Otworzyłam oczy, biorąc głęboki
oddech. Nie wiedziałam, która mogła być godzina, jednak światło za oknem
wskazywało na to, że był wczesny poranek. Delikatnie wysunęłam się spod kołdry,
spoglądając na bezwładne ciało Syriusza, którego nogi smętnie zwisały z
krawędzi łóżka. Biedak usnął, próbując mnie uspokoić. Zrobiło mi się naprawdę
głupio, kiedy przypomniałam sobie, co działo się w nocy. Nie, no co ty, przecież jedynie
zmusiłaś go płaczem go spania z tobą na jednoosobowym łóżku. Nic takiego.
Powoli, żeby go nie obudzić,
podniosłam się na łokciach i przeszłam nad nim. Musiało być bardzo wcześnie,
jednak nie byłam w stanie leżeć dłużej w tej samej pozycji. Po chwili namysłu
stwierdziłam, że lepszym pomysłem będzie poczekanie na dole, aż reszta wstanie.
O tak, marzyłam o kawie. Najciszej jak potrafiłam sięgnęłam po swoje dżinsowe
krótkie spodenki, bluzkę i czystą bieliznę, po czym złapałam szczoteczkę do
zębów i ruszyłam w kierunku korytarza.
W domu panowała przejmująca cisza.
Starając się nie narobić rabanu zamknęłam za sobą drzwi łazienki i rozglądnęłam
się. Pomieszczenie urządzone było w kolorach bieli i błękitu. Na ścianach
znajdowały się płytki przedstawiające mozaikę oceanu o poranku, iskrzącego się
w świetle wschodzącego słońca. Oprócz naprawdę ogromnej wanny i porcelanowej
muszli klozetowej, dostrzegłam tam piękne szafki wykonane z jasnego drewna i
potężne lustro, zawieszone nad umywalką z pozłacanymi kranami. Ostrożnie
postawiłam dwa kroki i dopiero wtedy dostrzegłam, że drugie drzwi do łazienki
były uchylone. Bijąc się z myślami podeszłam do nich i zaglądnęłam do pokoju
znajdującego się po drugiej stronie.
Na środku całkiem sporego
pomieszczenia znajdowało się wielkie łóżko z kolumienkami. Powoli postawiłam
jeszcze parę kroków i uśmiechnęłam się delikatnie, widząc Jamesa rozwalonego na
poduszkach. Na jego otulonej przez czarne kosmyki twarzy malowało się błogie
zadowolenie. W prawej ręce zaciskał róg kołdry, jakby właśnie śnił o łapaniu
znicza.
Powstrzymując chichot rozglądnęłam
się po pokoju, utrzymanym w beżu i różnych odcieniach pomarańczowego. Przez
olbrzymie okna w potężnych, drewnianych ramach wpadało poranne słońce,
oświetlając porozrzucane po jasnym parkiecie pergaminy. Ostrożnie przystąpiłam
parę kroków do przodu i spojrzałam na szkice korytarzy, i niezrozumiałe dla
mnie zapiski. Musieli planować jeden ze swoich kawałów, a patrząc na stan, w
którym pozostawili pokój, wywnioskowałam, iż robili to do późnej nocy.
James poruszył się, po czym obrócił
się na drugi bok i ponownie znieruchomiał. Wstrzymałam oddech, jednak nie
wyglądało na to, żeby się obudził. Powoli obróciłam się i spojrzałam na biurko,
zawalone podręcznikami, których nikt od dawna nie wertował. Pochyłe stosy
okurzonych ksiąg zdawały się mówić „tu jesteśmy, tutaj!”. Z westchnięciem poprawiłam
jeden z nich, po czym zerknęłam za siebie. Na ścianie po drugiej stronie
pokoju, na dwóch złotych hakach zawieszona była miotła Rogacza. Trzonek
wskazywał na kolekcję zniczy i kafli, poustawianych równo na bukowych półkach.
Uśmiechnęłam się szeroko, widząc niezliczone plakaty i zdjęcia, na których
czwórka przyjaciół uśmiechała się wesoło, machając do obiektywu.
Po raz ostatni rozejrzałam się po
pokoju i starając się nie zawadzić o pokaźny żyrandol, na którym zawieszone
były miniaturowe miotełki, poruszające się po okręgu na cieniutkich żyłkach,
ruszyłam z powrotem do łazienki. James zamruczał niezrozumiale przez sen, kiedy
z cichym trzaskiem zamknęłam za sobą jasne drzwi.
Nie zastanawiając się długo,
napuściłam wody do wanny i dokładnie się umyłam. Obraz malujący się na
kafelkach migotał delikatnie, wyglądając jak żywy, podczas kiedy opłukiwałam
ciało chłodną wodą. Starając się nie narobić rabanu, powoli wstałam i otuliłam
się miękkim ręcznikiem, drugi zaplatając na głowie, po czym umyłam zęby. Nie miałam
pojęcia, jak długo siedziałam w łazience, kiedy jednak w końcu gotowa opuściłam
pomieszczenie, w domu wciąż nie było słychać najmniejszego hałasu. Nie widząc
co ze sobą zrobić odniosłam rzeczy do pokoju, w którym Syriusz wciąż spał w
najlepsze, a następnie ruszyłam na dół. Puste pomieszczenia promieniowały
ciszą. Po chwili wahania skręciłam w lewo i weszłam do przestronnej kuchni,
utrzymanej w nieskazitelnej bieli i szarościach. Na pokaźnym wykuszu stała
piękna waza w kolorze oceanu, wypełniona polnymi kwiatami. Za nią zauważyłam
otwarte drzwi na taras, skąd rozciągał się widok na całą dolinę. Malutkie
postacie przemieszczały się po wąskich uliczkach pełnych straganów i koszy z
jedzeniem, niczym mrówki w rozbudowanej sieci tuneli. Powoli podeszłam bliżej i
zaciągnęłam się zapachem świeżego pieczywa, niesionego wybrukowanymi ulicami
Doliny Godryka.
– Aż ślinka cieknie, prawda?
Przerażona podskoczyłam i
odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził głos. James stał oparty o jasne
szafki, obejmując dłońmi uszczerbany kubek pełen…
– Kawa. Nalać ci? – spytał,
odpychając się od kamiennej lady i uśmiechając znacząco.
– Co ty tu robisz? To znaczy… To
twój dom, masz prawo tu być, tylko… Merlinie, cholernie mnie przestraszyłeś.
James zachichotał, odstawiając
niebieski kubek. Miał na sobie biały, wymięty podkoszulek, który sugerował, że
dopiero co wstał. Jakim cudem wcześniej go nie zauważyłam? Przyglądałam się jak
Rogacz sięga po filiżankę, po czym nalewa mi kawy. Po chwili spojrzał na mnie
uważnie i ulał z niej trochę płynu, zastępując go pokaźną ilością mleka.
– Pamiętałeś – rzuciłam z ujęciem
kiwając głową.
– Jasne, jak mógłbym zapomnieć, że
pijesz mleko z kawą.
– Hej! – zaprotestowałam. – Piję
pół na pół!
– Jasne – rzucił chłopak, zabawnie
przeciągając wyraz. Sekundę później podał mi spodek z chyboczącą na nim
filiżanką i uśmiechnął się. – Jak tam kąpiel?
– Obudziłam cię? – spytałam
skruszona, sięgając po naczynie.
– Nie, obudził mnie Syriusz,
wychodzący nad ranem z pokoju, co wydało mi się dziwne, bo on nigdy nie wstaje
przed dziesiątą. Z resztą, nie wiesz może gdzie go wcięło?
Głupio było mi przyznać się do
samego faktu, iż to nie Łapa, a ja obudziłam go trzaśnięciem drzwi, a co
dopiero do miejsca spoczynku jego najlepszego przyjaciela.
Zanim zdążyłam jednak wymyślić jakąś trzymającą się kupy odpowiedź, w progu
stanął obiekt naszej rozmowy, przeciągając się niczym wyleniały pies. Wyglądał
na o wiele bardziej zaspanego od Jamesa, ze śmiesznie odstającymi włosami,
wciąż ułożonymi tak, jak na poduszce.
– Lily, tu jesteś. Zastanawiałem
się gdzie zniknęłaś, mam nadzieję, że to nie przeze mnie nie mogłaś spać?
Przysięgam, jeśli chrapałem i to ja byłem przyczyną nie–upojnego poranka…
Pokręciłam zawzięcie głową, czując,
że moją twarz oblewa purpura. James uniósł wysoko brwi, patrząc to na mnie, to
na Blacka, po czym otworzył szeroko buzię. Na jego twarzy malowało się coś
pomiędzy niedowierzaniem a… oburzeniem?
– Wy… co?
Syriusz
spojrzał zaskoczony na swojego przyjaciela, po czym wybuchnął tak
serdecznym śmiechem, że jeśli w tym perfekcyjnym domu ostała się choć odrobinka
kurzu, to pewnie właśnie ją strząsnął. James przyglądał się nam nic nie
rozumiejąc, podczas kiedy na mojej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Śmiech Łapy
przerodził się w spazmatyczne okrzyki, przypominające raczej odgłos
towarzyszący dławieniu się, aniżeli radości.
– Lily miała w nocy koszmary –
zdołał w końcu z siebie wydusić, ocierając kąciki oczu. – Zasnąłem obok niej,
żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku.
– W takim razie kto był u mnie w
pokoju? – spytał James, którego wyraz twarzy przypominał kalejdoskop, ciągle
się zmieniając.
– To chyba moja robota – przyznałam
cicho, spoglądając na chichoczącego Syriusza. – No chyba nie oczekiwałeś, że
wzięłabym kąpiel przy otwartych drzwiach do twojego pokoju.
– Czemu nie – zarechotał Syriusz,
po czym uchylił się przed gazetą lecącą w jego kierunku. – Dobra, młodzieży,
wrzućmy coś na ruszt, bo umieram z głodu.
James przyglądał nam się dziwnie
jeszcze przez jakiś czas, co nie uszło uwadze jego rodziców, którzy – jak się
później okazało – w oczekiwaniu na nas urządzili sobie całkiem uroczy piknik w
ogrodzie.
– Jak się spało? – spytała z troską
Euphemia, uśmiechając się radośnie. Tego dnia miała na sobie chustę,
przypominającą japońskie kimono, przewiązane kolorowym szalem. W jej uszach
chybotały się złote kolczyki z małymi kamyczkami, za każdym razem, kiedy
poruszała głową.
– Lily na pewno spało się
wyśmienicie – rzucił James, patrząc wymownie na swojego przyjaciela. W tonie
jego głosu oprócz rozbawienia dało się jednak wyrzuć nutę zarzutu, jakby miał
za złe Syriuszowi, że śmiał spać ze mną w jednym łóżku. Łapa puścił tą uwagę
mimo uszu, pomagając Fleamontowi zanieść do kuchni brudne naczynia. Szpatka
podrygiwała wokół pokaźnego stołu, głośno protestując przeciwko pomocy
czarodziejów.
– Proszę to zostawić, paniczu, to
nie robota dla panicza!
– Spokojnie, Szpatko, ręce mu nie
odpadną, jak zaniesie dwa kubki. James, ruszyłbyś się!
Z uśmiechem przyglądałam się ich
przekomarzaniom, opierając się o chłodny wykusz. Wyglądali na naprawdę
szczęśliwych, jakby Syriusz od zawsze należał do rodziny. Kiedy wybiła
dziewiąta, pan Potter ujął małżonkę pod rękę i zaprowadził ją do ogrodu, a
Szpatka natychmiast zajęła się parzeniem herbaty. Huncwoci z kolei ruszyli w
kierunku salonu, rozmawiając wesoło o planach na przedpołudnie.
– Lily, chcesz przejść się z nami
do centrum? Mamy się tam zobaczyć z Dorcas, która powinna już chyba być na miejscu.
– Jasne – rzuciłam, przekraczając
próg dużego pomieszczenia. Z zaskoczeniem zauważyłam, że salon wyglądem wcale
nie przypominał wystroju reszty domu. Spodziewałam się raczej eleganckiego
pokoju ze skórzanymi sofami, niż uroczego saloniku prosto z okładki magazynu
„Chatka Babci – poradnik domowy”. Na przytulnych kanapach wisiały kolorowe
narzuty, i wszędzie – dosłownie wszędzie – dało się dostrzec różnobarwne wazony
z kwiatami. W powietrzu krążyła nawet jaskrawa konewka, która podlewała je po
kolei. Syriusz zaśmiał się na widok mojej miny, po czym (po krótkiej sprzeczce)
razem z Jamesem udali się na górę, żeby się ubrać, jakby dopiero sobie
przypomnieli, że wciąż są w piżamach.
Powoli obeszłam pokój, przyglądając
się rodzinnym albumom. W rogu, tuż przy potężnej witrynie z kolekcją
kryształowych przycisków do papieru, flakoników z przeróżnymi alkoholami i
figurkami małych kotków, stało białe pianino. Nie wyglądało na nieużywane,
wręcz przeciwnie – klawisze połyskiwały w świetle lipcowego słońca, zachęcając
do gry z obietnicą wyśmienitej zabawy. Powoli przejechałam palcem po lśniącym
drewnie i uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie, jak ktoś przysiada do niego
wieczorem i daje pokaz dla skromnej publiki.
– Pianino taty.
– Dużo gra? – spytałam, obracając
się w stronę Jamesa, który wszedł właśnie do salonu. Ubrany był w zielone
krótkie spodenki i jasną koszulkę z wielkim zniczem.
– Kiedyś grał więcej.
– A ty?
– On? – zachichotał Syriusz,
wbiegając do salonu. – A chcesz, żeby ci uszy uschły?
– Hej, wcale nie jestem taki zły!
– Jasne, Armando.
– A ty, mądralo? – rzuciłam,
uśmiechając się wesoło. Syriusz wyszczerzył się, przyjmując najbardziej
wykwintny wyraz twarzy na jaki było go stać, po czym skłonił się.
– Tyle lat lekcji nie mogło pójść
na marne. Suń się, szkarado! – zawołał, obchodząc Jamesa, po czym przysiadł na
skórzanym taborecie w fioletowe kwiaty.
– Odsuń się, Lily, obawiam się, że
zaraz wybuchną nam bębenki – skomentował Rogacz, na co Syriusz wykrzywił się i
wystawił mu język.
Pierwsze dźwięki zabrzmiały
delikatnie, wkrótce jednak Syriusz sunął po klawiszach w dzikim tańcu bieli i
czerni. Kilka razy pomylił się, a palce zsunęły się, uderzając w zły ton, na co
chłopak zaklął siarczyście i kontynuował grę. Uśmiechnęłam się, widząc
skupienie na jego twarzy. Widać było, że wiedział co robi. James oparł się o
komodę, kręcąc głową z miną mówiącą „tak, popisuj się dalej” i kiedy już
otwierał buzię, żeby coś powiedzieć, Syriusz urwał nagle, jakby rażony prądem.
Jego palce zawisły centymetr nad klawiszami, drżąc. Przez sekundę na jego
twarzy można było dostrzec przebłysk bólu, jak gdyby wspomnienia zasnuły mu
widok, jednak natychmiast się zreflektował. Spojrzał na mnie, przybierając
sztuczny uśmiech, po czym zachichotał.
– Dawno nie grałem, wybaczcie. Nie
pamiętam jak to dalej szło.
Potarł dłonie i wstał, mrugając
wesoło do Jamesa, jednak nie był w stanie oszukać żadnego z nas.
– Brawo! – zawył Rogacz, klaszcząc
zawzięcie, na co Syriusz ponownie się skłonił.
– To co, idziemy?
James pokiwał głową, po czym rzucił
mi porozumiewawcze spojrzenie. „Nie poruszaj tego tematu”. Jak gdybym sama nie
wiedziała.
Rezydencję Potterów, jak lubił
nazywać ją Syriusz, opuściliśmy śmiejąc się i przekomarzając. Lipcowe powietrze
zwiastowało kolejny, upalny dzień. W okazałym ogrodzie przed domem, któremu nie
zdążyłam się wcześniej dobrze przyjrzeć, snuły się pojedyncze ścieżki,
prowadzące we wszystkich możliwych kierunkach. Po lewej stronie, tuż przy rogu
posiadłości, zdołałam dostrzec przekopaną ziemię, otoczoną drewnianym płotkiem.
Z daleka można było dopatrzeć się okazów magicznych roślin, poruszających się
na wietrze. Dalej znajdowała się mała fontanna i dwie ławeczki, skryte pod
drewnianą kratą, aż po czubek porośniętą różami. Syriusz zaśmiał się, widząc
moją fascynację, po czym złapał mnie za barki i odwrócił w prawo, wskazując na
posążki ukryte pomiędzy niskimi drzewami.
– Lepiej spójrz tutaj. Te krasnale
raz na tydzień pielą ogród. Nie żartuję, jak chcesz, to użyj na mnie
fałszoskopu, przysięgam na Merlina!
Przez całą drogę dwójka Gryfonów
opowiadała mi dziesiątki historii o domu na wzgórzu, jak często mówiono o
posiadłości Potterów. Jeszcze zanim skręciliśmy we wschodnią ścieżkę,
prowadzącą ku dolinie, zdołałam popłakać się ze śmiechu, słysząc o Jamesie, który
próbował grać w szachy krasnalami ogrodowymi.
– Chyba im się to nie spodobało.
No, to znaczy jeśli przyjmiemy, że wściekłe bieganie za Rogaczem było oznaką
nie-spodobania – zachichotał Łapa, szczerząc się wymownie.
– Okej, skończ – uciął James, mając
posępną minę. – A może opowiem Lily, jak pomyliłeś toaletę z…
– Ej! Lunatykowałem!
Zanim się obejrzeliśmy, z każdej
strony otoczyły nas fasady kamieniczek i małych domków. Kolorowe kramy
sprawiały, że uliczki stawały się coraz węższe, a nam coraz trudniej było
przeciskać się przez tłum rozochoconych kobiet w podeszłym wieku,
przepychających się po świeże jajka. James wytłumaczył mi, że zawsze w
godzinach porannych można było nabyć tam wszystko, czego dusza zapragnie –
dosłownie, bowiem pomiędzy zwyczajnymi straganami ze świeżym pieczywem dało się
dostrzec takie slogany jak „nietoperze oczy, tylko jeden galeon za worek!” albo
„używane kociołki za pół ceny”.
– Dolinę Godryka zamieszkuje
mnóstwo czarodziei, ale też zwykłych mugoli. Naprawdę szkoda, że Hogsmeade jest
jedyną wioską bez tych drugich. Chciałbym zobaczyć to miejsce, no wiecie, w
pełni magiczne – westchnął Syriusz, podgryzając kupione
wcześniej jabłko.
– Ja to się zastanawiam, gdzie ty
to wszystko mieścisz? Masz żołądek bez dna, czy co, dopiero jadłeś śniadanie –
mruknęłam, przyglądając się mu sceptycznie, na co James parsknął śmiechem.
– Jak to mówią, ile psu nie
nasypiesz…
– No naprawdę, bardzo zabawne. O,
Rogasiu, zobacz, skup poroży jeleni, może zaglądniemy?
Przekomarzając się dotarliśmy do
głównego placu, który z trzech stron otaczały domki z zarośniętego mchem
kamienia. Na samym środku wznosił się niski gzyms ze zdobieniami, obrośnięty
kępkami coraz to wyższych krzaczków i kwiatów, pomiędzy którymi można było
dostrzec niewysoką fontannę.
– Jesteśmy na miejscu. Gdzieś tutaj
powinna być…
– No wreszcie! – Dotarł do nas
zmęczony głos Dorcas. Odwróciłam się i spojrzałam na zachodnią bramę, za którą
wznosił się niewysoki park. Gryfonka siedziała na jednej z ławeczek,
uśmiechając się do nas wesoło. Ubrana była w czarną sukienkę w stokrotki za
kolano i czerwony kapelusz. Nie zmieniła się dużo, choć na jej twarzy malowała
się większa upartość i… niepewność? Meadowes wstała, zabierając ze sobą torebkę
i ruszyła w naszym kierunku. Na jej pulchnych policzkach rozkwitł rumieniec,
kiedy zrozumiała, że cała nasza trójka przygląda jej się badawczo. Żeby ukryć
zdenerwowanie złapała rękę w przegubie, zakrywając talię.
– Witaj, Dorcas – zawołałam,
przytulając ją na przywitanie. Wydawało mi się, że trochę schudła w ciągu ostatniego
miesiąca. Miała zmęczoną twarz i parę siniaków na rękach, które skrzętnie
skrywała pod naciągniętymi rękawami do łokcia.
– Cześć, Lily, jak dobrze was
widzieć. Oszaleć idzie w tej ciszy.
– Miałaś wieści od kogokolwiek? –
spytał Syriusz, przytulając ją delikatnie, na co James uśmiechnął się uroczo.
– Żadnych. Klauzura na wiadomości
to najgorszy pomysł Ministerstwa od dłuższego czasu.
– Jak się czujesz?
– Och, całkiem w porządku. To był
pracowity miesiąc.
– No tak, jak tam twoja praca? –
podłapałam, kiedy dziewczyna przywitała się z Rogaczem.
– Łatwo nie było, ale przynamniej
nie musiałam mieszkać z dziadkami. Chyba bym ześwirowała.
Wszyscy zgodnie pokiwaliśmy
głowami. Od śmierci rodziców, opiekę nad Dorcas sprawowała rodzina jej matki.
– Tak czy siak, cieszę się, że
mogłam was odwiedzić. Tu jest niesamowicie! Szkoda, że nie możemy spędzić razem
więcej czasu, całą paczką. Miałaś jakieś wieści od Mary? – zwróciła się do mnie.
– Nie, żadnych. Boją się kolejnego
ataku…
– Mhm. Tak, jak mówiłam: szkoda. Ale
nic, idziemy?
Dorcas maszerowała jako pierwsza,
ciągle zagadując chłopaków, jakby chciała odwróć ich uwagę od swojej osoby.
Dopiero wtedy to do mnie dotarło – brunetka bardzo wstydziła się własnego ciała
i robiła wszystko, żeby ludzie naokoło niej skupiali się na innych rzeczach.
Przechyliłam głowę i przyjrzałam się jej w skupieniu. Dorcas była przy kości,
ale przez ten miesiąc ładnie się zaokrągliła w paru miejscach i chyba
rzeczywiście trochę schudła, co uwydatniło jej talię. Przyglądając się jej spokojnemu
krokowi, w głowie zaświtało mi wspomnienie ostatniego dnia czerwca, który
spędziłam z Gryfonką, czekając na wieści od rodziców. Po ataku zostaliśmy
rozproszeni, dobrani w pary i odstawieni w bezpieczne miejsce, nie wiedząc
nawet, czy wszystkim z nas udało się przeżyć. Te parę godzin było moim
największym koszmarem, spędzonym na bezustannym zastanawianiu się, czy moi
rodzice byli na dworcu. To właśnie wtedy coś we mnie pękło.
Cały mój bagaż doszczętnie spłonął,
nie pozostawiając mi nic poza różdżką i rozdartą zakrwawioną bluzką, którą
miałam na sobie. Dobrze pamiętałam uczucie całkowitej bezradności, kiedy
siedziałam na zimnych płytkach w łazience i wymiotowałam, wciąż czując smród
dymu, który palił mnie w gardło, jakbym właśnie pochylała się nad ogniskiem.
Patrząc w lustro widziałam jedynie bezbronną dziewczynę, brudną, otumanioną, z
przekrwionymi oczami i palcami we krwi. Nie byłam w stanie dostrzec nic więcej,
oprócz nędzy i cierpienia, które mnie otaczały. Naokoło rozlegały się głośne
nawoływania, okrzyki czarodziejów, szukających swych pociech. Pamiętałam tak
dobrze moment, w którym dziesiątki osób w białych fartuchach przenosiło nas do
budynku pełnego przeróżnych pomieszczeń, a strażnicy zabierali nas dwójkami, aż
nie został tam już nikt więcej. Moment, w którym uzdrowiciele opatrywali nas, a
ja zamknęłam się w łazience i siedziałam tam bite dwie godziny, zwracając
własne wnętrzności. Byłam w stanie przytoczyć każdą z setek myśli, które
przemykały mi wtedy przez głowę, sprowadzając się do jednego pytania: co z nami
będzie? Co dalej, co z naszymi bliskimi, kiedy będziemy mogli ich zobaczyć?
Panika, wszechogarniająca panika, która nie dawała upustu nerwom.
Ostatniego dnia czerwca, zamknięta
w łazience przy pokoiku Dorcas, znajdującym się na drugim piętrze podstarzałego
budynku niedaleko centrum, zrozumiałam, że coś się skończyło. Meadowes zabrała
mnie tam, kiedy nie mogłyśmy znaleźć nikogo znajomego, a ja wciąż nie miałam
wiadomości od rodziców. Okazało się, że przez ostatnich parę tygodni, oprócz
szukania pracy, rozglądała się też za nowym mieszkaniem. To właśnie tego dnia,
chroniąc się w łazience przed strachem, który oblepiał powoli każdy cal
mieszkania, obcięłam włosy, których nie mogłam domyć z krwi i kurzu,
oblepiającego je niczym pajęczyna wspomnień. Tego dnia pierwszy raz nie byłam w
stanie wykrzesać z siebie chociażby jednej łzy, jednego żałosnego szlochnięcia,
jęku, niczego, co kojarzyło mi się z tym, co czułam. To tego dnia nie zmrużyłam
oka przez całą noc, mocno ściskając za rękę Dorcas, która sprawdzała mój
przemakający opatrunek na prawym ramieniu. I to właśnie tego dnia odkryłam jej
największą tajemnicę, którą skrzętnie skrywała w sobie od śmierci rodziców.
Tego dnia znalazłam w ostatniej
szufladzie jej komody na w pół wykorzystane opakowanie środków odurzających.
Doskonale pamiętałam jej puste
spojrzenie, kiedy słowo po słowie opowiedziała mi o tym, jak zaczęła brać, żeby
zapomnieć. Na początku robiła to tylko po to, by w końcu się uspokoić i zasnąć.
Później zaczęła uświadamiać sobie, że z każdą wziętą tabletką, czy wypitym
eliksirem, stopniowo zatracała się w tym wszystkim i nareszcie zaczynała
cieszyć się życiem. Pod naciskiem mojego spojrzenia przyznała się do tego, że
sama zauważyła zmianę, jaka w niej zaszła, ale nie mogła przestać. Parę razy
próbowała, ale potem wracało to ze zdwojoną siłą, omal jej nie zabijając.
Dorcas doskonale zdawała sobie sprawę, że jej śmiałość i nowi znajomi były wynikiem
jedynie białej pigułki, a nie jej charakteru. Tak samo, jak rozumiała, że to,
co robiła, było złe.
– Merlinie, gdyby ktoś się
dowiedział, gdyby cię na tym przyłapali! – powtarzałam, próbując wyperswadować
jej z głowy ten durny pomysł, a ona jedynie płakała, coraz bardziej i bardziej
zatracając się we wspomnieniach.
Tamtego dnia Dorcas przyrzekła mi,
że nigdy więcej tego nie zrobi. Dla nas obu był to nowy początek, a ja byłam
wdzięczna za to, że udało mi się odciągnąć ją od tego, zanim było za późno. O ile
już nie było.
A jednak widok jej uśmiechu, choć
ciut nieśmiałego, sprawiał, że coś w środku mnie chciało śpiewać. Wiedziałam,
że musiała wiele poświęcić, żeby tego dnia stać z nami tak pewnie, jak tylko
mogła. I byłam z niej cholernie dumna.
– No nareszcie, już myślałem, że
was porwali!
Pan Potter stał na ganku,
uśmiechając się wesoło. W prawej ręce dzierżył ogromną parasolkę w złote lwy,
której kunsztowna główka służyła mu za uchwyt laski, na drugim zaś ramieniu
spoczywała złożona marynarka w prążki. Fleamont puścił mi oczko, kiedy
zauważył, że przyglądam się jego spodniom w kant i granatowej kamizelce, a
następnie zszedł po schodkach i skłonił się.
– Madame – rzucił w kierunku
Dorcas, na co ta zachichotała i podała mu dłoń, po którą sięgnął. – Niesamowicie
miło mi panią poznać.
– Tato, jest jakieś milion stopni,
ugotujesz się – mruknął James, drapiąc się po głowie. Fleamont chyba puścił tę
uwagę mimo uszu, bo nic sobie nie robiąc nałożył na idealnie przygładzone włosy
kapelusz w stylu secesyjnym i poprawił koszulę.
– Trochę elegancji nigdy nie
zaszkodzi. A teraz, proponuję, żebyśmy się pospieszyli, jeśli chcemy zdążyć
zabrać ze sobą waszą koleżankę, Clarie. O ile dobrze zrozumiałem, bardzo
zależało jej na wspólnym odwiedzeniu Munga.
Syriusz pokiwał głową, po czym
ruszył za ojcem swojego przyjaciela.
– Co racja, to racja. Chodźcie, nie
mamy całego dnia.
Dorcas złapała mnie za rękę,
uśmiechając się delikatnie, co odwzajemniłam. James ujął ją za wolną dłoń i
złapał ramię Flemonta, który uścisnął Łapę, a sekundę później staliśmy już na
brukowanej uliczce.
– Słyszycie? – spytał Syriusz,
robiąc krok do przodu i rozglądając się. Za nami wznosiła się sylwetka paru
domów, które wyglądały na całkiem opuszczone. Smutne fasady łypały na nas
wrogo, strasząc odchodzącą farbą i rozłupanym kamieniem.
– Nic nie słyszę – mruknęła Dorcas,
marszcząc brwi.
– No właśnie. Pochowali się
wszyscy, czy co?
– Rozmawiałem z panem Patford,
można powiedzieć, że nie był zachwycony wizją tylu osób odwiedzających jego
dom. Clarie również zastrzegła sobie, że to nie najlepszy pomysł, żebyśmy
wszyscy tu zawitali. Może lepiej będzie, jeśli Lily i Dorcas pójdą same, a my
poczekamy tutaj – powiedział Fleamont, niespokojnie pocierając ręce. Na jego
twarzy malowało się skupienie, jakby dogłębnie przemyślał wszystkie za i
przeciw.
– Tato – zaczął James, próbując
zaprotestować, jednak szybko mu przerwałam.
– Twój ojciec ma rację. Sytuacja w
domu Clarie nie jest zbyt… ciepła – mruknęłam. Rogacz zerknął
na Syriusza, po czym oboje przenieśli swoje pytające spojrzenia na mnie. – Nieważne. Zaczekajcie tutaj, powinnyśmy wrócić za chwilkę.
Dorcas nie zadawała pytań. Może i
dobrze, bo sama nie wiedziałam, co miałabym jej powiedzieć. Ile w
ogóle mogłabym jej powiedzieć? Nie ode mnie zależało, kto pozna rodzinną
historię domu Clarie, a ja nie chciałam zagłębiać się w żadne szczegóły. Jeśli
sytuacja dotyczyłaby mnie, wolałabym, żeby ludzie nie rozpowiadali o tym na
prawo i lewo.
Powoli wspięłyśmy się po niskim
wzgórzu, rozglądając się na boki. Wioska wyglądała na opustoszałą, chociaż
mogłabym przysiąść, że tu i ówdzie błysnęły mi zamykane w pośpiechu okna. Droga
robiła się coraz bardziej nierówna, powoli przeistaczając się w wąską ścieżkę,
zarośniętą trawą. Miałam wrażenie, że nasza wędrówka trwała wieczność, kiedy w
końcu dotarłyśmy do metalowej bramy, otaczającej posesję.
Poczerniały metal miejscami pokryty
był smarem i rdzą, jakby nikt od dawna go nie używał. Meadowes zerknęła na mnie
niepewnie, po czym pchnęła bramkę, a ta zaskrzypiała przeraźliwie, przypominając
raczej wrzask obdzieranego ze skóry kota.
– Czy tylko ja mam wrażenie, że
wszystko tutaj krzyczy „wynocha” – szepnęła dziewczyna,
spoglądając na mnie.
Powoli postąpiłam krok, rozglądając
się. Metalowe ogrodzenie ciągnęło się w obie strony, ginąc w porastających go,
wysokich na dwa metry krzakach. Na samym środku, tuż przed nami, w sylwetce
domu odcinały się potężne drzwi z łuszczącą się farbą. Zbutwiałe drewno
wyglądało, jakby miało się rozpaść pod najmniejszym dotykiem. Z popękanych
kolumn i wykrzywionych, kamiennych balkonów łypały na nas potężne gargulce.
Wszystko to wyglądało surrealistycznie, cały ten dom przypominał przedwojenną
hiszpańską willę, przeniesioną w to miejsce i zapomnianą przez świat.
Najbardziej w tym wszystkim przerażający był jednak wielki posąg anioła,
osadzony w centralnej części sadzawki, tworzącej coś w rodzaju ronda na
kamiennym podjeździe. Sylwetka poczerniałego zesłannika niebios odcinała się na
tle szarego budynku, jednak sposób, w jaki był on osadzony, świadczył o tym, iż
został on zbudowany dużo później. Sama myśl, o posępnym strażniku wioski
stojącym samotnie na wzgórzu była przerażająca. Wzdrygnęłam się, spoglądając w
jego puste oczy, które błyskały marmurową bielą, otoczone czarno-zielonymi
zaciekami, zupełnie, jakby anioł płakał. Jedno ze skrzydeł było poważnie
ukruszone, a jego resztki spoczywały u stóp giganta. Powoli przeniosłam wzrok,
na jego poczerniałą szatę i lewą rękę, której wskazujący palec wskazywał na
zachód, znajdujący się idealnie ponad naszymi głowami. Cała zesztywniałam,
kiedy w głowie przemknął mi obraz krwistoczerwonego słońca zbliżającego się ku
horyzontowi, przy okazji zabarwiającego posąg, który zamieniał się w statuę
zbrukaną krwią. Mrugnęłam parokrotnie, starając się oddychać, kiedy obraz
zmienił się, a ja znów znajdowałam się na peronie 9 i ¾, wypełnionym dymem i
ogniem.
– Wszystko w porządku?
– T-tak – mruknęłam słabo, czując,
jak ręka Dorcas zaciska się na mojej. Pomimo upału jaki panował, poczułam
oblepiający mnie zimny pot, przeczucie, że coś jest nie tak. Zanim jednak
zdążyłam się nad tym zastanowić, wszystko minęło.
– Chodźmy, powinnyśmy się
pospieszyć.
Głos Meadowes nie brzmiał zbyt
pewnie, jednak pokiwałam głową i ruszyłam do przodu, obchodząc pomnik tak
daleko, jak tylko mogłam. Powoli wspięłyśmy się na schodki, prowadzące do
osłoniętego ganku, a następnie stanęłyśmy niepewnie przed drzwiami, które okazały
się być uchylone. Dorcas spojrzała na mnie niepewnie. Jej czerwony kapelusz
ironicznie odcinał się od wizerunku tego zaniedbanego domostwa, dodając mi
otuchy, jakby sprzedany był z zamiarem rozśmieszania nabywców. Odetchnęłam,
starając się nie roześmiać, a potem przyjrzałam się drzwiom. Z bliska drewno
wyglądało jeszcze gorzej, a ja absolutnie nie miałam ochoty go dotykać. Po
chwili uniosłam drżącą dłoń i zapukałam o czarną ramę, a głuchy odgłos poniósł
się echem po kamiennych murach tego opustoszałego grobowca.
– Panie Patford? Clarie? Jest tu
kto? – dodałam po chwili, wahając się, czy powinnam. Odpowiedziała nam jedynie
cisza. Dorcas przełknęła ślinę tak głośno, że słyszeli ją chyba wszyscy w
promieniu mili, po czym zacieśniła uścisk na mojej ręce.
– L-lily, j-ja, sama n-nie wiem,
może powinnyśmy wrócić i poprosić…
– Clarie? – spytałam, słysząc nikłe
kroki dochodzące z wewnątrz. Dorcas natychmiast umilkła, jednak odgłos ucichł.
Powoli, czując, jak całe moje ciało dygocze, dotknęłam palcami drzwi i popchnęłam
je delikatnie. Wrota uchyliły się z cichym skrzypnięciem, ukazując opustoszały
korytarz. Były dużo lżejsze, niż przypuszczałam. Ostatni raz posłałam Dorcas
spojrzenie pełne obaw, po czym postawiłam pierwszy krok.
Hol zakręcał w prawo, kończąc się
niknącymi w mroku i otwartymi na rozcież, podwójnymi drzwiami. Naprzeciwko
wejścia wisiało potężne lustro w złotej ramie, które pokrywała tak gruba
warstwa kurzu, że prędzej przeglądnęłabym się w łyżce. Pod nim stała niska
szafka na buty, obok której leżały niedbale rzucone baleriny Clarie.
Z gardła Dorcas wyrwał się cichy
jęk, kiedy podłoga w głębi domu skrzypnęła. Zacisnęłam palce wolnej dłoni i
nabrałam powietrza w płuca.
– Panie Patford? Przyszłyśmy do
pańskiej córki, miałyśmy ją zabrać do szpitala! Panie Patford, jest pan tutaj?
Odpowiedziało nam nic innego, jak
cisza. Westchnęłam cicho, po czym ruszyłam w kierunku holu.
– No co ty, chyba nie zamierzasz
tam iść!
– Nie wrócimy bez Clarie. Cokolwiek
się nie stało, musimy ją znaleźć.
Dorcas patrzyła na mnie z
przerażeniem, kiedy wyciągałam swoją różdżkę. Po chwili puściła mnie i zrobiła
to samo, kręcąc głową i mrucząc pod nosem coś w stylu „jeśli zginiemy, to cię
zabiję”. Powoli ruszyłyśmy w kierunku podwójnych drzwi. Przez chwilę
zastanawiałam się, czy nie zapalić światła, jednak stwierdziłam, że jeśli ktoś
tu wciąż jest, to to będzie równie genialny pomysł, jak wrzaśniecie „hej, tu
jesteśmy!”.
Korytarz kończył się
rozgałęzieniem, prowadząc w trzech różnych kierunkach. Po lewej stronie
wznosiły się strome schody, które tonęły w całkowitej ciemności. Przełknęłam
ślinę, przyrzekając sobie w myślach, że to będzie ostatnie miejsce, które
sprawdzimy. Przed nami, w krótkim i wąskim korytarzu, znajdowały się dwie pary
drzwi, obie zamknięte na cztery spusty, co ułatwiło nam wybór. Niepewnie
ruszyłyśmy w prawo, docierając do niedużego saloniku połączonego z jadalnią,
wyglądającego tak, jakby dwadzieścia lat temu ktoś wyprawił w nim wielką ucztę,
a potem przepadł bez wieści, pozostawiając srebrną zastawę w nienaruszonym stanie.
Spojrzałyśmy z Dorcas po sobie, zastanawiając się co teraz.
– Tylko się nie rozdzielajmy, w
horrorach zawsze zaczyna się od rozdzielenia, a potem wszyscy giną w okropnych
męczarniach i…
– Za dużo czytasz – ucięłam,
rozglądając się. – Ja pójdę do kuchni, a ty przeszukaj jadalnię i salon. I nie
oddalaj się zbytnio, okej?
– Dwa razy nie musisz mi tego
powtarzać.
Powoli ruszyłam kolejnym korytarzem
w lewo, przyglądając się obrazom wiszącym na ścianach. Wszystkie przedstawiały
tą samą rodzinę – Clarie wraz z ojcem i matką. Trudno było dostrzec coś więcej
na wyblakłych płótnach, jednak z całą pewnością mogłam powiedzieć, że wszyscy
wyglądali na szczęśliwych. Przełknęłam ślinę, uświadamiając sobie, że to, co
opowiadała mi Maryl, wydarzyło się naprawdę. A ja stałam w domu, w którym
rozegrała się ta historia.
Kuchnia była małym pomieszczeniem,
ale jako jedyna wyglądała na używaną. Naczynia były ułożone w równe stosiki, a
szafki uprzątnięte z kurzu. Na jasnej ladzie stała filiżanka herbaty. Ciepłej
herbaty. Wszystkie włosy na moim ciele zjeżyły się, kiedy dotarło do mnie,
że ktoś dopiero co tu był. Szybko uniosłam różdżkę i rozejrzałam się po
pomieszczeniu uważnej. Okna wychodziły na wschód, ukazując maleńki ogródek.
Powoli podeszłam bliżej i stanęłam w otwartych drzwiach balkonowych,
przyglądając się wypłowiałej ziemi i kilku uschniętym kwiatom. Ścieżka
prowadząca w głąb wyglądała na w miarę uczęszczaną. Na małej, drewnianej ławce
stał wiklinowy kosz, pełen jabłek, które wyglądały na całkiem świeże.
– Gdzie jesteś, Clarie – szepnęłam,
zaciskając palce na różdżce. I jak na zawołanie, właśnie wtedy ją zobaczyłam.
Gryfonka kucała, podnosząc
przewrócone posążki. Dopiero w tamtej sekundzie uświadomiłam sobie, że cały
ogród był nimi usiany – stały wszędzie, porcelanowe, kamienne i plastikowe
zwierzęta, poruszające się delikatnie, niczym żywe. Clarie ustawiała właśnie
wywrócone, miniaturowe słoniki, ocierając je z kurzu. Miała na sobie niebieską
sukienkę w białe grochy, a jej włosy były spięte w grubego warkocza. Całkowicie
nie pasowała do tego domu, do wszechobecnego bałaganu i nieładu, tak, jakby
cały budynek został porzucony wiele lat wcześniej. Powoli zeszłam po schodkach
i opuściłam różdżkę.
– Clarie?
Dziewczyna spojrzała na mnie,
odgarniając grzywkę, po czym wstała i otrzepała ręce. Na jej twarzy malowało
się zaskoczenie i otępienie. Miała podpuchnięte oczy, jakby dopiero co płakała.
– Lily? Co ty tu robisz?
– Przyjechaliśmy po ciebie,
pamiętasz? Mieliśmy… – zaczęłam, jednak w tym momencie z głębi domu dobiegł nas
odgłos tłuczonego szkła. Wzrok Clarie momentalnie powędrował w kierunku górnych
okien, a potem, w ciągu ułamka sekundy, zerwała się i popędziła do drzwi.
Głos ugrzązł mi w gardle, kiedy
ciszę rozdarł okropny wrzask. Ruszyłam za dziewczyną, próbując nie zgubić jej w
otchłani korytarzy.
– Clarie, zaczekaj! – krzyknęłam,
kiedy uświadomiłam sobie, że i jadalnia, i salon były puste, jednak blondynka
gnała już w kierunku schodów. Nie pozostało mi nic innego, jak biec za nią,
podczas kiedy strach zamrażał mi krew w żyłach. Gdzie była Dorcas?
Kiedy dotarłam na górę, Clarie była
już na końcu korytarza, który zakręcał ostro w prawo. Zanim zdążyłam ją
dogonić, ktoś znowu wrzasnął, tym razem był to jednak męski głos.
– Puszczaj!
– WYNOCHA Z MOJEGO DOMU!
– Tato! – krzyknęła Patford,
znikając w ciemności.
Kiedy wypadłam zza zakrętu,
zdołałam dostrzec sylwetkę wysokiego mężczyzny, który próbował zakryć sobą
drzwi, jednocześnie odciągając od nich Dorcas.
– Co tu się dzieje?! – krzyknęłam.
– Nie może pan, nie ma pan prawa! –
wrzeszczała Meadowes, wyrywając się.
– Tato, zostaw, proszę! – Clarie
była bezradna. Wyglądała na całkowicie wypraną z uczuć i zmęczoną życiem.
Uniosłam różdżkę i skierowałam ją
na mężczyznę, próbując opanować nerwy, i właśnie wtedy ją dostrzegłam.
To ona krzyczała. Siedziała w
pustym pokoju, przywiązana do bujanego krzesła w przegubach i raz co raz
wydawała z siebie spazmatyczne okrzyki. Miała na sobie starą, poplamioną
koszulę nocną i białe, dziurawe skarpety. Niegdyś piękne, kręcone włosy,
zwisały teraz poplątane po obu stronach jej wykrzywionej w grymasie twarzy.
Dorcas próbowała odepchnąć ojca Clarie, jednak ten odsunął ją i w końcu zamknął
drzwi.
– Nie może pan jej tam trzymać! To
sprzeczne z…
– Powiedziałem, wynocha! Nie mam
pojęcia jak się tu dostałyście, ale macie natychmiast stąd wyjść, albo…
– Jak może pan traktować tak własną
żonę?! – krzyknęłam, zaczynając wszystko rozumieć. Michel Patford spojrzał na
mnie wściekły, a na jego twarzy odmalowało się szaleństwo, które codziennie widział
w swojej żonie. Momentalnie odebrało mi całą odwagę, jaką miałam, kiedy
postawił krok z moim kierunku.
– Nie, tato, błagam, one nie
chciały, już sobie pójdą proszę cię, zostaw…
Mężczyzna wymierzył kręcącej się
wokół niego córce siarczysty policzek, po czym splunął jej pod nogi. Na chwilę
zapanowała cisza, a potem, chwilę później, Clarie złapała nas za ręce i
pociągnęła w stronę schodów, wyprowadzając z domu w tak przewrotnym tempie, iż
miałam wrażenie, że w jednej sekundzie stałam na górze, a w kolejnej byłam już
pod bramą.
– Poczekaj, przestań! – krzyknęłam,
wyswobadzając się. Dziewczyna przystanęła i spojrzała na nas. Po jej policzkach
płynęły łzy.
– Wybaczcie, to… – wyjąkała,
ocierając twarz.
– Więc tak to wygląda? Każdego dnia?
– Nie chciałam, żebyście to
zobaczyli…
– Clarie – westchnęłam, przytulając
ją. Cały ten dom przestał nagle być przerażający. Przytłoczyło mnie uczucie
bezradności, którym dziewczyna wręcz promieniowała.
– Chodźmy już stąd, dobrze? –
szepnęła, odsuwając się i starając wyprostować pomiętą sukienkę. – Opowiem wam
wszystko po drodze.
W pamięci utkwił mi moment, w
którym opuszczałyśmy tą przedziwną posiadłość. Rozgrzany metal bramy jęknął pod
naporem naszych rąk, a ja nie mogąc się powstrzymać, obróciłam się, obrzucając
to miejsce niespokojnym spojrzeniem. Ostatni raz zerknęłam na oblicze anioła,
który tak bardzo mnie przerażał, a potem w jedno z okien, w którym dostrzegłam
oddalającą się sylwetkę ojca Clarie. Coś mówiło mi, że prawdopodobnie już nigdy
tu nie wrócę, a jednak historia Claudii Patford sprawiała, że budynek ten miał
na zawsze przypominać mi o tym jednym momencie, kiedy widziałam jej
nieszczęśliwe spojrzenie.
– Kiedy odzyskaliśmy mamę, nic nie
wskazywało na to, że to się tak skończy. Jednego dnia każdy był szczęśliwy, a
kolejnego wszystko się posypało – mruknęła Clarie, schodząc po zboczu. Razem z
Dorcas szłyśmy po obu jej stronach, nie odzywając się. Żadna z nas nie
wiedziała, co powiedzieć. – Tata po prostu nie mógł znieść jej krzyków. Ludzie
odsunęli się od nas, zaczęli mówić o szalonej kobiecie mieszkającej na wzgórzu.
Od tamtego czasu zaszył się w swoim pokoju, nawet ja praktycznie go nie widuję.
Czuwa nad matką jak tylko może, ale chyba nie umie pogodzić się z tym, co się z
nią stało.
– Czemu ją tam trzyma, czemu ją
więzi?
– Na początku oboje udawaliśmy, że
wszystko jest w porządku. Mama zaczęła coraz częściej snuć się po korytarzach,
gasiła świece, rozrzucała porcelanę. Zaczęła lunatykować, któregoś razu tata
złapał ją w ostatnim momencie, ratując przed wyskoczeniem z okna. A potem
zaczęła być agresywna. Krzyczała, bała się, w swoich wizjach widziała wciąż
tych samych ludzi, którzy ją zabrali.
Między nami zapadła cisza. Clarie
już nie płakała, była wręcz zbyt cicha i spokojna. Po prostu szła przed siebie,
oddychając miarowo, jakby w myślach powtarzała sobie, że to tylko sen, a ona
nie musi się niczym przejmować.
– Clarie… Czemu jej nie oddaliście,
nie spróbowaliście jej leczyć?
– Próbowaliśmy. Chcieli ją zabrać
do Munga, na oddział zamknięty. Ojciec się nie zgodził. Raz na miesiąc
przysyłają do nas pielęgniarkę, która aplikuje jej środki uspokajające i
namawia tatę na ich ofertę, „dla
umysłowo chorych” – dodała ironicznie. – Ale on chyba wciąż
łudzi się, że uda mu się ją wyleczyć. Że kiedyś ją odzyska.
Fleamont, Syriusz i James czekali na
nas na rozdrożu, siedząc na niskim murku. Nawet jeśli słyszeli krzyki, nie dali
tego po sobie poznać. Pan Potter przywitał Clarie jeszcze bardziej wykwintnie
niż Dorcas, po czym zaoferował nam swoje ramię. Do ostatniej chwili miałam
wrażenie, że ktoś nas obserwuje, jednak wszystkie okoliczne budynki wydawały
się tak samo opustoszałe, jak dom Patfordów. Wzdrygnęłam się na samą myśl, że w
każdym kryją się przerażone rodziny, dzieląc dom ze strachem i cierpieniem. A
potem rozpłynęliśmy się w powietrzu, pojawiając setki mil dalej, w dusznym
Londynie. I chociaż poczułam się trochę lepiej będąc z dala od tamtego miejsca,
wciąż nie potrafiłam pozbyć się uczucia niepokoju. Tamten dzień dopiero się
zaczął, a ja miałam wrażenie, że to wcale nie był koniec wrażeń.
Wreszcie wróciłam! Ten miesiąc był katorgą, w ogóle nie potrafiłam odnaleźć się w natłoku zadań. Milion razy obiecywałam sobie że „w ten piątek dodam rozdział”, a kończyło się to tym, że była sobota, a ja nagle się orientowałam, że minął kolejny tydzień, nawet sama nie wiedziałam kiedy.
Dwudziesty pierwszy rozdział podzieliłam na dwie części, bo od początku wiedziałam, że mam za dużo fabuły na jedną. Kiedy druga? No cóż, postawiłam sobie takie małe wyzwanie i jeśli mi się uda, to za dwa tygodnie. I mam ogromną nadzieję, że tak będzie. Na pewno dam Wam o tym znać na facebooku.
Dzisiaj raczej krótko. Koniecznie napiszcie co sądzicie o rozdziale, który jest chyba jednym z moich ulubionych - na pewno pisało mi się go naprawdę przyjemnie, a fragment o domu Clarie powstał sam, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki i jestem z niego naprawdę dumna. Przy okazji zapraszam Was na Pod osłoną świtu, gdzie po półtoramiesięcznej przewie również pojawił się nowy rozdział!
I to by było na tyle.
Dziękuję za każdy komentarz (przed dodaniem jest ich równo 666, haha) i 54 tysiące wyświetleń! Nawet nie wiecie, ile to dla
mnie znaczy.
Do następnego, Ati