W ciągu ułamka sekundy czas się
zatrzymał. Przyglądałam się drobinkom kurzu, które wirowały w świetle
zachodzącego słońca, twarzom zastygniętym w uśmiechu. Przez ułamek sekundy
dookoła zalegała cisza. Wirujące płatki śniegu, które utkwiły za oknem rzucały
cienie na pogrążony w półmroku Pokój Wspólny, na wytarte wykładziny i stare,
rozlazłe tapczany. Wstrzymałam oddech uświadamiając sobie ogrom otaczających
mnie rzeczy. Pod palcami poczułam ciepłą skórę brzucha Rosie, która leżąc na
plecach wyciągała się na miejscu obok mnie. W jednym momencie widziałam
zaczarowany bumerang w rękach Syriusza i leżącą na ziemi Clarie, a w następnym
rozległ się jej perlisty, dziecięcy śmiech, Black rzucił zabawką, a Rosie
miauknęła donośnie. James trącił mnie ramieniem próbując złapać wirujący
kawałek plastiku, Remus uniósł rozbawiony wzrok znad książki, a Mary krzyknęła
coś o utrzymaniu porządku. Słońce prawie całkiem zaszło za horyzont, a Pokój
Wspólny wypełniło roztańczone światło padające z kominka. Powoli przejechałam
palcami po brzuchu Rosie, która z lubością przyjęła pieszczotę, by chwilę
później zerwać się na łapy i rzucić na Syriusza łapiącego rozdygotaną zabawkę.
Wokoło rozległy się kolejne śmiechy, coś wielkiego przeleciało przez całą
długość pomieszczenia uderzając w tarzającego się Łapę, a chwilę później
wszyscy zerwali się w ucieczce przed wojną na poduszki. Potter zaśmiewał się
wniebogłosy, różdżką zaczarowując upadające poduchy, a młodsze Gryfonki
piszczały z uciechy.
– Na Merlina, zatłukę cię! –
rozległ się krzyk Blacka gdzieś spomiędzy puf.
– Najpierw mnie złap! – odkrzyknął
James, rzucając się do ucieczki, kiedy jego przyjaciel podciągnął się na jeden
z foteli.
– Lily? – Odwróciłam głowę i
spojrzałam w roziskrzone tęczówki Mary, która przysiadła na oparciu sofy. –
Wszystko w porządku?
– Czemu pytasz? – mruknęłam, a
wielka poducha przeleciała tuż obok mojego ucha.
– No... Wyłączyłaś się. Chciałam po
prostu wiedzieć o czym myślałaś.
– Tak. Wszystko w porządku –
mruknęłam. Pierwszy raz w życiu wszystko było na swoim miejscu.
– ZABIJĘ TEGO KOTA! – Rozległ się
krzyk Blacka, który runął jak długi na podłogę potykając się o biedną kotkę,
która z piskiem skoczyła na jego nogę, prawdopodobnie wszczepiając w nią swoje
ostre pazury. – KTÓRA WPADŁA NA TEN POMYSŁ?! POWYBIJAM WSZYSTKIE MĄDRE, KTÓRE
ZECHCIAŁY KUPIĆ RUDEJ KOTA!
– Ej! – wrzasnęłam celując w niego
palcem. – Ja ci dam rudą!
– Pomocy! – zawołał, kiedy oberwał
ode mnie poduszką, a przez Pokój Wspólny przelała się salwa śmiechu.
– Wiedziałem, że to się tak skończy
– mruknął James, kręcąc z uśmiechem głową, a ja spojrzałam na niego pytająco. –
Ruda oszalała! Co zrobiłaś z Lilką?!
– Nogi wam z dupy powyrywam za tą
rudą! – krzyknęłam, rzucając się na chłopaka, który roześmiał się głośno.
– Dajesz Evans, dasz radę!
– Przetrzep mu tą pustą czuprynę –
zaśmiała się Alicja, poprawiając wysoką kitkę.
– Przetrzepię – mruknęłam, szamocąc
się z brunetem, który sekundę później złapał mnie za nadgarstki i obrócił,
przez co oboje spadliśmy na ziemię. Chłopak przygniótł mnie do purpurowego
dywanu i uśmiechnął się zwycięsko.
– Nie przetrzepiesz – rzucił,
poruszając śmiesznie brwiami.
– Złaź – zaśmiałam się, na co
Gryfon pokręcił głową.
– Nie ma mowy. Czas na zemstę.
– Przecież ci nic nie zrobiłam!
– Ale chciałaś – odpowiedział z
radością, po czym jednym, szybkim ruchem podniósł się i pociągnął mnie za sobą.
Zanim zdążyłam mrugnąć przerzucił mnie sobie przez ramię i z donośnym śmiechem
zaczął się kręcić wokół własnej osi.
– Przestań! Odstaw mnie! –
krzyczałam, a Gryfoni śmiejąc się zaczęli klaskać i dopingować Rogacza. – Bo na
ciebie zwymiotuję!
– Nie zrobisz tego! – zawołał, a ja
roześmiałam się w bezradności.
– Potter! Potter! Potter! –
krzyczała cała wieża, jednak to nasi przyjaciele wiwatowali najgłośniej. Kiedy
w końcu chłopak zwolnił i powoli opuścił mnie na siebie miałam wrażenie, że
zaraz się wywrócę.
– Idiota z ciebie – mruknęłam,
trzymając się jego ramienia żeby nie upaść.
– Ale za to jaki idiota! –
wykrzyknął, za co dostał ode mnie po głowie.
– No i wróciła stara, dobra Ruda –
zachichotał Black. – Dobra, dobra, Lilka – dodał widząc moją minę.
– Wcale nie lepiej – zawołałam.
– Nieprawda. – Wszyscy spojrzeli na
Maryl, która uśmiechnięta siedziała na jednym z foteli. – To całkiem nowa Lily
i ta chyba podoba mi się bardziej – mruknęła, puszczając mi oczko, a wszyscy
pokiwali głowami.
– No, to za nową Evans – powiedział
Syriusz, unosząc do ust resztki soku dyniowego, który w magicznych
okolicznościach pojawił się na stole godzinę temu, razem z wielką paką ciastek.
– Za nową Evans – zawtórowała
reszta szóstoklasistów doprowadzając mnie do wielkich rumieńców, a Peter, który
do tej pory ukrywał się za sofą w obawie przed oberwaniem poduszką poklepał
mnie wesoło po plecach. Jedynie Dorcas nie dołączyła do toastu. Prawdę mówiąc w
ogóle nie udzielała się tego wieczoru, co było dość niezwykłe, patrząc na to
jak bardzo zakolegowała się z Huncwotami. Kiedy więc wszyscy na nowo zajęli się
swoimi sprawami odstawiłam szklankę na ławę i ruszyłam w jej kierunku.
– Cześć. – Czarnowłosa uniosła
głowę i delikatnie uśmiechnęła się w moją stronę. – Wszystko w porządku?
– Czemu pytasz? – mruknęła, a jej
cichy głos zadrgał.
– Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz
najlepiej – powiedziałam, przyglądając się jej poszarzałej skórze i niezdrowym
wypiekom. Jej włosy były w nieładzie, a oczy zamglone. Kiedy zauważyła, że się
jej przypatruję natychmiast odwróciła wzrok.
– Musiało mi coś zaszkodzić, czy
coś...
– Myślę, że powinnaś iść z tym do
Pomfrey... – mruknęłam, a dziewczyna pokiwała głową.
– Tak, tak, masz rację.
Zdecydowanie – wymamrotała, zbierając swoje rzeczy.
– Pójść z tobą? – spytałam,
niepewnie przyglądając się jej poczynaniom.
– Nie, dam sobie radę – wysapała
ruszając w kierunku dziury pod portretem.
Wodziłam za nią wzrokiem, dopóki
nie zniknęła w przejściu. Zachowywała się dziwnie, ale było to niczym w
porównaniu z tym, co miało zacząć się dziać w następnych dniach. Myślę, że
całkiem trafnie mogłabym stwierdzić, że wszyscy – ot, tak po prostu –
powariowali.
W pierwszy poniedziałek nowego roku
na tablicy ogłoszeń zawisł wyświechtany pergamin przyciągający w swoją stronę
połowę Domu Lwa. Często zastanawiałam się czemu ktoś nie wymyślił jeszcze
systemu szybkiego powiadamiania, takiego jak jakieś szkolne radio, albo po
prostu ulotek rozdawanych przy śniadaniu. Zupełnie, jakby Dumbledore wcale nie
przedyskutowywał całych uczt i nie rzucał w naszą stronę niezrozumiałych
żartów. Przecież zamiast tego mógłby podać ogłoszenie, które – skoro
przyciągało aż tyle uwagi – musiało być ważne. Tym razem jednak, jak zwykle
zresztą, wszyscy przepychali się pod samą tablicę, a potem zamiast dać szansę
innym na zapoznanie się z nowiną zostawali na tym samym miejscu i rozpoczynali
dyskusję. Ze swoim przeciętnym wzrostem nie miałam szans na dopchanie się do
ogłoszenia, więc znudzona przysiadłam na sofie i wpatrywałam się w okno. Śnieg
który jeszcze kilka dni temu otulał każdy najmniejszy zakątek krajobrazu znikł
pod naporem lodowatego deszczu. Błonia pokryła mieszanka błota i nie do końca
roztopionych, lodowych brył, a już samo patrzenie na takie widoki potrafiło
wpędzić człowieka w depresję. Chwilę później ktoś poklepał mnie po ramieniu, a
kiedy uniosłam wzrok i spojrzałam na roześmianą Alicję, trzymającą Franka za
rękę, ci spytali się, skąd ten tłum.
– Nowe ogłoszenie. Mógłbyś? –
mruknęłam, na co chłopak z uśmiechem puścił mi oczko i ruszył w kierunku
tablicy.
– Ten to ma dobrze. Z moim wzrostem
dziesięciolatka prędzej by mnie stratowali niżbym coś się dowiedziała –
mruknęła Alicja opadając na miejsce obok mnie. Chwilę potem uradowany chłopak
podbiegł w naszą stronę.
– Teleportacja! – krzyknął, a jego
dziewczyna pisnęła wesoło.
– Czy ktoś powiedział teleportacja?
– zawołał Black, pojawiając się znikąd wraz z resztą Huncwotów.
– Czyżbyś ogłuchł, drogi Łapciu? –
mruknęłam, na co chłopak posłał mi całusa.
– Chciałabyś.
– Zapisujecie się?
– No pewnie! – krzyknął
podekscytowany James, na co Mary, która podeszła do nas zaspana, przewróciła
oczami.
Pół godziny pełnej przepychania
łokciami później nasze nazwiska widniały już na liście. W drodze na śniadanie
wszyscy wysłuchiwaliśmy bardzo głębokich rozpraw Blacka i Pottera na temat ich
planów zdania egzaminu już po trzech lekcjach, bowiem tak nieprzeciętni
obywatele nie powinni mieć najmniejszego problemu z nauczeniem się sztuki
teleportacji. James stwierdził, że w związku z jego urodzinami w marcu powinien
być dopuszczony do niego jako jeden z pierwszych i dopiero przypomnienie mu, że
przed nim pełnoletność świętować będziemy jeszcze ja i Remus ostudziło nieco
jego zapał. Następnie pałeczkę przejął Syriusz, który zaczął naśmiewać się z
przyjaciela i tego, że jest od niego młodszy o kilka miesięcy i pewnie skończyłoby
to się kolejną przepychanką gdyby nie dotarcie do Wielkiej Sali i przypadkowe
spotkanie grupy Krukonów, wśród których znajdowali się organizatorzy
sylwestrowej imprezy.
Musiałam przyznać, że dziwnie było
przywitać się z nimi wszystkimi. Byłam przyzwyczajona raczej do chłodnego
spojrzenia na korytarzu, aniżeli uśmiechu, czy nawet przytulenia w przypadku
Grace Butler, która jak zwykle wyglądała olśniewająco, a jej widok jak zwykle
obudził drzemiącego od kilku dni potwora w mojej klatce piersiowej, który kuł
mnie boleśnie gdzieś pod żebrami z donośnym "ty nigdy nie będziesz tak
wyglądać". Wszystko to było jednak niczym w porównaniu z zaskoczeniem
jakie mnie ogarnęło, kiedy Nathias podszedł do mnie i z uśmiechem pocałował w
policzek. Atmosfera nagle się zagęściła, ktoś mruknął coś pod nosem i tylko
geniusz Mary, która ogłosiła wszystkim, że zaraz umrze z głodu i pociągnęła
mnie w stronę stołu Gryffindoru uratował sytuację. Jakby sama wieść o lekcjach
teleportacji nie rozpraszała wszystkich, w połączeniu z porannym incydentem
uważanie na lekcjach stało się prawie niemożliwe. Ciągłe pytania Dorcas o
"mojego nowego znajomego", jak nazywała McRonnera, doprowadzały mnie
do szału i dopiero zmiana tematu na jej cudowne ozdrowienie ostudziła jej
zapał. Wszystko to doprowadziło do tego, że na zaklęciach zamiast wyczarować
małą fontannę, sprawiłam, że wielka kula wody najpierw uniosła się
niebezpiecznie wysoko, a następnie spadła na mnie z ogromną prędkością, mocząc
mnie od stóp do głów. Profesor Flitfick osuszył mnie jednym machnięciem ręki,
po czym kazał mi zostać w sali na przerwę na lunch i ćwiczyć, dopóki z różdżki
nie wytryśnie czysta woda przypominająca fontannę, a nie, jak to ujął, mini
jezioro.
Następne dni mijały w radosnym
oczekiwaniu. W drugi weekend stycznia miał odbyć się mecz Ravenclawu przeciwko
Huffelpuffowi. Wygrana Puchonów oznaczałaby wielką szansę na wygraną
Gryffindoru, w wypadku wygranej Krukonów sytuacja trochę się komplikowała,
Gryfoni bowiem musieliby pokonać i wychowanków domu Roveny i Salazara. James
jednak nie tracił wesołej miny, twierdząc, że nasza drużyna od dawna nie miała
tak dobrego składu, i że na pewno dadzą sobie radę. Razem z Mary obiecałyśmy mu
więc, że wpadniemy na jeden z treningów i same ocenimy ich zdolności.
Mecz okazał się najdłuższym meczem
tego sezonu. Po czterech i pół godziny wyrównanej walki, którą w ostatniej
godzinie zaczął wygrywać Huffelpuff, szukający Krukonów złapał znicza. Ravenclaw
wygrał jedynie dziesięcioma punktami. Trybuny zawrzały, a Deartorn, obrońca i
kapitan drużyny Gryffindoru natychmiast zaczął obliczać iloma punktami będziemy
musieli wygrać z Krukonami.
Na dół zeszłyśmy same, bowiem
James, Syriusz i Maryl zostali brutalnie zatrzymani w celu "wyjątkowego
zebrania drużyny i omówienia strategi" co nie mogło poczekać do
popołudnia, Alicja i Frank gdzieś zniknęli (jak zwykle), Peter zginął gdzieś w
tłumie, a Clarie i Remus zobowiązali się poczekać na zaprzyjaźnionych członków
drużyny. Puchoni nie wyglądali na zadowolonych z życia. Umorusani w błocie po
pachy przez ciągłe nokauty i spadanie z mioteł zerkali z niechęcią na
wiwatującą drużynę Krukonów. Kiedy spoglądałam w tamtą stronę uśmiech sam
pojawiał się na mojej twarzy. Nietrudno było wyobrazić sobie, że zamiast
niebieskich szat znajdowały się tam szkarłatne, a wspomnienie wygranej
Gryffindoru rozgrzewało przyjemnie w środku. W pewnym momencie uświadomiłam
sobie, że patrzę się prosto w oczy Nathiasa, który pomachał do mnie wesoło, a
potem zawołał coś do kolegów z drużyny i ruszył w moim kierunku.
– O nie, o nie, udawaj, że za mną
rozmawiasz – mruknęłam, łapiąc Mary za ramię.
– Przecież rozmawiam –
odpowiedziała, marszcząc brwi. – Co się dzieje?
– Idzie tu!
– Kto? – spytała, rozglądając się.
– Przestań! Nathias.
– No i? Myślałam, że go lubisz –
mruknęła, a zanim zdążyłam jej odpowiedzieć ktoś zawołał moje imię.
– Lily! Cześć – zawołał Krukon,
odgarniając z oczu mokre włosy. – Możemy porozmawiać?
– Cześć – mruknęłam nieśmiało, a
Mary wzięła głęboki wdech.
– No to poczekam... Poczekam przy
schodach – powiedziała uśmiechając się nerwowo do chłopaka, który odwzajemnił
uśmiech, a potem odwróciła się i odeszła.
– Cześć – powtórzył na wydechu,
uśmiechając się szeroko, a moje serce zabiło mocniej. – A wiec... No, wow,
wygraliśmy – zaśmiał się.
– Gratulacje – zachichotałam
nerwowo, czując jak w moim gardle rośnie wielka gula. Chłopak potarł o siebie
dłonie, a potem wytarł je w spodnie i ponownie się uśmiechnął, a ja
pożałowałam, że nie ma obok mnie Mary. Nie byłam pewna co właściwie czuję, ale
jakaś część mnie zaczęła po prostu panikować.
– Dzięki. To, to zasługa całej
drużyny oczywiście...
– Ale to ty jesteś szukającym –
mruknęłam cicho, a Krukonowi zalśniły oczy.
– Ta... Ja jestem szukającym. Więc
tak sobie myślałem... – zaczął, jednak ktoś z tłumu rzucił mu się na ramię.
– McRonner! Wspaniały mecz! –
wykrzyknęła jakaś zarumieniona blondynka, ręką tarmosząc mu włosy.
– Ja, oh, tak, Natalie... Tak,
dzięki.
– Proszę – zaśmiała się, a potem
spojrzała na mnie. Miała bardzo ostre rysy twarzy, trójkątnie zarysowaną
szczękę i małe, wąskie usta. Długie loki założyła za uszy i pozwoliła im
swobodnie spływać na plecy i ramiona, gdzie bawił się nimi wiatr. Po kilku sekundach
ciszy Nathias odchrząknął.
– Y, to jest Lily.
– Miło mi, jestem Natalie, Natalie
Parker – odpowiedziała podając mi rękę.
– Lily Evans – mruknęłam robiąc to
samo, jednak dziewczyna nie odeszła. Co więcej wciąż wisiała na ramieniu
Krukona, który podrapał się po głowie.
– Ym, Natalie, pogadamy w zamku,
muszę coś jeszcze załatwić.
– Oh... W porządku – mruknęła
odsuwając się od niego. Jej głos wydawał się jednak trochę chłodniejszy. – To
do później.
– Do później – odpowiedział
Nathias, a blondynka zniknęła w tłumie, jednak odwróciła się jeszcze kilka razy
spoglądając na mnie z nieukrywaną złością. – No więc. Tak sobie myślałem,
całkiem nieźle rozmawiało mi się z tobą na imprezie. Polubiłem cię, Lily –
zaśmiał się, a ja splotłam ze sobą palce i przygryzłam wargę. Czemu to mnie tak
stresowało? – Bardzo chętnie spędziłbym z tobą trochę więcej czasu.
Uśmiechnęłam się i spojrzałam w
bok. Nie miałam pojęcia jak się wykręcić, chociaż... tak właściwie nie
wiedziałam nawet czemu chciałam się wykręcać. Ponownie spojrzałam na niego i
uśmiechnęłam się. Był uroczy kiedy się przejmował, zamaszyście gestykulował i
ciągle oblizywał wargi. Pierwszy raz ktoś się mną zainteresował, no, nie licząc
Pottera, ale jak mogłam jego w ogóle liczyć. Poza tym to coś między nami było skończone.
Dalej miał co do mnie jakąś manię, ale oboje zgodziliśmy się, że kończy z tym.
No, na pewno było lepiej niż rok temu, kiedy biegał za mną z tym durnowatym
tekstem "Evans, umówisz się ze mną" i doprowadzał do szału. Pierwszy
raz mogło się ziścić marzenie o kimś, kto byłby dla mnie, z kim mogłabym
spędzać cudowne chwile, kto naprawdę by coś do mnie poczuł. Czy właśnie nie
tego pragnie każda dziewczyna?
Ale jakaś część mnie nie pozwoliła
mi powiedzieć tak.
– Lily, a ty nie w zamku? Cześć
Nathias, wspaniały mecz! – wykrzyknął James, który podszedł do nas razem z
resztą naszych przyjaciół i przywitał się z kolegą.
– Dzięki – mruknął McRonner, jednak
jego mina trochę zrzedła.
– Chyba chciałeś powiedzieć
"wspaniały mecz, ale ja zagrałbym lepiej" – zaśmiał się Syriusz,
który przybił z Krukonem żółwika.
– W porządku? – spytała Maryl, a ja
pokiwałam głową. Dziewczyna odwzajemniła mój gest, a potem uśmiechnęła się. –
Trochę niemrawo wyglądasz.
– Tak, właśnie rozmawialiśmy z Lily
o... meczu – mruknął Nathias, a ja słysząc swoje imię spojrzałam na chłopaków.
– To sobie nie pogadaliście, nie
obraź się Evans, ale w ogóle się nie znasz na sportach – zaśmiał się Syriusz, a
ja wzniosłam oczy ku niebu powoli odzyskując pewność siebie.
– Żebym nie powiedziała, na czym ty
się nie znasz.
– Na przykład? – zawołał
wojowniczo, a Maryl zaśmiała się.
– Na przykład na rozmowie z
dziewczyną – powiedziała, a reszta wybuchła śmiechem.
– Dobra, dobra. Czas na nas, Peter
już poszedł, a to znaczy, że nasze zapasy ciasteczek są zagrożone – mruknął
Black.
– MACIE ZAPASY CIASTECZEK?! IDZIEMY
– krzyknęła Binner i łapiąc Gryfona pod rękę szybkim truchtem ruszyła w stronę
zamku.
– Cała Maryl. Do zobaczenia! –
zawołał James, a Gryfoni powoli ruszyli w stronę zamku. Mogłam zostać,
powiedzieć, że zaraz do nich dołączę, jednak nie zrobiłam tego. Rozmowa była
skończona i oboje to wiedzieliśmy.
– Do zobaczenia na korytarzu –
mruknęłam, uśmiechając się do chłopaka, podczas kiedy James ciągnął mnie za
ramię i zmuszał do chodu tyłem.
– Do zobaczenia, Lily – mruknął
uśmiechając się smutno. Patrzyłam jak odwraca się i rusza w kierunku swojej
drużyny, ciągnąć za sobą miotłę. Ktoś poklepał go po ramieniu, a potem zniknął
w tłumie.
Mary nie było na schodach, więc nie
mając nikogo do rozmowy wróciłam do wieży w ciszy, bowiem Gryfoni pochłonięci
byli własnymi sprawami. Jak nigdy wszystkie spędziłyśmy wieczór w dormitorium,
więc końcem końców, mówiąc ciche "dobranoc", zaciągnęłam kotary i
ułożyłam się do snu, nie wyrzucając z siebie przedtem tego, co mnie męczyło.
Długo nie mogłam usnąć, a kiedy już mi się to udało przyśnił mi się Nathias,
który najpierw chodził za mną, kiedy gubiłam się w nieskończenie długich
korytarzach, a gdy w końcu znalazłam drzwi, które miały być wyjściem, a okazały
starym, okurzonym pokojem z kominkiem, jednym oknem i starym, drewnianym
łóżkiem on przyszedł tam za mną, zbliżył się i zaczął całować moją szyję w taki
sposób, że kiedy obudziłam się nad ranem byłam cała mokra od potu.
Styczeń był ciężkim miesiącem.
Przerwa trochę nas rozleniwiła, więc powrót do nauki był dwa razy cięższy.
Kolejne dwa tygodnie mijały bez większych niespodzianek, chyba że weźmiemy pod
uwagę podarunek od profesor McGonagall w postaci wypracowania na trzy stopy, na
którego napisanie mieliśmy aż tydzień. Moje siedemnaste urodziny zbliżały się
wielkimi krokami i chcąc nie chcąc coraz częściej rozmyślałam nad przyszłością.
Zaczynałam się naprawdę martwić. Kiedyś chciałam zostać uzdrowicielką, podobnie
zresztą jak Mary, jednak przerażała mnie wizja świata zewnętrznego, w którym
panował terror. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać siał spustoszenie i nie
byłam pewna, czy poradziłabym sobie przy takich okolicznościach. Oczywiście
świat magii potrzebował tyle rąk do pomocy ile było się w stanie zgłosić,
jednak czułam się o wiele słabsza od reszty Gryfonów. Tamtymi czasy w Pokoju
Wspólnym często poruszane były tematy poważniejsze od głupich żartów Huncwotów.
Szósto, siódmo, a nawet niekiedy piątoklasiści okupowali wtedy sofy wokół kominka
i wspólnie rozmawiali o przyszłości. Każdy zgadzał się z tym, że nadchodzą
ciemne czasy. Wiele osób deklarowało się do walki przeciwko Czarnemu Panu,
jednak nie wszyscy byli na tyle odważni. Większość, zupełnie jak ja, siedziała
w ciszy, nieliczni wspominali coś o pomocy w szpitalach. Łapałam się na
zastanawianiu się, czy tak jak reszta moich przyjaciół nie chciałabym wspomóc
oddziałów przeciwnych Sami–Wiecie–Komu, chociaż wydawało się to aż zanadto
nierealne. Siedemnasto, osiemnastolatkowie w szeregach doświadczonych
czarodziei? Jedno jednak było pewne – nikt z nas nie chciał się poddać.
Na kilka dni przed moimi urodzinami
zamkiem wstrząsnęły nowe pogłoski o działalności Śmierciożerców. Byłam wśród
osób, których najbardziej one dotknęły – osób z mugolskich rodzin. Zwolennicy
Czarnego Pana wynajdywali, a następnie mordowali nasze rodziny. To było niczym
cios prosto w brzuch. Miałam wrażenie, że w jednej sekundzie wszystko
pociemniało, nie mogłam zaczerpnąć tchu. To było to, czego najbardziej się
obawiałam, co nawiedzało mnie w snach. Przed czym ostrzegałam mamę w swoich
listach, na co ona zawsze reagowała stoickim spokojem. "Będzie
dobrze kochanie. Ja, tata i Petunia damy sobie radę. Nie musisz się o nas
martwić, lepiej zajmij się nauką. Przed tobą ciężki okres, to już szósta klasa.
Nawet nie wiesz jak jestem z Ciebie dumna!"
Jej listy zazwyczaj doprowadzały
mnie do łez. Tak usilnie próbowała zmienić temat, uspokoić mnie i przekierować
moje myśli w innym kierunku... Nie wyobrażałam sobie tego, że mogłoby jej zabraknąć.
Dlatego wieści o kolejnych morderstwach sprawiły, że przez osiemdziesiąt
procent czasu chciało mi się płakać, a przez pozostałe dwadzieścia dostawałam
ataków paniki. Mary zaczęła sypiać ze mną w jednym łóżku, bo inaczej nie byłam
w stanie usnąć. A z dnia na dzień było coraz gorzej.
Piątek dwudziestego ósmego stycznia
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku spędzałam leżąc na kanapie
przed kominkiem z głową na kolanach Macdonald, która bawiła się moimi włosami.
Gryfoni rozłożyli się wokół, korzystając z przywilejów bycia jednymi z
najstarszych w Wieży. Lupin uczył grać Petera w szachy czarodziejów, w czym
chłopak był chyba jeszcze gorszy ode mnie, o ile było to w ogóle możliwe, a ich
przeciwnik, Frank, miał całkiem niezły ubaw.
– Lily Evans? – zapytał czyiś
piskliwy głos. Wszyscy odwrócili głowy w kierunku, z którego dochodził, a ja
zaskoczona uniosłam się i powoli uczyniłam to samo. Zaraz obok sofy na której
siedziałyśmy stała mała dziewczynka o czarnych jak smoła, krótkich,
nastroszonych włosach. Była na pierwszym roku, kojarzyłam ją z wyglądu. Jej
niebieskie, roziskrzone oczy wpatrywały się we mnie nieśmiało, aż drżącą ręką
podała mi zwinięty pergamin, po czym natychmiast odeszła. Skonfundowana
rozwinęłam rulonik i zmarszczyłam brwi czytając jego zawartość. Sekundę później
moje serce się zatrzymało.
– Co jest? – spytała Mary, a reszta
przyglądała mi się w skupieniu.
– To... To Dumbledore. Chce żebym
przyszła do sali zaklęć...
– N–nie rozumiem – mruknęła Clarie,
a ja nie nie potrafiłam zaczerpnąć tchu.
– A co jeśli – zaczęłam, a łzy
napłynęły mi do oczu – co jeśli coś się stało i...
– Nie, nie, nie, wykluczone. Mówię
ci, na pewno chodzi o coś innego – mruknęła moja przyjaciółka kładąc ręce na
moich ramionach, jednak nie potrafiła ukryć zaniepokojenia.
– Mary ma rację. Jeżeli coś by się
stało, wezwałby cię do swojego gabinetu – dodał Remus, a reszta zgodnie
pokiwała głowami.
Cokolwiek nie powiedzieli i
jakkolwiek nie próbowali dodać mi otuchy, wciąż czułam się jakbym szła na
ścięcie. Kiedy dotarłam na miejsce miałam ochotę zwymiotować. Powoli złapałam
za klamkę i weszłam do środka.
Wszystkie ławki zniknęły, a na ich
miejscu stały teraz rzędy wysokich, obitych materiałem krzeseł. W sali było już
kilkanaście osób, które zaniepokojone rozmawiały o czymś przyciszonym głosem.
Niektórzy spojrzeli na mnie, a potem szepnęli coś do swoich towarzyszy. Nie
wiedząc co robić powoli podeszłam do przodu i usiadłam na jednym z krzeseł, a
chwilę później ktoś uczynił to samo, wybierając miejsce obok mnie.
– Lily Evans, prawda? Mam na imię
Cykada. Chodzimy razem na transmutację – mruknęła dziewczyna. Miała długie,
delikatnie fioletowe włosy i wielkie, niebieskie oczy, które wpatrywały się we
mnie zaciekawione. W połączeniu z małymi, jasnymi ustami efekt był zatrważający.
Miała na sobie pozaciągany, biały sweter i czarne dżinsy. W dłoniach tłamsiła
strzępek jakiegoś materiału, jednak kiedy zauważyła, że się mu przygląda,
natychmiast schowała ręce.
– T–tak, Lily – mruknęłam cicho,
ponownie spoglądając na jej twarz. – Cykada to dosyć niespotykane imię –
dodałam po chwili, a dziewczyna uśmiechnęła się.
– Mój tata jest wielkim fanem The
National Geographic Magazine, chociaż to tylko jedna z jego pasji. Zajmuje się
kolekcjonowaniem zagrożonych okazów z gatunków gadów. Poznali się z mamą na
seminarium o rozmnażaniu Cykad, mało romantycznie, wiem, ale chyba reszty już
się możesz domyśleć, patrząc na związek tematyki wykładów z moim imieniem –
zachichotała, a ja uśmiechnęłam się.
– Czy to znaczy, że...
– Tak, też pochodzę z mugolskiej
rodziny. Jak wszyscy tutaj. No, może poza Lindsey Lebron, której mama pracuje u
Madame Malkin. Co ona właściwie tu robi?
– Chyba jest półkrwi – mruknęłam,
jednak Cykada już mnie nie słuchała. Mogłam usłyszeć jak pod nosem mówi sama do
siebie o tym, że Lindsey z pewnością jest bezpieczna, a Ministerstwo powinno
raczej zadbać o takich jak my, jednak zanim zdążyłam spytać ją o co chodzi
drzwi ponownie się otworzyły i do środka wszedł spowity w białą szatę, profesor
Dumbledore. Przyciszone rozmowy natychmiast całkowicie ucichły, a resztki tych,
którzy jeszcze nie znaleźli sobie miejsc w pośpiechu to zrobili. Podczas mojej
rozmowy z Krukonką musiało dojść jeszcze kilka osób, bowiem wszystkie krzesła
zostały zajęte.
– Witajcie. Wybaczcie, że niepokoję
i odrywam was od przyjemności odpoczynku w tak uroczy, piątkowy wieczór. Mogłem
poczekać do jutrzejszego ranka by powiadomić was o tym przy śniadaniu, jednak
uważam, że każdy z was ma prawo wiedzieć, co dzieje się z jego bliskimi –
powiedział, stając przed nami z rękami założonymi na plecach. Po jego słowach w
sali rozległy się szepty, a niektórzy spojrzeli po sobie przerażeni, jednak Dumbledore
nie przejmując się tym ruszył przed siebie i kontynuował. – Jak już mogliście
wywnioskować z rozmów, które zapewne między sobą odbyliście, wszyscy
pochodzicie z mugolskich rodzin. Ostatnie wydarzenia pokazują, jak bardzo
niebezpieczna staje się sytuacja w magicznym świecie. Profesor McGonagall
prosiła mnie, był tego nie mówił – zaczął, ponownie stając przed nami i
wpatrując się w nasze twarze – jednak uważam, że powinniście wiedzieć. Lord
Voldemort rośnie w siłę, a żeby go powstrzymać musimy się zjednoczyć i bronic
tych, którzy sami nie potrafią tego uczynić.
W sali zaległa cisza. Kilka osób
dygotało, z szokiem wpatrując się w dyrektora, a imię Czarnego Pana dźwięczało
w naszych uszach, niczym szkolny hymn, który bywał wygrywany co kilka lat w
celu uczczenia szkolnej tradycji.
– Dlatego uważam, że powinniście
wiedzieć, iż Ministerstwo Magii poczyniło kroki w celu ochrony waszych rodzin.
Dzisiejszego wieczoru specjalnie wykwalifikowani pracownicy przetransportują
waszych najbliższych do wcześniej przygotowanych ośrodków. Dlatego proszę was o
trochę cierpliwości. Jak najbardziej rozumiem – powiedział, uciszając ręką
kilka osób, które szeptały coś między sobą – wasze zdenerwowanie, ale obawiam
się, że próby kontaktowania się z rodziną mogłyby im tylko zaszkodzić. Wciąż
nie wiemy kto dokładnie donosi o naszych planach Czarnemu Panu, dlatego cały
projekt utrzymywany jest w tajemnicy. A mogę was zapewnić, że wraz z przylotem
kilku tuzinów sów w jedno miejsce, dłużej nie byłoby już to sekretem dla nikogo
inteligentnego, a już zwłaszcza dla popleczników Lorda Voldemorta – zakończył,
uśmiechając się smutno, a my ponownie zadrżeliśmy na dźwięk imienia Sami–Wiecie–Kogo.
– Więc kiedy będziemy mogli się z
nimi skontaktować? – spytał chłopak o kruczoczarnych włosach, który siedział
dwa rządy przede mną.
– Oni zrobią to pierwsi. Kiedy będą
już bezpieczni, Ministerstwo zapewni im możliwość powiadomienia was o tym.
W sali zaległa cisza. Dumbledore
przyglądał się nam w skupieniu, a my powoli trawiliśmy informacje.
– Rozumiem, że może być to dla was
dużo. Pozwolę wam to przemyśleć. Musicie wiedzieć, że zrobimy wszystko co w
naszej mocy, by ochronić was i wasze rodziny.
Delikatne oczy dyrektora spoczęły
na mnie w tym samym momencie, w którym ja spojrzałam na Cykadę. Jej dłonie
zaciskały się na dziecięcym kocyku w małe żyrafy, który wcześniej wzięłam za
kawałek zwykłego materiału.
– To dobrze. No wiesz, dobrze, że
coś z tym robią – mruknęła Alicja, przeglądając się w lustrze. Siedziałyśmy w
dormitorium, a ja opowiadałam dziewczynom o wszystkim czego się dowiedziałam.
– Wiesz gdzie dokładnie ich
umieszczą? – spytała Mary, a ja pokręciłam delikatnie głową.
– Przygotowali kilkanaście różnych
ośrodków, nie chcą ryzykować ataku. Myślę że... Chyba mogą się bać, że mają
szpiegów w swoich szeregach...
– Nie rozumiem więc jak niby mamy
czuć się bezpiecznie – warknęła Alicja, odrzucając zieloną bluzkę, którą
właśnie zdjęła, a potem spojrzała na nas. – No skoro oni sami nie są pewni co
się dzieje w ich głównej siedzibie! To tak jakby... Nie wiem,
być odgnamiaczem, a samemu mieć ogród pełen gnomów!
– Alicjo – mruknęła Dorcas, kręcąc
delikatnie głową.
– No co? Nie mam racji?
– Może i masz, ale nie wolno nam
krytykować decyzji rządzących. Oni sami najlepiej wiedzą co powinni robić –
powiedziała, włączając radio. Dormitorium wypełniły bębny nowego hitu
Tępogłowych Trutni, a ja przyglądałam się czarnowłosej. W ciągu kilku ostatnich
dni na nowo zmizerniała i ponownie przypominała mi tą zapłakaną dziewczynę,
która 3 miesiące temu straciła rodzinę. Zastanawiałam się, czy naprawdę nikt
tego nie widzi? Wiedziałam, ze byliśmy zaślepieni jej poprawą, ale to nie była
Dorcas, którą pamiętałam. Ubierająca się na czarno, puszysta dziewczyna, która
uśmiechała się nieśmiało i ustępowała miejsca kolegom. Zazwyczaj była cicho,
ale nie była wyrzutkiem. Teraz stała w centrum wydarzeń i nikogo to nie
zastanawiało?
Mnie nie, przynajmniej dopóki nie
przestałam wreszcie użalać się nad własnym życiem. Zadziwiające jak bardzo
egocentryczna potrafiłam być. Aby zauważyć ból innych musiałam najpierw
skończyć z moimi idiotycznymi dramatami. I w końcu to widziałam. Widziałam, że
Dorcas trochę za dobrze poradziła sobie ze swoimi koszmarami i nie żeby było w
tym coś złego. Nie byłoby, gdyby nie fakt, iż ostatnio coraz częściej
przychodziły gorsze dni. A stara ona powracała z hukiem. Czemu więc nikt tego
nie widział? A może po prostu nikt nie chciał tego widzieć?
Spojrzałam na Alicję, która
ukradkiem przyglądała się Meadowes. Co się z nami stało?
Minęły dokładnie trzy miesiące od
ostatniej notki. Dokładnie jedenaście miesięcy od powstania bloga. Na samym
początku wszystko wydawało się takie proste. Wtedy, w ciągu trzech miesięcy
dodałabym już z sześć rozdziałów, a teraz?
Ostatnio wszystko wydaje się trochę
zbyt przytłaczające. Ten rozdział pisałam od hohoho nie wiem kiedy i jakoś nie
potrafiłam go skończyć. Wiedziałam, że będę musiała go podzielić na dwie
części, ale wciąż czekałam aż dopiszę coś jeszcze. Tylko, że czas mijał i nic
się nie zmieniało.
Publikuję ten rozdział z nadzieją,
że pisanie kolejnego pójdzie mi lepiej. Szybciej. Łatwiej. Chociaż pisanie nie
jest takie łatwe.
Minęła połowa ferii a ja nic nie
zrobiłam. Myślę, że ten ostatni tydzień jest metaforą mojego życia, beznadziejnie
zakopana w pościeli, zakochana w serialach, z głową w chmurach, słodyczami i
herbatą wyczekuję na cud.
Tylko co miałoby być tym cudem.
Co do kolejnego rozdziału, bardzo
chciałabym, żeby ukazał się równo za miesiąc, w pierwszą (również w moim życiu)
rocznicę bloga. Jeżeli się wyrobię, to może nawet dodam jakieś bonusy? Kto wie.
Życzcie mi powodzenia! I dziękuję wszystkim tym, którzy tak wytrwale czekali na
nowy rozdział. Ostatnio byłam trochę nieobecna, ale obiecuję nadrobić wasze
opowiadania tak szybko jak dam radę :) I jeszcze raz przepraszam za długą nieobecność. Obiecuję, ze druga część rozdziału będzie ciekawsza.