsunęła się delikatnie z mojego pasa, jakby to było coś zupełnie normalnego.
Rozglądnęłam się dookoła, próbując
odszukać wzrokiem resztę naszych znajomych.
– Pięknie wyglądasz –
usłyszałam przy swoim uchu i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że nie udało
mi się powstrzymać drgnięcia.
– Przynajmniej tyle, co? –
mruknęłam, słysząc za sobą ciche parsknięcie. – Śmieszy cię coś?
– Nic, gołąbku – powiedział
Syriusz, uśmiechając się tajemniczo.
– Remusie, Łapo! – Rozległ się
głośny krzyk kilka metrów przed nami. – Idziecie? Peter już dawno wyszedł.
– Biegniemy – odpowiedział
Black, szczerząc się szeroko, a potem złapał Remusa za ramię i pociągnął w
tłum, w kierunku machającej do niego Maryl.
– Czegoś nie wiem? – spytałam,
zerkając z ukosa na Jamesa.
– Obiecali pomóc w czymś Peterowi.
– W czym?
– Nie wiem, czy mogę ci
powiedzieć – mruknął tajemniczo Rogacz. Po chwili parsknął śmiechem,
widząc moją skonfundowaną minę. – Peter zarobił szlaban, długa historia.
Łapa zgodził się mu pomóc w małej dywersji, żeby Filtch dał mu spokój podczas
długiego popołudnia polerowania pucharów. Idziemy?
Powoli pokiwałam głową, pozwalając
mu ruszyć przede mną. Zanim wyszliśmy przed wielkie wrota, nasi znajomi zdążyli
już dawno zniknąć z pola mojego widzenia. Dzień zapowiadał się pięknie –
słońce wisiało wysoko na nieboskłonie, a wiatr był wciąż przyjemnie ciepły,
jakby nie chciał jeszcze pożegnać lata. Dłoń Jamesa wsunęła się w moją, kiedy
schodziliśmy po schodkach prowadzących ku głównej ścieżce.
– Więc, co będziemy robić –
spytałam cicho, rozglądając się po błoniach. Kilka osób wykorzystywało piękną
pogodę do wylegiwania się nad brzegiem jeziora, a kilkoro pierwszoroczniaków
przerzucało między sobą niebieskie freezbie.
– Powłóczymy się trochę, może nawet
zasłużysz na odwiedziny w stoisku z lodami.
– Zasłużę? – spytałam, unosząc
brwi do góry.
– Zobaczymy – powiedział
zbywająco James, na co zaśmiałam się cicho.
Przyjemnie było iść powoli włócząc
nogami i rozprawiając o głupotach. Przyjemnie było śmiać się i żartować. I
przyjemnie było spędzać z nim czas. Wkrótce błonia zmieniły się w zalesioną
polanę, a prosta ścieżka zaczęła zakręcać i wspinać się, aby po chwili naszym
oczom ukazało się Hogsmeade. Z oddali dobiegał nas gwar uczniów, a pod
drewnianym zdobionym łukiem stanowiącym wejście do wioski powiewały
bladoniebieskie sztandary, przypominające o odbywającym się w wiosce targu
staroci.
– Och, pójdziemy tam? –
spytałam, wskazując palcem na targane wiatrem wstęgi. – Uwielbiam takie
rzeczy!
– Uwielbiasz połamane antyki i
rozbite lustra? – zapytał sceptycznie James, spoglądając na mnie z niedowierzeniem.
– To nie tylko drewniane krzesła i
starodawne szafy, można tam znaleźć pełno czaderskich rzeczy. Kiedyś
uwielbiałam jeździć na takie targi z tatą – dodałam.
– Czaderskich rzeczy –
powtórzył Rogacz, uśmiechając się. – No to mnie przekonałaś.
– Nie bądź niemiły –
powiedziałam, popychając go.
– Dobra, już dobra, niech ci
będzie, pójdziemy tam.
– Tak jest – syknęłam, unosząc
zaciśniętą pięść w formie zwycięstwa.
Na głównej ulicy panował tłok. Z
trudem przeciskaliśmy się między mijającymi nas uczniami i mieszkańcami,
przekrzykującymi się nad straganami. Na jednym z nich widniał pozłacany napis
"ANTYKI NA WSZYSTKIE OKAZJE". James zerknął na mnie z zadowoloną
miną, a ja pokręciłam głową.
– Spójrz! – zawołałam, ciągnąc
go w prawo, w kierunku dwóch długich drewnianych ław, zapełnionych srebrnymi
zegarkami, pordzewiałymi naparstkami, zestawami filiżanek, pełnymi ozdobnych
stempli, broszek i lśniących w słońcu wisiorów.
– Okej, okej, zwracam honor –
powiedział James, rozglądając się uważnie. – Czy to... tygrys? –
spytał, wskazując na małą maskotkę zaczepioną o brzeg miedzianego wazonu.
– Leopard – mruknęłam
zdecydowanym tonem, sięgając po niego. – Och, to bukiecik!
– Co?
– Można go zaczepić o sukienkę,
zobacz – powiedziałam, przypinając go do jego swetra.
– Wow – odpowiedział James,
spoglądając w dół. – To jest...
– Cudowne?
– Miałem raczej na myśli słowo
okropne – mruknął, zerkając na mnie z głupim wyrazem twarzy.
– No cóż, nie masz prawa
głosu – odpowiedziałam, wyciągając z torebki 3 knuty i wrzucając do
metalowej puszki stojącej na podwyższeniu. Starsza sprzedawczyni stojąca w
cieniu baldachimu uśmiechnęła się pod nosem.
– Kupiłaś to?!
– Jako prezent dla ciebie. A
przecież powszechnie wiadomo, że prezentów się nie oddaje – odrzekłam
tajemniczo. – Zresztą, to zupełnie w twoim stylu.
– Oficjalnie poczułem się urażony,
jeśli uważasz, że to mój styl – odparł sucho James, chociaż ledwo udawało
mu się powstrzymać uśmiech. – Ale skoro tak, to teraz moja kolej.
Przyglądałam się, jak pochyla się
nad stoiskiem i przeczesuje wzrokiem dziesiątki błyszczących przedmiotów. Jego
dłonie przesuwały się zwinnie po kolejnych eksponatach, jakby szukał czegoś
zupełnie wyjątkowego w morzu rupieci. W końcu na jego twarzy pojawił się
złośliwy uśmieszek. Powoli wyłowił palcami coś srebrnego i pokiwał głową.
– Myślę, że to będzie idealne.
Jego dłonie sięgnęły do mojej szyi,
gdzie delikatnie poprawił szalik, muskając moją skórę. Chwilę mocował się z
zapięciem broszki, a miejsca, w których jego palce dotykały mojej szyi, paliły.
Kiedy w końcu się odsunął, wyglądał na dumnego z siebie.
Zerknęłam w ustawione na przeciwko
zabytkowe lustro i roześmiałam się, widząc najbrzydszą mosiężną broszkę, jaką w
życiu widziałam, do której przyczepiona była malutka głowa sowy z otwartym
dziobem.
– Jest cudowna.
– Prawda? – odpowiedział
dumnie James, wrzucając zapłatę to metalowej puszki. – Poszukamy czegoś
dla reszty?
Wśród rupieci udało nam się znaleźć
kilka całkiem ładnych pierścionków, które zabraliśmy z myślą o Dorcas i Maryl,
komplet złotych bransoletek dla Clarie i przybornik kawalarza, zawierający
swędzący proszek i pierdzącą poduszkę, które według Jamesa miały przydać się
Peterowi, chociaż dobrze widziałam, jak świeciły mu się oczy, kiedy go oglądał.
Przy straganie z wieszakami pełnymi znoszonych szat i wysokich kapeluszy z
różowym futerkiem, chłopak wyłowił czarną koszulkę i z uśmiechem podał mi ją.
– Myślisz, że spodoba się
Syriuszowi?
Spojrzałam w dół, na potężne nagie
pośladki oparte na kierownicy motocykla oraz błyszczący czerwony napis i
parsknęłam śmiechem.
– "Lubię grube
pupy"? – spytałam,
– Myślisz, że to przesada?
– Chyba żartujesz. Jest
idealna.
Resztę dnia spędziliśmy snując się
wąskimi uliczkami Hogsmeade. Prawie nie zauważałam omiatających nas spojrzeń i
szeptów snujących się między mijającymi nas uczniami. James potrafił świetnie
odwracać uwagę. Nieważne, czy obrzucając niespodziewających się tego uczniów cukrowym
popcornem, który kupiliśmy w Miodowym Królestwie, czy przeszkalając mnie w
asortymencie kawalarskim Zonka. Udało mu się nawet przekonać mnie do kupienia
pióra, które raziło prądem każdego, kto chciał go użyć. Przez moment
widzieliśmy się nawet z resztą Gryfonów, zanim uznali, że muszą wracać –
szlaban Petera zaczynał się już o trzynastej.
Słońce powoli kierowało się ku
południowej linii drzew, kiedy wyszliśmy z trzech mioteł.
– To co teraz? – spytał James,
chowając dłonie do kieszeni spodni.
– Właściwie, to zrobiłam się już
głodna – mruknęłam, zastanawiając się, co serwują dzisiaj w zamku. Może
gdybyśmy się pośpieszyli...
– Jeśli nie chcesz jeszcze wracać,
to mogę mieć pewien pomysł – zaproponował Rogacz, przekrzywiając głowę.
Wahałam się tylko chwilę.
– Okej.
– Okej? Tylko tyle?
– Chcesz walczyć o możliwość zabrania
mnie na obiad?
– Obiad to trochę za dużo
powiedziane... ale sama zobaczysz. Chodźmy.
Ujęłam zaproponowane przez chłopaka
ramię i pozwoliłam poprowadzić się w górę uliczki, ku mniej uczęszczanym
regionom Hogsmeade. Po kilku minutach wiedziałam już, dokąd zmierzamy.
Restauracja Madame Zelié. James przytrzymał przede mną otwarte drzwi, a potem
sam wsunął się do środka. Tego dnia wnętrze udekorowane było perłową bielą. W
każdym wazonie sterczały białe goździki, a w oknach powiewały nieskazitelne
firanki.
– Zelié! – zawołał James,
dotykając drewnianej lady.
– James – zaświergotała
kobieta, uśmiechając się szeroko. – Jak miło cię widzieć! Powiedz mi, jak
czuje się Maryl?
– Z każdym dniem coraz
lepiej – zapewnił ją chłopak, odwzajemniając uśmiech. – Kolejnym
razem zabiorę ją ze sobą.
– Koniecznie! No dobrze, coś dla
was?
– To co zwykle, dwa razy. I
poprosimy na wynos.
– Na wynos? – spytałam,
kiedy Zelié ruszyła w kierunku kuchni. James oparł się wygodnie łokciami o
ladę i uśmiechnął się tajemniczo.
– Zobaczysz.
– Mam się bać?
– Właściwie, to nie – odparł
nonszalancko, przejeżdżając ręką po włosach. Kilka dziewczyn przyglądającym nam
się z kąta zachichotało. – Zresztą, jesteś bezpieczna.
– Czemu?
– Bo wieczorem mam trening Quidditcha.
Nie dałbym rady tak szybko zatuszować morderstwa.
– Och, no tak. Trening.
Zapomniałam.
– Brzmisz prawie na
zawiedzioną – zaśmiał się James.
– Bardziej zaskoczoną. Spodziewałam
się, że przez ten miesiąc nasłucham się zdecydowanie więcej o tym cudownym
sporcie – dodałam.
– Jeszcze nic straconego –
odpowiedział chłopak, odbierając od uśmiechniętej Zelié brązową torbę i
dziękując jej szybko. – Mamy na to całe popołudnie.
Przekomarzając się, udaliśmy się w
stronę wyjścia. James skierował się ku zamkowi i choć na początku myślałam, że właśnie
tam zmierzamy, ledwo minęliśmy bramę Hogsmeade, Rogacz skręcił w ledwo
widoczną, zdecydowanie mniej używaną ścieżkę. Moje pytanie o to, gdzie idziemy
zbył jedynie cwanym uśmiechem, a moim oczom wkrótce ukazał się niesamowity
widok.
Kiedy wychyliliśmy się zza
ostatnich drzew, trawa zamieniła się w kamienistą plażę, a przed nami, w
świetle ostrego wrześniowego słońca zamigotał zamek. W południowych oknach
można było dostrzec odbicie pomarańczowych promieni, które rzucały migoczące
refleksy na taflę jeziora u krawędzi skarpy, na której wznosił się Hogwart.
– Och – wydukałam, nie mogąc
oderwać oczu od widoku. – To... Nie wiedziałam, że można dojść do tej
strony brzegu,
– Z zamku widać to miejsce –
podpowiedział James, wskazując na rozpadający się krótki pomost i przywiązaną
do niego łódkę. – Chodź, bliżej brzegu jest trochę piasku.
Z zachwytem przyglądałam się
maleńkim falom, odbijającym się od wystających z wody kamieni. Rogacz podał mi
rękę, pomagając usiąść na plaży, która uformowała się w jednej z zatoczek.
– Więc to był twój wielki
plan? – spytałam, uśmiechając się złośliwie. – Chciałeś mnie tu
porwać i uwieść?
– Właściwie, to nie –
odpowiedział, odwzajemniając uśmiech. – Pomyślałem, że może przydać się
jakaś alternatywa, gdybyś chciała, no wiesz... Uciec przed ciekawskim
wzrokiem.
– Hm? – mruknęłam, nie
rozumiejąc.
– Uznałem... nie obraź się, Lily,
ale nie za dobrze radzisz sobie ze zbyt dużą uwagą skupioną na twojej
osobie – zachichotał James.
– Więc to był plan awaryjny, gdybym
chciała się gdzieś schować? – spytałam z niedowierzaniem.
– Uwierz, że gdybym planował
romantyczny piknik, to przygotowałbym coś więcej niż kanapki z grillowaną
wołowiną – powiedział rozbawionym głosem, podając mi jedno z zawiniątek,
które właśnie wyciągał z papierowej torby.
– Okej – mruknęłam, kiwając
głową.
Kanapki okazały się nad wyraz
dobre. James opowiadał mi o tym, jak czasem wymykali się po nie z resztą
Huncwotów, a potem zaczął snuć historie o ich spacerach, lotach na miotle i
taktyce, która miała pozwolić im wygrać najbliższy mecz ze Slytherinem. Powoli
oparłam głowę na jego ramieniu, przyglądając się, jak przesypuje pomiędzy
palcami ziarna piasku, a jego nieobecny wzrok błądzi gdzieś ponad horyzontem,
kiedy na jego twarzy zastygł wyraz pełnej euforii. Lubiłam, kiedy mówił o grze.
Był wtedy przepełniony pasją, a każdy jego gest wydawał się taki nieprzemyślany
i naturalny. Kiedy o tym wspomniałam, chłopak zaśmiał się.
– Przecież wiesz, jakie to uczucie,
kiedy wiatr mierzwi ci włosy, a ty na moment zapominasz o wszystkim.
– Właściwie, to nie –
mruknęłam, na co James natychmiast się wyprostował, spoglądając na mnie w
szoku.
– Jak to?
– Ostatni raz na miotle siedziałam
na pierwszym roku i jeśli mam być szczera, to nie wiem, czy chciałabym to
przeżyć ponownie – powiedziałam, co wywołało widoczne oburzenie ze strony
Jamesa.
– Chyba żartujesz!
– James...
– Wiem, jak to zmienić...
– ... proszę, nie...
– ... to zajmie tylko chwilkę...
– ... daj spokój, ja naprawdę
nie...
– ... Accio Zmiataczka!
Spojrzałam na niego spode łba,
odsuwając się.
– Oszalałeś!
– Chyba będę musiał poprosić o nową
kłódkę do szatni – zamyślił się James. skrobiąc się po brodzie.
– To bardzo, bardzo głupi
pomysł... – zaczęłam, kiedy dostrzegłam na horyzoncie maleńką czarną
plamkę.
– Przesadzasz – stwierdził
James, podnosząc się. Obserwowałam, jak wyciąga rękę, a miotła zatrzymuje się
przed nim, jak rumak gotowy do startu. – Chodź.
Spojrzałam na jego drugą dłoń,
którą mi podał. Po chwili wahania ujęłam ją, kręcąc głową.
– Naprawdę nie jestem pewna, czy...
– Jeśli się boisz, nie musimy
nigdzie lecieć, po prostu daj rękę.
Przyglądałam się jego smukłym
palcom, które poprowadziły moją dłoń w kierunku trzonu. Kiedy powoli przesunął
opuszkami po drewnie, poczułam delikatne wibracje, jakby miotła tylko na to
czekała, krzycząc "no wskakuj!".
Pozwoliłam mu przysunąć się bliżej,
kiedy obserwował mnie z uśmiechem. Wydawał się nie tyle rozbawiony, co
zadowolony.
– Nadal nie jestem tego
pewna – mruknęłam z przeciągiem.
– Nigdzie nie polecimy –
powiedział, opierając się biodrem na rączce, a potem, delikatnie wsuwając się
na nią bokiem, poklepał miejsce obok siebie. – Potraktuj to jak niezbyt
wygodną ławkę.
Powoli przysunęłam się bliżej witek
i łapiąc się rączki obiema rękami, podniosłam się na tyle, by przysiąść na
trzonie.
– Zadowolony?
– Ściągaj buty.
– Co? – spytałam, zupełnie
zbita z tropu.
– Ściągaj buty, chyba, że chcesz,
żeby były całe mokre – powiedział, z chytrym uśmieszkiem.
Czując, jak drewno pod moimi
palcami drga, w pośpiechu zahaczyłam jednym butem o drugi i zsunęłam je z
siebie.
– Och, uduszę cię! – pisnęłam,
kiedy miotła gładko popłynęła w kierunku brzegu, a ja usiłowałam jedną ręką
zsunąć ze stóp skarpetki, jednocześnie trzymając się drugą tak, by nie spaść.
– Spokojnie.
Trzeba było mu przyznać, że robił
to bardzo delikatnie. Lekkim, wprawionym ruchem poprowadził miotłę dosłownie
kilka stóp do przodu, tak, że nogami mogłam prawie dotknąć wody.
– To... okej, to wcale nie takie
najgorsze uczucie na świecie – mruknęłam, przewracając oczami. James z
uśmiechem obniżył miotłę na tyle, byśmy mogli zanurzyć stopy w nagrzanej wodzie
na powierzchni jeziora.
– Czyli randka udana? –
zachichotał James, trącając mnie lekko ramieniem.
– Z tobą? Zawsze.
Kiedy wracaliśmy, popołudniowe
promienie słońca otulały zamek, rzucając nam pod nogi roziskrzone blaski. James
kontynuował swoją opowieść o świetnych przesłuchaniach do drużyny oraz o
niesamowitych treningach, jakie odbył z nową drużyną. Uśmiech sam cisnął mi się
na usta, kiedy przyglądałam się, jak zamaszyście gestykuluje lewą ręką. Prawa
zamykała w ciasnym uścisku moją dłoń, a ja od czasu do czasu zerkałam w dół,
próbując napatrzeć się na to, co nieubłagalnie zbliżało się ku końcowi. Dopiero
gdy przekroczyliśmy próg zamku, a do moich uszu dobiegły głośne, znane mi
śmiechy, poczułam, jakbym wróciła do rzeczywistości.
– Cześć gołąbki – zachichotał
Syriusz, zbiegając po wielkich schodach w Sali Wejściowej. Zaraz za nim
dostrzegłam pozostałych Gryfonów.
– A tobie co się stało,
Glizdku? – zapytał James, zerkając na Petera, który kuśtykał za
wszystkimi, z wyrazem bólu wymalowanym na twarzy. Na pytanie Rogacza, chłopak
oblał się czerwonym rumieńcem.
– Mogliśmy przesadzić z ilością
samonakręcalnych sztucznych szczęk, które porozkładaliśmy we wschodnim
korytarzu – mruknął w zamyśleniu Syriusz, na co Remus pokręcił głową z niedowierzeniem.
– Myślę, że większą rolę odegrał
tutaj fakt, że część z nas zapomniała, że kilka zapasowych sztuk zostało w
kieszeni szaty Petera – powiedział Lupin, w akompaniamencie jęku
Glizdogona.
– Ała – jęknął James, wolną
ręką łapiąc się za serce. – Chociaż jak mniemam dywersja podziałała?
– Jak widzisz, jestem tutaj, a nie
w Izbie Pamięci – westchnął Peter, jakby chciał dodać "ale za jaką
cenę".
– Skoro już mowa o tyłkach... To mi
coś przypomniało – mruknęłam, wygrzebując koszulkę z czeluści torebki i
rzucając nią w stronę Syriusza.
– Co to – zapytał Black,
spoglądając nieufnie na zawiniątko.
– Coś specjalnie z myślą o tobie.
– Kocham cię Rogasiu, ale nie
powinieneś w takich momentach myśleć o mnie...
– Och zamknij się – jęknął
James, uderzając przyjaciela w tył głowy.
– Zresztą, to od nas obojga –
dodałam, kiedy przeszliśmy przez drzwi Wielkiej Sali i skierowaliśmy się w
kierunku stołu Gryffindoru.
– W takim razie, nie mogę się już
doczekać – zawołał, rozkładając materiał i przekrzywiając głowę w lewą
stronę, podczas kiedy próbował odczytać błyszczący napis.
– Jak tylko ją zobaczyłam,
pomyślałam od razu o tobie – zapewniłam go, poklepując go po ramieniu.
– Och, Lily – wychlipał
Syriusz, ocierając wyimaginowaną łzę z policzka. – To cały ja!
– Co jest na tej koszulce? –
zapytała podejrzliwie Maryl, marszcząc brwi.
– Cudowna, wielka, gruba...
– Panno Evans!
Syriusz natychmiast schował
koszulkę, odwracając się i spoglądając na Profesor McGonagall, zmierzającą w
naszym kierunku.
– Tak, Pani Profesor?
– Przesłałam waszej dwójce wytyczne
dotyczące nowego miesiąca i przygotowań do Nocy Duchów. Ufam, iż uwzględni je
Pani w rozkładzie patroli i obowiązków – powiedziała chłodno opiekunka
Gryffindoru, obrzucając Syriusza podejrzliwym spojrzeniem.
– Oczywiście, przekażemy Pani
kopię, jak tylko przygotujemy rozpiskę – zapewniłam.
– I jeszcze jedno – dodała
Profesor, przerzucając spojrzenie na Jamesa, a potem na nasze wciąż złączone
dłonie. – Z uwagi na to, iż miesięczny raport uzyskałam jedynie od Pani,
może kolejnym razem do pisania go zabierze Pani ze sobą swojego chłopaka,
może udzieli mu się coś z Prefekta.
I powiedziawszy to, ruszyła dalej,
w stronę stołu nauczycieli.
Między Gryfonami zapanowała cisza.
Powoli przeniosłam wzrok z pleców opiekunki naszego domu, na twarz Syriusza,
który zaciskał usta tak ciasno, że zamieniły się w jedną linię.
– No cóż, Łapo...
– Jakby to powiedzieć...
– Nasza koleżanka i jej chłopak...
– No dobra, dobra! – przerwał
im Syriusz, wyrzucając ręce w powietrze, a potem zerkając na mnie z
rezygnacją. – Przyznam to, ale tylko raz – dodał, wywracająco
oczami. – Wygrałaś.
– Chyba nie dosłyszałam –
mruknęłam, mrugając i szczerząc się szeroko. – Co powiedziałeś?
– Nie będę tego powtarzał –
zagroził Łapa, zakładając ręce na piersi w geście oburzenia.
– Och, czeka nas cudowny
miesiąc – zachwyciłam się, uśmiechając się błogo. – No i to oznacza,
że...
Bardzo powoli i ostentacyjnie
uniosłam swoją lewą dłoń, złączoną z dłonią Jamesa, a potem wyplątałam swoje
palce spomiędzy jego w akompaniamencie gwizdów naszych przyjaciół.
– I jak czuje się nasza
singielka? – zachichotała Alicja, kiedy udałam, że wycieram rękę o sweter.
– Trzeba będzie kiedyś to
powtórzyć – dorzuciła Mary, posyłając mi kuksańca w bok.
– Och, nigdy więcej – mruknęłam, w akompaniamencie wybuchu śmiechu Gryfonek. Tylko jedna osoba nie wydawała się szczęśliwa, chociaż może tylko mi się wydawało – kiedy ponownie spojrzałam na Jamesa, błysk smutku zniknął z jego twarzy, jakby nigdy go tam nie było.
I zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę go tam widziałam.
Witajcie z kolejnym rozdziałem!
Chwilę zajęło mi skończenie go, ale udało mi się naskrobać więcej, niż przypuszczałam. No i kolejny rozdział jest już w toku pisania, więc zdecydowanie nie przewiduję żadnych opóźnień!
Ostatnimi czasy mocno pracuję nad regularnym pisaniem i staram się wykrzesać z siebie jak najwięcej. Póki co widzę małe rezultaty i wydaje mi się, że krok po kroku może nam się udać dojść do schematu publikowania jak za dawnych czasów! Wciąż mam wiele pomysłów na to opowiadanie i nie zamierzam tak łatwo odpuścić. Mogę Wam obiecać, że będzie się działo :)
Koniecznie dajcie znać, jak Wam się podobało! I do zobaczenia przy kolejnym rozdziale.
Atelier