środa, 25 listopada 2015

18. Nieulotne


{Z dedykacją dla Kasi, która obchodzi dzisiaj swoje imieniny.}

W dormitorium panowała cisza. Alicja umówiła się z Frankiem i wyszła godzinę wcześniej, a Dorcas była w bibliotece. Siedziałam na swoim łóżku z poduszką na kolanach i wpatrywałam się w zaspaną Rosie, która rozciągała się, rozkosznie wbijając pazurki w kołdrę.
– Podsumujmy to. James cały czas pomagał Grace ukryć związek z Elsie. Ich spotkania były przykrywką dla dziewczyn, a jego nigdy nie łączyło nic z żadną z nich? 
– Maryl twierdzi, że w piątej klasie doszło do czegoś pomiędzy nim a Butler, ale trwało nie dłużej niż dwa tygodnie. Od tamtej pory utrzymywali przyjacielskie stosunki. – Mój głos był dziwnie spokojny. Mary delikatnie poruszyła się, a potem westchnęła.
– Dalej w to nie wierzę.
– Taa.
Rosie ziewnęła, po czym powoli podniosła się i wygięła grzbiet, stając na czubkach łapek. Spojrzała na mnie, przekrzywiając głowę, po czym powoli wspięła się na moje kolana, domagając się pieszczot. Uśmiechnęłam się delikatnie, kiedy zaczęła ocierać się o moje ręce i pogłaskałam ją z czułością.
– I co teraz?
– Nie wiem, Mary. Ale mam dość. Nie mam już siły o tym myśleć...
– Wiem, przepraszam... Chodź tu – mruknęła, przysiadając się obok i przytulając. – Chcesz... Hm. Chciałabyś coś z tym zrobić?
– Zostawmy to. Przynajmniej na razie. 
– Ale...
– Posłuchaj, ja... Chodzi o to, że nie wiem czy to źle, czy dobrze. Ale nic się nie zmieniło, James to wciąż James, a ja to wciąż ja. Do tej pory nic z tego nie było, oboje uznaliśmy, że zostaniemy przyjaciółmi. Chciałam tego. – Przez chwilę zastanawiałam się, czy powinnam powiedzieć, że wciąż chcę, ale nie potrafiłam już zdecydować. – Czemu to, że okazało się, że nie jest z Grace ma coś zmienić?
– Myślałam, że chciałabyś spróbować.
– Nie, Mary. To stawka niewarta... Ugh, słowo wyleciało mi z głowy.
Macdonald zaśmiała się a potem spojrzała na mnie nieodgadnionym wzrokiem.
– Wiesz, jestem z ciebie dumna.
– A co ja takiego zrobiłam? Nie widzę z czego tu można być dumnym.
– A ja widzę. W końcu dojrzałaś na tyle, żeby pogodzić się z prawdą, a nie z nią wojować. I za to cię kocham.
– Też cię kocham – westchnęłam, a przyjaciółka pocałowała mnie w policzek.
– Rozchmurz się króliczku, całe życie przed nami! A jak się nie uśmiechniesz, to wezwę Joshuę z plemienia...
– Och, zamknij się – przerwałam jej ze śmiechem, a Rosie miauknęła głośno. – Widzisz, nawet kot jest po mojej stronie.
– Chciałabyś! – zachichotała Gryfonka, dając mi kuksańca w bok, a potem uciekając przed moim rewanżem.
– Dziwnie się czuję nie musząc przygotowywać się aż tak pilnie do egzaminów. No, w porównaniu z poprzednim rokiem  – westchnęłam po chwili, a Mary pokiwała głową.
– Wiem, ciarki mnie przechodzą jak widzę siódmoklasistów. Wyglądają jak żywe trupy – jęknęła, siadając na swoim łóżku. Przyglądałam się jak poprawia poduszki i opiera się o nie. 
Miała rację. Łatwo dało się odróżnić ostatni rocznik od pozostałych. Na tle innych, osoby te wyglądały jakby właśnie miały zasłabnąć. Na bladych twarzach malował się strach, a podkrążone oczy świadczyły o wielu nieprzespanych nocach.
Sama nie wiem jak czułabym się z myślą, że został mi tylko miesiąc. Nie tylko na przygotowanie się do egzaminu, który zaważy na mojej przyszłości, ale też na pożegnanie się z Hogwartem. Niedługo mieli wsiąść do pociągu po raz ostatni, a do tego czasu codziennie przechadzać się po zamku z myślą, że nigdy więcej go nie zobaczą. To musiało być naprawdę straszne uczucie. Wiedzieć, że nie ma już odwrotu.
Ja też nie miałam odwrotu. Z rozpędem przeszłam przez granicę, zza której nie mogłam wrócić. Nie mogłam wymazać tego co się stało, ani zapomnieć o tym, co myślałam każdego ranka, kiedy zmuszałam się do podniesienia się z łóżka. Spoglądałam na rozkwitające grządki Hagrida, na jaskrawo zielone krzewy i szumiące wody jeziora i wiedziałam, że jakiś etap mojego życia dobiegł końca. Boso stąpałam po miękkiej trawie przy brzegu i rozmyślałam nad tym, co właściwie się stało. Dochodziły do mnie radosne okrzyki uczniów wylegujących się na błoniach, kątem oka widziałam wygłupiających się Gryfonów, a mój wzrok od razu kierował się w stronę Jamesa bawiącego się zniczem. Z każdym dniem uczyłam się zamykać małego, kąśliwego potwora z moim wnętrzu coraz głębiej i głębiej, spychać go do przepaści, licząc na to, że w końcu zamilknie. Ale nie ważne jak bardzo się starałam, wciąż czułam żar jego ognia, który rozsiewał po moich żyłach, kiedy tylko moje serce zaczynało szybciej bić. I zdecydowanie działo się tak zbyt często.
Któregoś dnia Maryl uznała, że czasami tak po prostu bywa.
– To taki test. Ktoś na górze sprawdza ile zdołamy unieść. Jedni mają lekko, a inni dźwigają ciężary całego świata – powiedziała, maczając stopy w jeziorze. Siedziałyśmy razem na podeście i rozkoszowałyśmy się pierwszym tak ciepłym, majowym popołudniem.
– Uważasz, że tam na górze naprawdę ktoś jest? – spytałam cicho, spoglądając na bezkresne niebo nad nami.
– Wierzysz w Boga, Lily?
– Nie wiem, czy jest w co wierzyć. Czy gdyby Bóg naprawdę istniał, pozwoliłby na to wszystko?
Maryl pokiwała głową uśmiechając się smutno.
– Coś w tym jest.
– A ty? 
Dziewczyna sięgnęła pod czarną koszulkę i wyciągnęła srebrny łańcuszek, na końcu którego wisiał mały krzyżyk. Przyglądała się mu chwilę, jakby zastanawiając się skąd tam się wziął.
– Moja mama była katoliczką. Jej rodzina przeprowadziła się tu z Niemiec, kiedy była mała. Dużo opowiadała mi o Europie i Bogu. I o miejscach, które chciałaby odwiedzić, ale do których Bóg nigdy jej nie dopuścił. Zawsze mówiła, że tym wszystkim – tu machnęła ręką, wskazując przestrzeń wokół nas – rządzi jakaś większa, niepojęta siła. I że istnieje większy plan, większe dobro, którego nigdy nie zrozumiemy.
– Powiedziałaś, że była katoliczką? – szepnęłam, a Maryl uśmiechnęła się delikatnie, chowając łańcuszek na swoje miejsce.
– Umarła, kiedy miałam pięć lat.
– Przepraszam, nie wiedziałam...
– Nic się nie dzieje. – Binner ściągnęła pleciony kapelusz i poprawiła długie czarne włosy, które wiatr zarzucił na jej ramiona. – Rzadko ją wspominamy. Mój tato bardzo szybko ponownie się ożenił. Barbara jest... naprawdę dobrą kobietą. 
– Mówisz do niej mamo? – spytałam, przygryzając wargę, na co dziewczyna pokiwała głową.
– Tak, Lily. Barbara jest dla mnie matką. Ale nigdy nie będzie jak Mama.
Między nami zapadła cisza, którą przerywały jedynie odgłosy śmiejących się w oddali hogwartczyków.
– James nigdy nie wierzył w Boga. Kiedyś stwierdził, że to bajeczki dla małych dzieci, żeby nie bały się spać w ciemności, a my, jako czarodzieje, mamy od tego różdżki i zaklęcie "lumos".
– James od dziecka był dyplomatą wszech czasów – szepnęłam, a Maryl wybuchła śmiechem.
– To prawda. Przepraszam cię za tą sytuację z ogniska... Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
– W porządku, każdy ma gorsze dni.
– Ugh, ale nikt nie spija się do nieprzytomności, a potem nie wymiotuje na siebie. Morgano...
– Nie przejmuj się, na każdego przyjdzie kolej.
– To mnie pocieszyłaś – westchnęła z uśmiechem. – To, co powiedziałam ci o Grace i Elsie... Jeśli mogłabyś zachować to dla siebie...
– Jasne – zapewniłam, a brunetka pokiwała głową z wdzięcznością.
– Nie powinnam tego rozpowiadać. Praktycznie nie mamy przed sobą sekretów z Jamesem, ale głównym czynnikiem na to wpływającym jest to, że zachowujemy to dla siebie.
– W porządku, przecież nikomu tego nie powiem.
– Trochę cię tym zaskoczyłam, prawda?
– Trochę – mruknęłam, skubiąc sznurówkę prawego buta. Maryl przyglądała mi się chwilę, machając nogami, które zwiesiła z pomostu i co chwile zamaczała w zimnej wodzie.
– Szkoda mi ich. Grace bardzo obawia się tego, co powiedzieliby inni. Elsie się tym nie przejmuje i próbuje ją przekonać, że to niczyja sprawa co robią ze swoim życiem, ale Butler boi się reakcji rodziny, znajomych. 
– Mało osób wie.
– Pytasz, czy stwierdzasz?
– Stwierdzam?
Maryl pokiwała głową.
– Tylko kilka najbliższych osób. To smutne, że nie mogą być razem tak otwarcie.
– Tak... – Zaczęłam myśleć o tym, co mogła czuć Grace, kiedy James zgodził się im pomóc. W końcu mogły umawiać się na randki i być kryte. 
– Wiem o czym myślisz – szepnęła Gryfonka – ale wiem też, że jeśli nie jesteś pewna co czujesz, to nie powinnaś bawić się węgielkami. Żar też jest gorący, a nawet nie zauważysz które się żarzą.
Całkowicie mnie zaskoczyła. Patrzyłam na nią wielkimi oczami nie wiedząc jak zareagować. Była jedyną osobą, która wiedziała to, co Mary, ale której nigdy wprost nie powiedziałam o moich aktualnych odczuciach co do Jamesa i nie mogłam pojąć jak to przeskoczyła.
– On poczeka. Nawet jeśli będzie Ci się wydawać, że to już koniec, on nie odpuszcza. Może sam jeszcze nie wie, ale on wciąż czeka i będzie czekał. Znam go, Lily. I zdążyłam poznać ciebie. 
Podniosła się i sięgnęła po buty, a bransoletki na jej nadgarstku zadzwoniły wesoło. Spojrzała ostatni raz na swoje bose stopy i podwinięte nogawki ciemnych dżinsów, a potem uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła w moim kierunku wolną rękę z masą pierścionków na palcach. Nieśmiało złapałam jej dłoń, a ona pomogła mi wstać i splotła moje palce ze swoimi, powoli ruszając w stronę zamku.
– Nie oczekiwałam, że ktokolwiek mieszkający całe życie w Anglii odpowie, że wierzy w Boga – rzuciła w przestrzeń, uśmiechając się do swoich myśli.

Maj był dla mnie miesiącem wielkich postanowień. Obrałam sobie kilka mniejszych i większych celów, obiecując, że coś zmienię. Chyba najbardziej zależało mi jednak na nakierowaniu myśli na inny tor i zajęciu się czymś innym i bardzo szybko nadarzyła się ku temu świetna okazja.
Zbliżały się urodziny Mary. Długo zastanawiałam się co mogłabym zrobić, aby ten dzień był wyjątkowy – w końcu pełnoletność osiąga się tylko raz w życiu. A potem pochłonęły mnie przygotowania. I właśnie tym się zasłaniałam – nawałem roboty. Łatwiej było uciekać przed problemami i nękającymi mnie wątpliwościami. Czy dobrze robię? Czego właściwie chcę? A czego chce On?
Ale jednego byłam pewna. Zmarnowałam kilka tygodni mojego życia na zamartwianie się i myślenie w kółko o kimś, o kim myśleć wtedy nie powinnam. Nie mogłam odzyskać tego czasu, a myślenie o nim bolało. Bo nie byłam w stanie przypomnieć sobie niczego innego z tych pustych dni, wciąż i wciąż pojawiał się tylko obraz Jego twarzy.
Dlatego obiecałam sobie nowy początek. Zaczęłam od małych zmian – spałam piętnaście minut krócej, rano rozciągałam się zaraz po wstaniu z łóżka, poprosiłam mamę o przysłanie mi kilku nowych tomików wierszy, które kiedyś czytałam z taką namiętnością. Włosy zaczęłam splatać w warkocza, chodziłam wyprostowana i z uśmiechem przybranym na ustach. 
Regularnie zaczęłam ścielić łóżko, skupiłam się na nauce. Nawet jeśli w tym roku nie czekały nas tak ciężkie egzaminy, jak dwanaście miesięcy wcześniej, to wciąż chciałam dobrze wypaść, więc każdego wieczora przysiadywałam nad notatkami i zaznaczałam te najważniejsze, a kiedy nie mogłam spać, całymi nocami powtarzałam tabele numerologiczne, albo ćwiczyłam zaklęcia. Wieczorami wychodziłam na samotne spacery wzdłuż jeziora, wkrótce zaczęłam biegać. Chciałam oczyścić umysł z wszystkich myśli, a jakimś cudem potrafiłam widzieć tylko nas, stojących w deszczu, mnie, zaskoczoną, Jego, uśmiechniętego i jeden wielki czerwony parasol nad naszymi głowami.
A moje serce płonęło najprawdziwszym ogniem.
Często zaszywałam się w Pokoju Życzeń. Zawsze bardzo uważałam, by nikt mnie nie widział, sprawdzałam trzy razy, czy nikogo nie ma w okolicy, wymyślałam dobrą wymówkę dla Gryfonów, a potem stawałam przed ścianą na siódmym piętrze, zamykałam oczy i zaczynałam myśleć. Trzy razy chodziłam w tą i z powrotem, by następnie rozchylić powieki i przekonać się, że drzwi już na mnie czekały. 
Tamtym razem również tak było. Rozglądnęłam się na boki i będąc pewna, że nikt mnie nie obserwuje nacisnęłam na białe drewno, które uchyliło się pod siłą mojego dotyku.
Znajdowałam się w małej komnacie z wysokimi, gotyckimi oknami zakończonymi ostrym łukiem. Na środku stało wielkie biurko z toną papierów i zwiniętych pergaminów w takim samym stanie, w jakim je zostawiłam. Z westchnieniem podeszłam do zdobionego krzesła i usiadłam na nim, sięgając po swoją torbę, z której wyciągnęłam list od rodziców Mary. Powoli otworzyłam go i wyciągnęłam delikatny pergamin.

Droga Lily!
Dziękujemy za list! U nas wszystko po staremu. My również tęsknimy i mamy nadzieję, że odwiedzisz nas na tych wakacjach, moglibyśmy wyprawić mały piknik i upiec Twoją ulubioną szarlotkę. 
Oczywiście, że pomożemy Ci z prezentem dla Mary! Twój pomysł naprawdę nam się spodobał, więc przesyłamy kilka rzeczy, których mogłabyś potrzebować. Mamy nadzieję, że to wystarczy, a gdybyś jeszcze czegoś potrzebowała, pisz kochanie.
Całujemy,
Neolie i Selvyn Macdonald

PS. Słyszeliśmy o Twojej babci, Lily. Tak bardzo nam przykro. Szczerze liczymy na to, że dobrze się trzymasz, i że u Ciebie już wszystko w porządku. Nie daj się! 

Uśmiechnęłam się pod nosem, odkładając list. Rodzice Mary zawsze traktowali mnie jak ich drugą córkę, której nigdy nie mieli. Powoli sięgnęłam po kopertę i ze zdumieniem odkryłam, że w środku wyglądała na trzy razy większą.
– Sprytnie, panie Macdonald – zachichotałam, kiedy na biurku wylądowała cała zawartość.
Znajdował się tam plik zdjęć z dzieciństwa, o które prosiłam. Na pierwszej z licznych czarno–białych fotografii podskakiwała wesoła, czteroletnia Mary, bawiąc się w stercie liści. Uśmiechnęłam się szeroko, przeglądając zdjęcia i po raz pierwszy widząc moją przyjaciółkę w stanie bezgranicznej euforii.
Na biurku znajdowały się również różne inne rzeczy, między innymi ususzone liście z licznymi rysunkami, kolorowe naklejki z wierszykami napisanymi przez Mary, różne śmieszne kolaże, opakowania po gumach, które jadłyśmy z takim uwielbieniem, kiedy przyjechałam do niej na wakacjach po trzecim roku. 
– Nie do wiary, że trzymali to wszystko – westchnęłam, przekładając dziesiątki pamiątek z ostatnich kilku lat. Wiedziałam, że Mary musiała odziedziczyć po kimś to chomikowanie.
Zebrałam wszystkie drobiazgi i ruszyłam w stronę małego podwyższenia za biurkiem, na którym znajdowały się różne listy i kartki z życzeniami. Położyłam nowe zdobycze obok starych i spojrzałam na opasłe tomisko, które zamierzałam zamienić w album i westchnęłam. Czekało mnie jeszcze kupę roboty, a czasu coraz mniej. Spojrzałam na zegarek i jęknęłam – miałam dziesięć minut do rozpoczęcia zajęć magomedycznych z Eloise. Zebrałam wszystkie swoje rzeczy, obrzuciłam pomieszczenie ostatnim szybkim spojrzeniem i wyszłam na zewnątrz, wpadając na jakąś postać.
– Przepraszam! – krzyknęłam, odwracając się. Lupin spojrzał na mnie, a potem na drzwi w ścianie za mną, które właśnie zlewały się z nią i podniósł brwi. – Och, to tylko ty.
– Tylko ja, dzięki – prychnął a ja wyszczerzyłam się. – Co tam robiłaś?
– Eeee... – obróciłam się i spojrzałam za siebie. Po Pokoju Życzeń nie było już śladu. – Musiałam znaleźć miejsce, gdzie mogłabym schować prezent dla Mary, rozumiesz.
Lunatyk pokiwał głową.
– W sumie dobry pomysł. Jesteś pewna, że tego nie znajdzie?
– Nawet nie wie czego szukać – zaśmiałam się. Lupin powoli ruszył w stronę wieży Gryffindoru, a ja spojrzałam w drugą stronę. Powinnam już iść, zajęcia miały rozpocząć się za kilka minut, a ja nie lubiłam się spóźniać. – Emm, Remusie, poczekaj!
– Nie idziesz do wieży?
– Spotkania zawodowe – mruknęłam, a on pokiwał głową. – Posłuchaj, chciałam o czymś z tobą porozmawiać. Chodzi o to, że... Ee... Znalazłam twój płaszcz...
– Jaki płaszcz? – spytał, marszcząc brwi, a chwilę potem spojrzał na mnie wielkimi oczami.
– Właśnie ten płaszcz, o którym teraz pomyślałeś.
– Jak ty...
– Byłam z Jamesem po piwo kremowe i znalazłam go na kupie kartonów. 
– Więc Mary powiedziała ci, że ją obserwowałem?
– I to nie raz. Wytłumaczysz mi, co ty najlepszego wyrabiasz?
– Lily, ja... Ja sam nie wiem. Ja tylko chciałem... no, być bliżej niej...
– To z nią porozmawiaj, a nie bawisz się w podchody.
– Powiedziałaś jej, że to ja?
– Nie było okazji. Ale wiedz, że nie będę tego ukrywać. To moja przyjaciółka i jeśli będzie pytać, powiem jej co wiem.
– Lily, proszę, ja, ja obiecuję, skończę z tym, po prostu...
– Nie masz odwagi na coś więcej niż obserwowanie z daleka – dokończyłam, a chłopak oblał się rumieńcem. Tak dobrze znałam to uczucie... – Obiecaj mi, że z nią porozmawiasz i spróbujesz to wyjaśnić.
– Problem w tym, Lily, że po tym co się działo, ja wątpię, że ona wciąż będzie chciała rozmawiać ze mną. W ten sposób.
– A na twoich urodzinach?
– Co z nimi? – spytał, oblewając się jeszcze większym rumieńcem.
– Nie oszukasz mnie, Luniu. I ona też nie. Chociażbyście nie wiem jak próbowali, ja wiem. Obiecasz, że coś z tym zrobisz? Zbliżają się jej urodziny i nie chcę nic mówić, ale można by szepnąć jej jakieś dobre słówko, względnie dwa...
– Dobra już, dobra, tylko proszę, nie mów jej nic.
Zaśmiałam się, kręcąc głową z politowaniem i zaczęłam iść tyłem w drugim kierunku.
– Tylko jeśli ty też dotrzymasz obietnicy!
Nawet puszczenie się biegiem mało dało. Do klasy z transmutacji wpadłam z siedmiominutowym spóźnieniem, jednak Eloise jedynie spojrzała na mnie wymownie i pokręciła głową.
– Lily, weź swoją tacę i dołącz się do którejś z grup.
Rozejrzałam się po klasie. Głowy niektórych osób podniosły się na dźwięk mojego imienia i obrzuciły mnie ciekawymi spojrzeniami. Większość grupek liczyła cztery, pięć osób, tylko jedna składała się trzech. Przełknęłam ślinę i jęknęłam w duchu.
– Raz grozi śmierć – szepnęłam sama do siebie i podeszłam do pierwszego stolika, po tacę na której stało kilka fiolek z różnokolorowymi płynami, kilka kiści różnych ziół i małe, szklane, płaskie pojemniczki z ciemnymi granulkami. Następnie obróciłam się i ruszyłam w stronę stolika, przy którym siedziały Maxse, Elsie i Grace. – Hej.
– Cześć Lily – odpowiedziała Butler, podnosząc głowę do góry i uśmiechając się przyjaźnie. 
– Mogę się przysiąść?
– Jasne, siadaj. – Grace przesunęła się w lewo, robiąc mi miejsce obok siebie. Spojrzałam na Elsie, która niewzruszona udawała, że sprawdza coś w torbie.
– Co powinniśmy robić? – spytałam, a blondynka zachichotała.
– Przepraszam, zapomniałam. Połączyć składniki żeby zrobić prowizoryczny eliksir uśmierzający ból.
Dziwnie było siedzieć obok nich, słuchać ich rozmów i patrzeć na ich uśmiechy. Czułam się jakbym im zawadzała do tego stopnia, ze zrobiło mi się po prostu głupio. Przytłaczało mnie to tak bardzo, że odetchnęłam z ulgą kiedy doktor Winfred oznajmiła, że czas na sprawdzenie skuteczności naszych eliksirów.
Każdy z nas miał napoić żabę tym co udało mu się przygotować, a następnie obserwowaliśmy co się z nimi stanie.
– Jeśli żaba uśnie, wasz eliksir zadziałał prawidłowo. Dawka leków przeciwbólowych dla człowieka znacznie przekracza skalę przy podaniu jej płazowi. Jeżeli był za mocny, żaba powinna dostać drgawek... tak jak w przypadku podopiecznej panny Brown. Emily, za dużo skrzydeł nietoperza. Jeśli jednak z żabą nic się nie stanie, to znak, że eliksir by za słaby i wiele by nie zdziałał.
Po kilkudziesięciu sekundach większość żab przestała się ruszać. Eloise pokiwała głową z uśmiechem i zapisała plusy przy naszych nazwiskach, w tym i moim. Jedynie pojedyncze okazy wciąż rechotały i osoby te musiały powtórzyć zadanie.
Przez resztę czasu, który pozostał do końca zajęć każdy z nas czytał poradniki dotyczące pierwszej pomocy. Siedziałam sama, wpatrując się w słowa, które uciekały przed moim wzrokiem, kiedy ktoś dosiadł się do mnie.
Eloise Winfred wyglądała na zmęczoną. Miała sine worki pod oczami, jej siwe włosy opadały na ramiona okryte niebieską szatą, a na ustach malował się delikatny uśmiech.
– Jak się trzymasz, Lily?
– W porządku – odpowiedziałam, prostując się.
– To dobrze. Cieszę się, że dałaś radę ruszyć dalej. – Kobieta przetarła oczy i ziewnęła. – Musisz mi wybaczyć, ale miałam w nocy urwanie głowy na dyżurze. Może sama kiedyś zrozumiesz, jak to jest.
– Mam jeszcze trochę czasu żeby zadecydować.
– Mogę cię o coś spytać? Oczywiście jeśli nie będziesz chciała odpowiedzieć, nie będziesz musiała.
– W porządku – zapewniłam, a kobieta posłała mi uśmiech.
– Czy coś jest nie tak między tobą a Grace? Zauważyłam, że niechętnie współpracowałyście.
Spojrzałam na Krukonkę śmiejącą się z jakiegoś żartu. Pod stołem Elsie trzymała rękę na jej kolanie.
– Nie, to nic takiego. Po prostu nie znamy się za dobrze, a ja jestem średnio otwarta do nowych osób – skrzywiłam się, starając wyrzucić z głowy ten obraz. Czułam się, jakbym wchodziła z butami w ich życie.
– Znam to skądś – mruknęła Eloise, uśmiechając się smutno. – Gdybyś jednak potrzebowała z kimś o tym porozmawiać, służę radą.
– Dziękuję – odpowiedziałam, a kobieta zachichotała.
– Nie jestem wcale taka stara, Lily. Kilka lat temu to ja byłam na twoim miejscu – powiedziała, wskazując na moje krzesło. – Świat tak szybko się zmienia.

W krótkim okresie czasu Hogwart zmienił się nie do poznania. Szare korytarze rozświetliło majowe słońce, a błonia pokryły się najjaskrawszymi odmianami kwiatów jakie widziałam. Drzewa szumiały wesoło, a woda w jeziorze pluskała w rytm wiatru. Wielka kałamarnica znowu wynurzyła się na powierzchnię i całymi dniami wygrzewała się w słońcu.
– To w ogóle bezpieczne? No wiesz, czy ona nie uschnie, albo coś... – spytała któregoś dnia Mary, a ja wybuchłam śmiechem.
– Nie wiem, Mary, to magiczna kałamarnica. Poza tym, zwierzęta nie mogą uschnąć, a co najwyżej wyschnąć – zarechotałam, za co oberwałam po głowie.
Dni mijały szybko, a ja powoli nauczyłam się nie zwracać tak dużej uwagi na Jamesa. On również traktował mnie inaczej, chociaż na początku nie umiałam określić w jaki sposób. Starał się być tak samo miły i kulturalny, wciąż spędzaliśmy dużo czasu razem z resztą Gryfonów, jednak przestał wyrywać się do pomocy mi. Przestał oferować swoje ramię, przestał pytać, czy nie podać mi jedzenia na śniadaniu. To te małe rzeczy stanowiły różnicę i na początku nie wiedziałam co się zmieniło. W końcu był taki od zawsze i przestałam zwracać uwagę na jego wyskoki, skoro oglądałam je dzień w dzień od kilku lat. Jednak po jakimś czasie w końcu to do mnie dotarło.
Przestał patrzeć mi w oczy.
Czułam się parszywie, jakbym zrobiła coś strasznego i należała mi się absolutna kara. Ale nie wiedziałam co mogłabym teraz zrobić. Powiedzieć mu, żeby dalej był starym Jamesem? I jakbym to uargumentowała? Przecież nie powiedziałabym, że chcę z nim chodzić. Poza tym, chodzić, ile ty masz lat, pięć, że używasz takich określeń? Z resztą, wcale nie chciałam. Po prostu to lubiłam. Sposób w jaki się do mnie zwracał i wszystkie te małe rzeczy. Przyzwyczaiłam się do nich. Durna hipokrytka, mówiłam sobie w myślach. Wszystkiego od niego wymagać nie możesz.
Cały swój wolny czas poświęcałam zbliżającym się urodzinom Mary. Album, który dla niej szykowałam był już prawie gotowy, więc wspólnie z Dorcas, Maryl i Clarie zajęłyśmy się planowaniem imprezy urodzinowej naszych dwóch przyjaciółek – Mary i Alicji, które obchodziły urodziny dwa dni po sobie. Prezentem dla Hawkins zajęły się Meadowes i Macdonald, która oburzona stwierdziła, że w czymś pomóc musi, a skoro to również jej impreza i do planowania jej nie pozwolimy jej się zbliżyć, to niech chociaż załapie się do prezentu dla Ali. Tak więc przygotowania trwały w najlepsze, a wszystkim udzielił się nastrój przyjemnego podenerwowania w oczekiwaniu na rezultaty. 
Kiedy w końcu nadszedł ten dzień i wszystko było już gotowe, zaczęłam się denerwować. 
– Nie spodoba jej się – jęknęłam, całkiem pewna tego, że album nadaje się tylko i wyłącznie do kosza.
– Lily, wredny demonie, albo natychmiast przestaniesz, albo naślę na ciebie Syriusza i on zrobi z tobą porządek!
– No ale znam Mary! Boże, co ja zrobiłam. Czemu wcześniej tego nie zmieniłam, przecież teraz już nic nie wymyślę...
– KOBITO NO!
Meadowes z pewnością miała mnie dość. Złapała mnie za ramie i wyciągnęła z dormitorium na ostatnią tego dnia lekcję. Był piątek, więc drużyna Gryffindoru miała dzisiaj trening przed ostatnim meczem w tym sezonie, który miał się odbyć za tydzień, w ostatnią sobotę maja. James, Syriusz i Maryl, którzy byli w reprezentacji obiecali wyjść wcześniej, jednak wciąż istniało duże prawdopodobieństwo, że się spóźnią. Dorcas miała odciągnąć Mary i Alicję pod pretekstem opowiedzenia im jakiejś wielkiej miłosnej awantury, więc do pomocy w przygotowaniu Wspólnego Pokoju pod imprezę miałam tylko Clarie i Remusa. Peter miał odebrać tort z kuchni, o co bałam się jeszcze bardziej i najchętniej sama pobiegłabym tam co sił w nogach, jednak Meadowes nie pozwalała mi na żadne nieplanowane zmiany. 
– Uspokój się! Wszystko wypali zobaczysz.
Nie dziwiłam się swojemu zdenerwowaniu. Tak właśnie się dzieje, kiedy przed dwa tygodnie z rzędu starasz się skupić tylko i wyłącznie na myśleniu o tej jednej rzeczy, żeby uniknąć myślenia o innych. No, a potem ostatniego dnia wszystko wydaje ci się nie tak. Ciekawe czym teraz się zajmiesz, kiedy będzie już po wszystkim. No, co nowego wymyślisz?
 Dlatego kiedy w końcu stanęłam w Pokoju Wspólnym byłam bliska załamania. 
– Spokojnie – pocieszyła mnie Clarie – damy radę!
– Lily, spisałaś się świetnie. Nie musisz się tak denerwować – poparł ją Remus, który właśnie za pomocą magii nadmuchiwał balony.
– A jak jej się nie spodoba? A jak coś będzie nie tak? A jak...
– Jesteście takie same – westchnął z uśmiechem czającym się na ustach. – Kiedy szykowała dla ciebie myślodsiewnie w... no, sama wiesz gdzie – mruknął zmieszany – milion razy chciała wszystko odwołać, a planowała to całymi dniami i nocami.
Z pomocą Patford zawiesiłyśmy wszystkie dekoracje i wielki plakat z życzeniami i podpisami wszystkich naszych przyjaciół. Remus zajął się szybkim sprzątnięciem śmieci zostawionych przez młodsze roczniki na kanapach, a Peter przyniósł tort, spóźniony o całe dwie minuty. Ustawiałam właśnie prezenty na stoliku przed kominkiem, kiedy Pettigrew wtoczył się przez dziurę pod portretem i otarł pot z czoła.
– Zdążyłem?
– Merlinie, całe szczęście że jesteś! – krzyknęłam, podbiegając do niego i zabierając mu tort. Remus pomógł mi wbijać w niego świeczki.
– Ale robisz zamieszanie – zaczął się śmiać, kiedy zaczęłam instruować Clarie i Petera na odległość. Ręce trzęsły mi się tak, że nie mogłam trafić świeczkami w odpowiednie miejsce. W końcu Lupin westchnął i zabrał mi je z rąk.
– Ej!
– Daj, dokończę, a ty usiądź i się uspokój – powiedział, łapiąc mnie za ramiona i usadzając na jednej z sof. Westchnęłam sfrustrowana, a Gryfon zaśmiał się pod nosem.
Chwilę później do wieży wpadł zdyszany Frank trzymając w ręce bukiet kwiatów. Spojrzał na nas i wypuścił powietrze z ust.
– Bałem się, że nie zdążę, a nigdzie nie mogłem wytrzasnąć konwalii. Wiem, że to jej ulubione, ale słodki Merlinie, ile ja się natrudziłem... 
Longbottom usiadł na kanapie w momencie, kiedy do Pokoju Wspólnego wbiegli zziajani James, Syriusz i Maryl. Binner nerwowo zerknęła na zegarek i odetchnęła z ulgą.
– Caradoc nie chciał nas wypuścić. Za karę mamy zostać jutro dłużej.
– Pełne poświęcenie – jęknął Syriusz, opierając się o sofę na której siedziałam i dysząc przeciągle.
– O rety i jak ty sobie z tym poradzisz? Biedny Łapcio – zachichotał Lupin, a Black zmierzył go wzrokiem zabójcy.
– Uwaga, idą! Zawołała Clarie, wbiegając do Pokoju Wspólnego, a ja poderwałam się na równe nogi. Syriusz zgodził się potrzymać tort, a pozostali ustawili się wokół wejścia. Kiedy portret odsunął się, a w przejściu pojawiły się trzy chichoczące Gryfonki wszyscy naraz krzyknęliśmy "wszystkiego najlepszego!"
– O Morgano! Nie musieliście! – zawołała Alicja, cała rozpromieniona rzucając się w ramiona Franka.
– Sto lat! – zawołałam, przyciągając do siebie Mary, która roześmiała się serdecznie.
– Wow, to wszystko dla nas?
– Poczekajcie aż zobaczycie prezenty – wyszczerzył się James, całując Macdonald w policzek. – Wszystkiego najlepszego, Mary.
– Dziękuję, Rogasiu – odpowiedziała, odwzajemniając uśmiech. Każde z nas złożyło obu życzenia, a wokół nas zdążyło się zebrać już sporo gapiów. Dziewczyny zostały usadzone na sofie przed stolikiem, a w Pokoju zaległa cisza.
– Zielony jest dla Mary, a czerwony dla Alicji – powiedziałam. 
– Ja pierwsza! – krzyknęła Hawkins, sięgając po sporych rozmiarów paczkę. Rozerwała ją ze śmiechem i krzyknęła z radości. – O rety, pamiętaliście! Aaaaaa! Dziękuję! – zawołała, ściskając w rękach najnowszy romans autorstwa Brygundy Boston, jej ulubionej pisarki. Musieliśmy przypomnieć jej, że to nie koniec, bo była tak zaaferowana, że przestała zwracać uwagę na cokolwiek innego. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Szalik w sutki raczej mi się nie przyda, ale nowy budzik z pewnością wykorzystam! Chodźcie tu! 
Dziewczyna wstała i przytuliła każdego, w salwie śmiechu wywołanej prezentem od Huncwotów. Gryfonka puściła po pomieszczeniu kociołek ze słodyczami, aby każdy mógł się poczęstować, a Mary sięgnęła po swój prezent.
– O matko, Merlinie i Morgano! – zawyła, patrząc na wielki album. – Czy to jest to co myślę?!
Nie da się opisać radości wymalowanej na jej twarzy, kiedy oglądała wszystkie strony. Każdy zaglądał jej przez ramię i co chwilę wybuchał śmiechem, na widok jakiegoś kompromitującego zdjęcia, albo opisu wydarzenia.
– Zebrałaś w środku całe sześć lat naszych wspólnych wspomnień – oznajmiła z zachwytem, patrząc na mnie, a ja wyszczerzyłam się w uśmiechu.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo bała się, że ci się nie spodoba – powiedział Syriusz, a Macdonald pokręciła głową.
– Jest cudowny! 
Szatynka odłożyła prezent i przytuliła mnie mocno. Poczułam, jak łzy zbierają się w kącikach moich oczu, więc objęłam ją równie mocno, a Gryfoni zaczęli bić brawa.
– Dziękuję – szepnęła, całując mnie w policzek. 
– No to co, czas na imprezę! – krzyknął Łapa, a wszyscy zebrani w Pokoju Wspólnym odpowiedzieli mu okrzykiem radości.

Obserwowałam jak wszyscy skandują imiona Alicji i Mary, kiedy te próbowały na raz opróżnić całą butelkę piwa kremowego i uśmiechałam się sama do siebie. Wszyscy bawili się świetnie, o dziwo nawet ja. Ani razu nie wpadłam na Pottera i nie wiedziałam, czy to sprawiło że mam taki dobry humor, czy raczej że jeszcze mi się nie zepsuł. Zaśmiałam się właśnie z Syriusza, który przytrzymał butelkę Hawkins, gdy ta chciała przerwać, kiedy ktoś usiadł obok. Spojrzałam na Maryl, która szczerzyła się w moim kierunku. Była ubrana w czarne dżinsy i błękitną koszulkę z wielkim kaflem i napisem "QUIDDITCH NA WIEKI", a ciemne włosy spięła małą żabką, pozwalając im opaść swobodnie na plecy. Oddychała ciężko, jakby właśnie przebiegła maraton. Widząc moje zaciekawione spojrzenie, zachichotała cicho.
– James. No wiesz, po tym jak... no, sama wiesz jak wyszło z Marcusem, Rogacz nie chce mnie zostawić samej nawet na moment. Przed chwilą zamęczał mnie jakąś dobrą godzinę próbując udowodnić, że nikt nie tańczy tak dobrze jak on. A wiesz co się dzieje, kiedy on się na coś uprze... – mruknęła, kręcąc głową ze śmiechem.
– No tak się składa, że wiem – odpowiedziałam, a brunetka roześmiała się radośnie.
– No tak. Kto jak kto, ale ty wiesz to najlepiej. Tak w ogóle to wyszło naprawdę świetnie – pogratulowała, wskazując na tłum ludzi. – Impreza – dodała, sięgając po półmisek z chipsami, a ja pokiwałam głową.
– Dzięki. 
– Wiesz, chciałabym jeszcze raz przeprosić cię za to co odwaliłam na ognisku...
– Maryl, chyba nie jesteś poważna. Minęły trzy tygodnie!
– No wieeeem, ale ciągle mnie to męczy. I głupio się czuję, mam wrażenie, że każdy na mnie patrzy, brr. Jak mogłam zachować się tak nieodpowiedzialnie i to na oczach tylu osób... – jęknęła przeciągle, chowając twarz w moim ramieniu. – Musisz mnie mieć za typową laskę spijającą się na imprezach.
– Jesteś straszna, wiesz o tym? – zaśmiałam się perliście, odrzucając rude włosy do tyłu. Zdążyłam się już przyzwyczaić do warkocza i pojedyncze kosmyki wpadające mi do oczu zaczęły mi naprawdę dokuczać. – Ile razy mam jeszcze powtarzać, że nic się nie stało?
– Tylko dzięki temu, że mam takich wspaniałych przyjaciół! – odpowiedziała Gryfonka, przytulając mnie. – Gdyby nie ty i James... Merlinie, nie chcę nawet myśleć co mogłoby się stać.
– Dotarłaś bezpiecznie do łóżka? – spytałam, a dziewczyna pokiwała głową.
– Tak, Rogacz odstąpił mi swoje. Nawet nie wiesz jakim śmiechem wybuchłam, kiedy po obudzeniu zobaczyłam te dwójkę leżącą na sobie z grymasami zmęczenia na twarzy. James jeszcze przez pół dnia narzekał tylko na to, jak w nocy musiał walczyć o przetrwanie, żeby nie zostać zrzuconym na ziemię. Black, ty się nie wiercisz, ty KOPIESZ TUNELE DO GRUZJI! Myślałem, że jak cię przygwożdżę, to przestaniesz, ale ty tylko zacząłeś się trząść jeszcze bardziej, jakbyś był bykiem na rodeo! – wykrzyknęła, imitując głos przyjaciela, a ja roześmiałam się. 
– Nie gadaj – wydusiłam, ocierając łzy, a Maryl pokręciła głową.
– A Łapcio na to, że mógł przecież od razu położyć się na ziemi i nie byłoby problemu – dodała. – Ehh.
Spojrzałam na Pottera, który właśnie wyłonił się z tłumu. Odstąpił jej swoje łóżko. Mieć takich przyjaciół... Szybko odgoniłam od siebie myśl o tym, jak układał Maryl do snu, czując zażenowanie. Nic cię to nie powinno obchodzić
Czy na pewno przez całą noc spał z Syriuszem?
LILKA!
– Wybaczysz mi? Za dużo piwa – zachichotała po chwili Binner, klepiąc się po brzuchu, a potem zeskoczyła ze stolika na którym siedziałyśmy i ruszyła w stronę dormitorium. Kiedy podążyłam za nią wzrokiem ujrzałam Remusa, który przeciskał się przez tłum. Chłopak był wyraźnie rozdarty. Ostatni raz spojrzał przez ramię, pokręcił głową, po czym szybko wyszedł z Pokoju Wspólnego. Przez chwilę szukałam wzrokiem przyczyny jego zdenerwowania, jednak w końcu spojrzałam na Mary, która właśnie tańczyła z jakimś Gryfonem z piątego roku. Chłopak obejmował ją w talii, a ona chichotała, będąc prawdopodobnie pod wpływem więcej niż jednego piwa kremowego. Westchnęłam w duchu i ruszyłam w stronę portretu, jednak Lunatyka już nigdzie nie było.
– Świetnie – westchnęłam spoglądając na pusty korytarz.
Zrobiło mi się go szkoda i kiedy wróciłam do Pokoju Wspólnego nie miałam już ochoty na zabawę. Oparłam się o ścianę i przyglądałam Maryl, która skradała się powoli do Syriusza i Jamesa siedzących na sofie, przodem do kominka. Po chwili dopadła do niej i zarzuciła mu ręce na twarz, czochrając mu włosy i zasłaniając dopływ powietrza. Rogacz zaczął się z nią tarmosić, po czym nagle złapał ją pod pachami i pociągnął, tak, że dziewczyna przeleciała przez jego ramię i wylądowała na jego kolanach. Z ukłuciem żalu patrzyłam, jak cała trójka roześmiała się perliście, a Gryfoni zaczęli łaskotać przyjaciółkę. James złapał i przytrzymał jej ręce, podczas kiedy Black zatopił głowę w jej brzuchu i zaczął udawać, że chce ją ugryźć. Maryl w końcu wyswobodziła się z uścisku Pottera i zawinęła się wokół torsu Łapy, jakby chciała go przydusić, jednak ten nic  sobie z tego nie robiąc wsunął rękę pod jej plecy, po czym wstał i z Binner na rękach krzyczącą wniebogłosy ruszył na parkiet. Oboje śmiali się do rozpuku.
James obserwował ich z sofy z szerokim uśmiechem na ustach. Rozsiadł się wygodnie i w samotności sączył piwo kremowe, kiedy powoli podeszłam i usiadłam na przeciwko. Brunet spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Tak jak za dawnych czasów. Westchnęłam, czując, że robi mi się gorąco.
– Jak tam, Evans?
– Nie twoja sprawa, Potter – warknęłam, ściągając brwi, jednak nie potrafiłam długo utrzymać poważnej miny. Oboje roześmialiśmy się perliście. 
– Brakuje jeszcze sławnego "umówisz się ze mną" i mógłbym pomyśleć, że jesteśmy w piątej klasie – rzucił chłopak, a ja pokiwałam głową. Z parkietu dobiegł nas głośny śmiech Maryl, kiedy Syriusz przylgnął do niej i udawał, że nie potrafi się odkleić, jednocześnie próbując tańczyć. Westchnęłam i spojrzałam na Rogacza, który kręcił głową z politowaniem.
– Widzisz, kiedy nie zgrywasz idioty, potrafisz być całkiem...
– Znośny – dokończyliśmy oboje, a ja uśmiechnęłam się szeroko. 
– Cieszę się, że mamy to za sobą. No wiesz, całe to dogryzanie sobie... 
– Morgano, nawet nie wiesz jak mi ulżyło, już myślałam, że będziesz chciał do tego wrócić! – zawołałam, łapiąc się za serce, a brunet zaśmiał się i rzucił we mnie poduszką. Oczywiście moja zerowa wręcz zręczność nie pozwoliła mi jej złapać – zanim się zorientowałam, przeleciała między moimi rękami i uderzyła mnie prosto w twarz. James złapał się za brzuch w napadzie śmiechu, kiedy odgarniałam włosy, które weszły mi do buzi i z udawaną złością zrzuciłam narzędzie zbrodni na ziemię. – Ha, ha, jakie zabawne.
– Och, nawet nie wiesz jak – zachichotał, patrząc na mnie. Na jego twarzy zakwitł jeszcze większy uśmiech, o ile w ogóle było to możliwe i nagle czas stanął w miejscu. Nie liczyło się nic i nikt inny, kiedy siedzieliśmy naprzeciwko, rozradowani wpatrując się w swoje tęczówki. Ja, rozczochrana, zarumieniona, z podwiniętymi nogami i on, rozwalony na sofie, z roziskrzonymi oczami i kciukiem błądzącym w tę i z powrotem po butelce piwa kremowego, które trzymał w prawej dłoni. A świat naokoło wirował.

Wszystko wróciło do normy. Na tyle, na ile życie z Gryfonami mogło być normalne, oczywiście. I były to najszczęśliwsze momenty jakie jestem sobie w stanie przypomnieć, kiedy myślę o szóstej klasie. Dnie wypełniały żarty i sprzeczki pełne śmiechów, a kiedy słońce chyliło się ku zachodowi wszyscy naokoło mieli nas dość. Wieczory spędzaliśmy na wyprawach wzdłuż jeziora, albo na przesiadywaniu na pomoście. Oblegaliśmy błonia tak długo jak tylko mogliśmy, a potem rozchichotani wracaliśmy, przybijając piątki z portretami. Śmialiśmy się i krzyczeliśmy, leżeliśmy na błoniach i oglądaliśmy konstelacje. A przede wszystkim korzystaliśmy z życia jak mogliśmy. Czasami wymykaliśmy się na nocne wyprawy po zamku, którąś noc spędziliśmy w Pokoju Życzeń, który zamienił się specjalnie dla nas w łąkę roziskrzoną tysiącem świetlików, a baldachim gwiazd nad naszymi głowami obsypywał nas złotym światłem. Ostatni tydzień maja zapamiętali również nauczyciele. Huncwoci, nawet pomimo nawału nauki, z całych sił starali się sprawić, by nikt w zamku nie chodził ponury i prześcigali się w wymyślaniu kawałów. Podczas, kiedy my przygotowywałyśmy się do zbliżających się egzaminów, oni jakimś cudem znajdywali czas nie tylko na treningi, ale też wpadanie na wszystkie te wymyślne pomysły dotyczące ubarwienia (/uprzykrzenia) życia innym. W końcu jednak wszystkimi zawładnęła przedmeczowa gorączka.
Krukoni i Puchoni zaczęli obstawiać kto w tym roku zdobędzie Puchar Quidditcha. Oba domy straciły możliwość zagrania w finale przegrywając swoje ostatnie mecze, więc w tym roku o wygraną walczyli Gryfoni i Ślizgoni. Ci drudzy byli tak wrogo nastawieni, że kwestią czasu było to, kiedy zaczną się ataki na członków drużyny Gryffindoru. Większość z nich chodziła w wieloosobowym grupach, jednak nawet to nie zniwelowało zagrożenia. Kilka razy doszło do przepychanek, które natychmiast były przerywane przez nauczycieli.
Chyba każdy miał już dość wyczekiwania. Podniecenie narastało i w końcu osiągnęło apogeum. Tamtej soboty każdy był poddenerwowany, nie ważne z jakiego domu był. Siedzieliśmy przy stole Gryffindoru i obserwowaliśmy graczy, którzy wyglądali, jakby mieli zwymiotować. Wszyscy, oprócz Syriusza, który cały uśmiechnięty zdążył wpakować w siebie już siedem tostów.
– Jak ty to robisz – mruknęła Mary, gapiąc się na niego w zdumieniu.
– Będziesz jeszcze jadł? – zachichotała Alicja, spoglądając na dwa ostatnie tosty które leżały na talerzu pomiędzy nimi.
– A co, chcesz też?
– No zjadłabym – potwierdziła Gryfonka, a Frank uśmiechnął się.
– Ja chcę tego po lewej – rzekł rzeczowym tonem Black, a Hawkins sięgnęła po drugiego.
– Jesteś pewny? Bo ten po prawej był większy – zawołała, nakładając go na swój talerz.
– Hm, ujmę to tak. Gdybym mógł wybrać jeszcze raz, to wybrałbym tego po prawej tylko wtedy, jeśli wcześniej cofnąłbym się w czasie i zamienił je miejscami.
– Co – zaśmiała się Dorcas, odkładając widelec. – A co takiego jest wyjątkowego w tym po lewej?
– Ma więcej sera – wyszczerzył się Syriusz, a wszyscy parsknęli śmiechem. – Stary, musisz coś zjeść, bo spadniesz z miotły – mruknął po chwili Black, spoglądając na Jamesa. Chłopak uśmiechnął się słabo i machnął ręką.
– Wolę to, niż zwymiotować w czasie lotu.
– Musimy już iść – jęknęła Maryl, spoglądając na zegarek. – Chodźcie.
Przyglądaliśmy się jak drużyna podnosi się nieprzytomnie z ławki. Rozglądnęłam się i uśmiechnęłam szeroko, kiedy do głowy wpadł mi pomysł.
– Taaak, dalej Gryfoni, łuhuuuuuu! – zawyłam, trącając uprzednio Mary, która przyłączyła się do mnie ze śmiechem. Reszta szybko podłapała i zewsząd rozległy się wiwaty, do których po chwili przyłączyły się stoły Krukonów i Puchonów. Jedynie od strony Ślizgonów dało się usłyszeć gwizdy, jednak nikt nie przejął się tym zbytnio. Maryl popatrzyła na mnie z wdzięcznością, a ja uniosłam kciuki do góry, po czym mocno je ścisnęłam. – Chodźcie, zajmiemy sobie najlepsze miejsca – dodałam, a reszta pokiwała zgodnie głowami.
Na trybunach byliśmy jako jedni z pierwszych. Zajęliśmy najwyższy rząd i z uśmiechami zaczęliśmy rozkładać bannery, które zrobiliśmy kilka dni wcześniej. Razem z Remusem wyszukaliśmy kilka sprytnych zaklęć, którymi ubarwiliśmy nasze dzieła. Ludzie wesoło spoglądali na nasze transparenty i pokazywali je sobie palcami. Kiedy w końcu cała szkoła zajęła miejsca, a drużyny wyszły z szatni, wszyscy uśmiechnęli się szeroko w naszą stronę. Spojrzałam w górę na płótno, na którym migotały napisy "BINNER, McKINNON I BLACK, A NIECH PRZECIWNIKÓW TRAFI SZLAG! PAŁKARZE CRASCAND I FENFICK DO DIABŁA POŚLĄ ŚLIZGONÓW W MIG! POTTER PĘDŹ NICZYM TORNADO, A WSZYSCY PADNĄ JAKBY DOSTALI AVADĄ!!!". Wyszczerzyłam się sama do siebie, kiedy napisy zapłonęły żywym ogniem, z którego wyłonił się ryczący lew, zgniatający łapą węża. Wszyscy wiwatowali, a wkrótce trzy sektory zgodnie wykrzykiwały słowa naszej rymowanki. Krzyczałam tak głośno, że po chwili przestałam czuć gardło, ale nic nie mogło się porównać z podziękowaniem i dumą malującą się na twarzach naszych przyjaciół, którzy właśnie dosiadali swoich mioteł. 
– Iiiiiii wystartowali! – Rozległ się głos Mathiasa Dogde'a. – Kafel w posiadaniu Ślizgonów, Mulciber podaje i... Tak, Binner przejmuje kafla!
Zawsze miałam trudności ze skupieniem się na grze. Może miał na to wpływ fakt, iż nie do końca rozumiałam jej zasady, a postacie przelatywały mi przed nosem w takim tempie, że gdyby nie komentator, nawet nie wiedziałabym co się dzieje na boisku. Dlatego często skupiałam się na jedynej osobie, którą potrafiłam dostrzec i rozpoznać – na szukającym.
James unosił się nad boiskiem nieruchomo. Wpatrywałam się w błękitne niebo naokoło z uśmiechem. Warunki dzisiaj były idealne – było ciepło, praktycznie nie było wiatru, a słońce schowane za chmurami wcale nie raziło. Widoczność była znakomita, dlatego kwestią czasu było złapanie znicza. Oznaczało to, że walkę mieli tak naprawdę stoczyć szukający – ci poniżej ich mogli jedynie próbować utrzymać punktację na dobrym poziomie.
Był jednak pewien haczyk. Gryfoni potrzebowali zdobyć przynajmniej czterdzieści punktów przewagi, zanim znicz zostanie złapany – inaczej przegraliby na punkty. I tu pojawiał się problem, ponieważ gra była niezwykle wyrównana. Każdy gol dla jednej drużyny skutkował prawie natychmiastowym golem dla przeciwnej. Przeciwne sektory co chwile wybuchały okrzykami radości, albo zawodu. Gryfoni w kółko podśpiewywali naszą rymowankę. I kiedy w końcu udało nam się zdobyć dwadzieścia punktów przewagi, szukający Ślizgonów zanurkował.
Wszyscy podnieśli się z miejsc. Gryfoni widząc co się święci wzmogli ataki na przeciwnika, jednak Dom Węża świetnie się bronił i nie dopuszczał piłki do obręczy. Przygryzłam wargę obserwując jak James ściga się z Averym. Nie dość, że nie mógł dopuścić do złapania znicza przez Ślizgona, to jeszcze sam musiał czekać na drużynę. Oboje zanurkowali w stronę boiska, a Potter wyszedł na prowadzenie. Całe trybuny wstrzymały oddech. 
– Nie może go teraz złapać! – zawyła Dorcas, wychylając się do przodu.
Obserwowałam jak Rogacz zbliża się do złotej piłeczki migoczącej w blasku słońca, która mknęła z niespotykaną szybkością. A potem w ułamku sekundy wyhamował, zagradzając drogę Avery'emu.
Ślizgon ledwo uniknął zderzenia, przy okazji prawie spadając ze swojej miotły. Z zielono–srebrnej części trybun rozległy się głośne okrzyki protestu, a pani Hooch, młoda trenerka Quidditcha podleciała do Rogacza i zaczęła na niego wrzeszczeć. Mimo wszystko, reszta uczniów zawyła z uciechą. Potter osiągnął swój cel – sprawił, że Avery nie złapał znicza. Złota piłeczka ponownie zniknęła.
– Slytherin dostaje rzut wolny! – ogłosił Dogde. – Iii... dziesięć punktów dla Ślizgonów. Gryfoni, naprawdę było warto?
Gra toczyła się dalej i była jeszcze bardziej zaciekła. Jeden ze ścigających wpadł w Maryl i mało nie zrzucił jej z miotły, a pałkarze zaczęli posyłać w stronę przeciwników tłuczki z tak zabójczą prędkością, że kiedy Marlena McKinnon oberwała jednym w twarz, nie mogli zatamować krwawienia z jej nosa przez dobre pół godziny. Mimo to dziewczyna wróciła do gry natychmiast – Gryfoni nie mogli pozwolić sobie teraz na zmianę zawodników. 
Po dziesięciu minutach Gryffindor zdobył dziesięć punktów i znów prowadził dwudziestoma. James krążył wokół boiska, a wszyscy czekali na rozwój akcji. Minutę później Syriuszowi udało się zdobyć kolejne dziesięć punktów.
– Jeszcze jeden gol – wyszeptała Mary, zaciskając ręce. 
Ślizgoni próbowali faulować na wszystkie sposoby, a Gryfoni nie pozostawali im dłużni. Wkrótce było więcej rzutów karnych niż samej gry, jednak wynik pozostawał bez zmian. I kiedy wszystko wydawało się nie mieć końca Avery i James znowu ruszyli w pościg.
Trybuny poderwały się do góry. Krukoni i Puchoni wykrzykiwali elementy rymowanki z taką samą siłą co Gryfoni, a nasza drużyna ruszyła do boju z podwójną siłą. Obserwowałam, jak szukający co chwile się prześcigają. Nie było mowy o tym, żeby znowu odwieźć Avery'ego od pościgu – jedyna nadzieja spoczywała teraz w trójce ścigających, którzy za wszelką cenę musieli zdobyć gola.
Tłuczek ponownie uderzył Marlenę, która zachwiała się niebezpiecznie. Hooch pomimo protestów zarządziła ściągnięcie jej z boiska. Sama McKinnon wymachiwała rękami w okrzykach oburzenia, jednak sędzia była bezwzględna. W jej miejsce wkroczyła Melody, piątoklasistka z przerażeniem wymalowanym na twarzy. Gryfoni spoglądali po sobie niepewnie, kiedy zataczającą się Marlenę odprowadzano w stronę szatni do pomocy medycznej. Walka została wznowiona, a dwie drużyny natarły na siebie z zażartością lwa. Tymczasem James wciąż toczył pojedynek z Averym.
Zacisnęłam ręce na barierce, nie mogąc ustać w miejscu. Ślizgon powoli wychodził na prowadzenie, co od razu wychwycili kibice ze Slytherinu. Zacisnęłam mocno usta. Dasz radę. Musisz, szeptałam w myślach. Rogacz zrównał się z przeciwnikiem i teraz obaj mknęli w górę z rękami wyciągniętymi w bitwie o wygraną.
– Black strzela, jednak obrońca Ślizgonów obrania! Piłkę od razu przejmuje Mulciber i traci ją na rzecz Binner! Strzela, nie trafia, znowu strzela, znowu pudło!
– Dalej, dalej, dalej, dalej – zawyła Meadowes, podskakując. Wszyscy spoglądnęli w górę, gdzie dwóch graczy nagle zawróciło i pędziło w dół z zawrotną szybkością. Czułam, jak tracę oddech. Ich palce były dwa cale od złotej piłeczki, która migotała w promieniach słońca, desperacko próbując uciec.
– Black przejmuje kafla!
Ale nikt już nie patrzył. Na twarzach kibiców malowało się przerażenie. Nie mamy przewagi, przegramy, nie ważne kto złapie znicza – dźwięczało w mojej głowie. James delikatnie wyprzedził Avery'ego, a ja już wiedziałam, czyje palce zawiną się wokół małej piłeczki. I kiedy wszyscy byli już pewni tego co się wydarzy, sekundę przed złapaniem znicza, Syriusz trafił, sprawiając, że prowadziliśmy czterdziestoma punktami. 
– POTTER ŁAPIE ZNICZA! GRYFFINDOR ZYSKUJE STO PIĘĆDZIESIĄT PUNKTÓW I TYM SAMYM WYGRYWA PUCHAR QUIDDITCHA Z WYNIKIEM DWIEŚCIE OSIEMDZIESIĄT DO DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU!!!
Huk jaki było słychać podniósł z drzew Zakazanego Lasu stada ptaków, które uciekły spłoszone. Trzy sektory złączyły się w jednym krzyku, który trwał nawet kiedy drużyny wylądowały. Ludzie przepychali się, a my z trudem wyrywaliśmy się z tłumu. Biegliśmy na przodzie, ze łzami szczęścia krzycząc tak, jakby właśnie skończył się świat.
Wygraliśmy. Zdobyliśmy Puchar Quidditcha.
Z okrzykiem wpadłam na zapłakaną Maryl, która dopiero co zeskoczyła z miotły i przytuliłam ją mocno. Dziewczyna chlipała, nie mogąc złapać oddechu. Wszyscy wiwatowali, Black klęczał, drąc się jakby właśnie stracił rękę, wymachując miotłą jakby chciał nią kogoś zabić. Zgromadziła się wokół nas praktycznie cała szkoła, każdy chciał dotknąć i pogratulować zwycięzcom. Otarłam twarz, obejmując spojrzeniem wszystkich Gryfonów.
– TAAAAAAAAAAAK! – krzyczeli Huncwoci. – TAAAAAK, TAAAAAK, TAAAAAAAAAAAAAAAAAAAK!
– Brawooooooo – wrzeszczała Dorcas, wskakując na Syriusza. – Brawoo!
Członkowie drużyny rzucali się na siebie, każdy próbował uściskać każdego. Śmiałam się głośno widząc, jak Maryl tańczy z Syriuszem, a potem odwraca się i rusza w stronę Jamesa, który właśnie odszedł od Melody. Patrzyłam, jak wyciąga do niej ręce, pełen radości, euforii, z okularami spadającymi mu z nosa i włosami rozczochranymi we wszystkie strony. Jak schyla się by złapać dziewczynę, a ta w tym samym momencie podskakuje próbując wskoczyć na niego i opleść jego biodra nogami, a wtedy, ułamek sekundy później, ich usta łączą się.
Poczułam się tak, jakby grunt nagle usunął się z pod moich nóg. Świat zatrzymał się razem z moim sercem, kiedy ta dwójka niepewnie spoglądała na siebie, nie wiedząc jak to się stało. James wciąż jeszcze trzymał ją w swoich objęciach, kiedy tłum wciągnął mnie do środka tornada ludzkich ciał, a ciemność na chwilę pochłonęła nawet dźwięk.  

       Po dzisiejszym dniu zwątpiłam w swoje zdolności matematyczne. Przepraszam, gdzie mam zadzwonić, żeby odwołać swoje uczestnictwo w tegorocznej maturze?
Uświadomiłam sobie bardzo ważną rzecz. Nie wiem jak porytym trzeba być, żeby na próbnej maturze z polskiego odwołać się do Harry'ego Pottera (lektury? jakie lektury?), ale ostatnio bardzo dużo myślę nad swoją przyszłością, a to zdecydowanie dało mi do myślenia. Może jednak nie powinnam rezygnować z pisarskich marzeń? Został tydzień do moich 18 urodzin, powinnam być już chyba dojrzała, zdecydowana, czy coś, a ja nagle podważam swój światopogląd i pójście na tą głupią medycynę. Ratujcieeeee. (Chętnie odsprzedam kilka lat, ktoś chętny? Ja nie chcę być dorosła!)
Idealnie nie jest. Odnosząc się do samego bloga, uważam, że sporo pracy już odwaliłam, ale wciąż sporo przede mną. Ta historia jest takim moim brudnopisem, to tutaj mogę dążyć do czegoś lepszego i lepszego, aż w końcu może uda mi się osiągnąć ten pułap "no, odwaliłaś kawał niezłej roboty". Ale im dalej w las tym więcej błędów w tym wszystkim zauważam.
Co do samego rozdziału - z całych sił starałam się pokazać Maryl w jak najlepszym świetle i to już od kilku rozdziałów. Chciałam żebyście ją polubili, chciałam, żebyście pomyśleli "o, to jest naprawdę fajna postać", żeby potem pojawił się konflikt wewnętrzny - ale no jak to, przecież... przecież... no nie!
Tak tak, moje diabelskie pomysły wcale nie mają się ku końcowi.
Właściwie to jestem ciekawa co sądzicie o wydarzeniach z ostatnich akapitów. Rozbici, źli, kochacie czy nienawidzicie Binner? Koniecznie dajcie znać, bo sama jestem ciekawa co z tego wyszło, a ja obiektywna już nie umiem być :D
Osiemnastka miała być opublikowana dopiero za dwa dni, ale zmiękło mi serce. Kasiu, oczekuję za to długiego komentarza, haha.
No i to tyle. Został już tylko jeden rozdział. Chyba nie jestem na niego gotowa.
Do zobaczenia na święta!

piątek, 6 listopada 2015

17. W brązowym płaszczu


{Rozdział zawiera przekleństwa}
– Dasz sobie radę?
Mary siedziała na moim łóżku, obserwując mnie bacznie. Kiedy pokiwałam głową wypuściła cicho powietrze i zgarbiła się.
– Mogłabym pójść tam z tobą, wiesz, żebyś nie była sama...
– W porządku. – Mój głos brzmiał dziwnie obco. Od ciągłego płaczu dostałam chrypki, więc odchrząknęłam zanim znowu się odezwałam. – Czuję się dobrze.
– Więc czemu ci nie wierzę? – szepnęła Gryfonka wstając i podchodząc do mnie. Spojrzała na odbicie moich oczu w lustrze przed którym stałam i powoli objęła mnie w pasie. 
W ciszy zawiązałam błękitną chustkę i wzięłam głęboki oddech. Macdonald podała mi mój płaszcz, którym opatuliłam się najciaśniej jak się dało i ostatni raz spojrzałam na swoje odbicie.
– Będzie dobrze – mruknęła Mary, bardziej do siebie niż do mnie i odprowadziła mnie wzrokiem do drzwi.
– Przeproś ode mnie resztę. I powiedz, że kazałam im nie rezygnować z imprezy. To nie ich wina, niech się wybawią – rzuciłam jeszcze, spoglądając przez ramię, kiedy opuszczałam dormitorium.
Zamek był dziwnie pusty. Lekcje zaczęły się dziesięć minut wcześniej, więc na korytarzach nie spotkałam żywej duszy. Może to i dobrze, myślałam, oglądanie czyjejś radości sprawiłoby mi tylko większy ból. 
Bałam się. Bałam się spojrzeć na nią i nie zobaczyć już osoby, którą znałam. Ale nie chciałam, żeby odeszła bez pożegnania. Myśl o tym była jeszcze gorsza niż fakt, iż zobaczę ją w takim stanie.
Tak bardzo żałowałam, że nie mogłam być przy niej wcześniej. Byłam tak bardzo zaaferowana zagrożeniem ze strony Śmierciożerców, że zapomniałam, iż na moich najbliższych mogą czyhać inne niebezpieczeństwa, tak błahe, jak zwykła choroba.
Kiedy dotarłam do Sali Wejściowej, spostrzegłam Dumbledore'a, który rozmawiał z jakimś mężczyzną w czarnym płaszczu. Powoli ruszyłam w ich stronę, a gdy ci zauważyli moją obecność przerwali i zwrócili się w moim kierunku. Dopiero wtedy zorientowałam się, że towarzyszem dyrektora był Anthony Godfray. 
– Lily – powiedział uprzejmie Dumbledore, podnosząc rękę w moim kierunku. Pochyliłam głowę w geście przywitania i uśmiechnęłam się delikatnie. – Zapewne kojarzysz pana Godfray'a?
– Tak – odpowiedziałam, a mężczyzna pokiwał delikatnie głową. Miał na sobie granatowy garnitur i nieskazitelnie białą koszulę. Na jego twarzy dało się dostrzec fioletowe worki pod oczami, jakby przez kilka nocy nie spał, a pomimo to prezentował się elegancko.
– Anthony pomoże ci dostać się do świętego Munga. 
– Albusie – powiedział mężczyzna w geście pożegnania, na co dyrektor skinął głową i z uśmiechem oddalił się. – Witaj Lily.
– Dzień dobry – mruknęłam, kiedy Godfray przepuścił mnie w drzwiach.
– Niezmiernie mi przykro z powodu twojej babki – rzekł po chwili. Na zewnątrz było mroźno, ale przynajmniej nie padało. Mężczyzna prowadził mnie wydeptaną ścieżką, w ciszy spoglądając przed siebie.
– Dziękuję. 
– Uczucie bezradności jest najgorsze. Co moglibyśmy zrobić, jak temu zaradzić. Prawda jest taka, że nie liczy się, kim była ta osoba. Kimś bliskim, a może dalekim krewnym, walczyła, czy chorowała. Śmierć zawsze zostawia okropne piętno. Do nas należy tylko decyzja co z tym zrobić.
– Był już pan w takiej sytuacji, prawda? – spytałam cicho, bojąc się, że przybysz zareaguje gwałtownie, lecz ten jedynie uśmiechnął się delikatnie.
– Jestem aurorem, Lily, w mojej pracy to nieuniknione.
– Oh – mruknęłam zaskoczona. – Nie wiedziałam...
– Że jestem aurorem? Czy nie do tego powinienem was uczyć na naszych spotkaniach zawodowych?
– No tak, ale... Nie wiem, jakoś o tym nie myślałam.
– To zrozumiałe. W końcu nikt nie afiszuje się z takimi rzeczami. 
– Nie chciał pan tego robić. Uczyć nas – dodałam, na co mężczyzna spojrzał na mnie ciepło.
– Nie chciałem być bezużyteczny. A to jest różnica.
– Więc mówi pan, że...
– Tak, lubię to. Ale wciąż lepiej czuję się w walce.
Zamilkliśmy. Przed nami wyrosła wysoka brama, która uchyliła się delikatnie pod zaklęciem Godfray'a. Brunet przepuścił mnie, a potem zamknął ją za sobą. 
– Teleportowałaś się już kiedyś, Lily? – spytał, a ja skinęłam głową.
– Na lekcjach teleportacji.
– Ach tak – mruknął Anthony, uśmiechając się na tylko sobie znane wspomnienie. – I jak ci poszło?
– Wciąż nie mogę złapać równowagi, a przenieść mogę się tylko w granicy piętnastu metrów, ale nie jest źle.
– A będzie jeszcze lepiej – dodał, oferując mi prawe ramię. Ujęłam je delikatnie i zanim się obejrzałam niewidzialna siła pociągnęła mnie w otchłań, wyrzucając na ulicach Londynu.
Szpital świętego Munga nie wyglądał najlepiej. Ludzie mijali go w pośpiechu, zlęknieni chmur zwiastujących ulewę. Kobiety bez twarzy biegały za sprawunkami, a mężczyźni w garniturach spieszyli do swoich prac. Anthony ruszył powoli do wejścia, mijając niezauważających go mugoli. Rzuciłam ostatnie spojrzenie, na popękane twarze manekinów na wystawie i ruszyłam za nim.
W środku panował gwar typowy dla szpitala. Ludzie wypełniali poczekalnie, a pielęgniarki uwijały się za kontuarem. Godfray ruszył w ich kierunku, a ja z braku wyboru zrobiłam to samo.
– Eloise – powiedział mężczyzna, a kobieta w białym fartuchu odwróciła się w naszą stronę. W rękach trzymała dokumentacje medyczne, a na szyi miała zawieszony stetoskop. 
– Anothny, witaj – uśmiechnęła się kobieta, obdarzając go ciepłym spojrzeniem. – Co cię tutaj sprowadza?
– Pomagam Lily dotrzeć do babci.
– Och, witaj, Lily – odpowiedziała kobieta, a potem nabrała powietrza, zakładając srebrne włosy za ucho. – Rzeczywiście, Albus wspominał, że będziecie. Przepraszam, mamy taki natłok pracy...
– W porządku. – Anthony uśmiechnął się ciepło, a Eloise zarumieniła się pod jego spojrzeniem. Rozejrzała się i zmarszczyła brwi.
– Bree!
– Tak? – Przed nami wyrosła młoda stażystka o kręconych, brązowych włosach do ramion i radosnych, zielonych oczach. Mogła mieć może dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat.
– Sprawdź gdzie dokładnie leży...
– Irene, Irene Oldisch – powiedziałam, a młoda lekarka pokiwała głową.
– I zanieś te karty na drugie piętro, Jeremy prosił o nie godzinę temu.
– Pokój trzysta pięćdziesiąt osiem i już się robi.
– Chodźcie – mruknęła Eloise, ruszając w stronę klatki schodowej. – Musicie wybaczyć mi to całe zamieszanie – dodała, mijając kilka łóżek stojących pod ścianą – ale odkąd Schultz poszedł na zwolnienie, a ja przejęłam oddział, mamy tu urwanie głowy.
– Słyszałem. Gratuluję.
– Och, nie ma czego gratulować, to tylko więcej papierkowej roboty – powiedziała, machając ręką, jednak na jej twarzy wymalował się szeroki uśmiech dumy. – No dobrze, to tu. Trzecie piętro, kardiologia. 
– Tu was zostawię, poradzicie sobie beze mnie. – Anthony poklepał mnie delikatnie po ramieniu, a potem spojrzał na lekarkę, która nagle się speszyła.
– Tak, no to...
– Do poniedziałku.
– Do poniedziałku.
Patrzyłyśmy jak mężczyzna znika na schodach. Eloise potrząsnęła głową i przybierając na twarz swój pogodny uśmiech uwydatniający jej dołeczki w policzkach, ruszyła korytarzem.
– Czy nie powinna być na neurologii, albo coś... W końcu to problemy z mózgiem – zaczęłam, a lekarka pokiwała głową z uznaniem.
– Twoja babcia miała udar niedokrwienny, wiesz co to znaczy?
– Krew nie dopływała do części mózgu?
– Mhm. Twoja babcia cierpi na nadciśnienie tętnicze, które nieleczone może doprowadzić do migotania komór. W jej przypadku nieprawidłowo kurczące się przedsionki spowodowały zaburzenia przepływu krwi i powstanie zakrzepu, który dotarł aż do mózgu. Niestety, Irene była wtedy sama i kiedy dotarła do niej pomoc, szkody, które powstały w wyniku zatrzymania dopływu krwi były już trwałe. 
– I co teraz?
– Nie wiemy. Twoja babcia jeszcze nie wybudziła się ze śpiączki. Dopóki się to nie stanie, nie będziemy w stanie określić jak wielkie są szkody. 
– A jeśli się nie wybudzi? – wyszeptałam, a lekarka stanęła przed salą mojej babci.
– Trzeba mieć nadzieję. Póki jest pod ochroną Ministerstwa zrobimy co w naszej mocy, by jej pomóc, jednak musisz wiedzieć, Lily, że magia nie zda się na nic w jej wypadku. Teraz wszystko jest w rękach losu.
Wzięłam głęboki oddech i powoli uchyliłam drzwi. W pomieszczeniu znajdowały się już dwie inne osoby. Moja mama uniosła głowę i z ulgą spojrzała na mnie.
– Och, Lily...
Powoli podeszła i wzięła mnie w swoje ramiona. Babcia leżała na jedynym łóżku w tym pokoju, otulona zieloną pościelą i dziesiątkami rurek. Urządzenia naokoło pikały cicho, udowadniając, że wciąż żyła. Reszta pokoju wręcz promieniowała bielą, odbierając zdrowy kolor jej skóry. Tata podsunął mi krzesło i złapał za rękę.
– Gdzie Petunia? – spytałam drżącym głosem, a mama spojrzała szybko na tatę.
– Lily, wszystkim nam jest naprawdę ciężko...
– Tak, ale wy przyszliście. 
– Twoja siostra...
– Nienawidzi magii. A teraz znienawidzi jej jeszcze bardziej – mruknęłam, na co tata delikatnie uścisnął moją dłoń.
– Nie teraz. Proszę – szepnęła mama, a ja schyliłam głowę, chowając przed nimi moje łzy. Powoli usiadłam na swoim krześle i złapałam zimną dłoń babci.
Prosiłam tylko o jedno. Nie odbierajcie mi jej. Nie jestem na to jeszcze gotowa.

Do zamku wróciłam dopiero w środę rano. Pięć dni spędzone przy szpitalnym łóżku wydawały się wiecznością. Zostałabym kolejnych sto, ale rodzice nie chcieli, żebym opuszczała szkołę. Jakby to coś zmieniało.
Szłam opustoszałymi korytarzami, obiecując sobie, że nie będę płakać. Przez te pięć dni Petunia ani razu nie pojawiła się w szpitalu. Chciałabym powiedzieć, że nie miałam jej tego za złe. W środku gotowałam się ze złości i gdybym tylko miała okazję jej to wygarnąć, zrobiłabym to. Babcia mogła odejść w każdym momencie, ale jej to nie obchodziło.
Wiedziałam, że miało w tym udział to, jakie stosunki miałyśmy z rodziną. Irene zawsze kochała mnie z całego serca, a Petunia czasami nie potrafiła ukryć o to żalu. Nigdy nie powiedziałabym, że Tuni nie darzyła żadnym uczuciem. W końcu była jej wnuczką. Ale ona nigdy nie mogła znaleźć dla niej czasu, nie odwiedzała jej tak chętnie, zwłaszcza odkąd poszłam do Hogwartu.
Babcia była specyficzna. Często kłóciłyśmy się o bzdety i nie potrafiłyśmy dogadać. Żyła w całkiem innym świecie pełnym porządku i zasad, ale mimo to ceniłam sobie jej zdanie i towarzystwo. A Petunia potrafiła tylko się o to wkurzać.
Wiedziałam, że siostra musiała chociaż raz zapłakać. W końcu Irene była też jej babcią. Ale nie zmieniało to faktu, że nie zrobiła nic więcej.
 Powoli przeszłam przez dziurę pod portretem i rozglądnęłam po opustoszałym Pokoju Wspólnym. Lekcje musiały już trwać, ale jakoś nie miałam ochoty w nich uczestniczyć. Po chwili wahania ruszyłam w stronę dormitoriów i kiedy miałam już wchodzić do sypialni, drzwi obok otworzył się, a na korytarz wypadła zaspana Maryl. Zdziwiona spojrzała na mnie, a sekundę później przybrała na twarz szeroki uśmiech.
– Lily, nie wiedziałam, że wróciłaś.
– Dopiero przyjechałam.
– Mhm. Poczekać na ciebie?
– Nie, dzisiaj sobie odpuszczę.
– Poczekaj – zawołała, łapiąc mnie za ramię, kiedy miałam zamiar otworzyć drzwi – wszystko w porządku?
– Tak – mruknęłam bez przekonania, na co Gryfonka pokręciła głową.
– Hej – szepnęła – jak się czujesz?
Zacisnęłam wargi, próbując powstrzymać napływające łzy, a brunetka przytuliła mnie mocno.
– Nie pozwolę ci spędzić całego dnia w łóżku – powiedziała, odsuwając się ode mnie. – Chodź. Nie jadłaś jeszcze śniadania prawda? 
Maryl pociągnęła mnie z powrotem do Pokoju Wspólnego, a następnie kazała na siebie chwilę poczekać, podczas kiedy ona zniknęła na schodach prowadzących do męskich dormitoriów. Po kilkunastu sekundach wróciła i pociągnęła mnie korytarzami.
– Gdzie idziemy? – jęknęłam, na co Gryfonka jedynie wyszczerzyła się w uśmiechu.
– Zobaczysz.
W ręce trzymała małe zawiniątko, jednak nie chciała powiedzieć co to takiego. W końcu dotarłyśmy do posągu jednookiej wiedźmy i Binner zatrzymała się. Wyciągnęła różdżkę i cicho szepnęła jakieś zaklęcie, a sekundę później posąg odsunął się, ukazując małe wejście.
– Abrakadabra – zachichotała, a potem wciągnęła mnie do tunelu.
– Co do jasnej ciasnej – spytałam, jednak nie doczekałam się odpowiedzi.
 Tunel ciągnął się w nieskończoność i miałam wrażenie, że schodzi coraz głębiej pod ziemię i kiedy miałam już powiedzieć, że mam dość, i chcę wracać, Maryl w końcu się odezwała.
– Jesteśmy na miejscu – zawołała, wskazując na klapę, do której prowadziły wydrążone w ziemi schodki. 
– Coś ty wymyśliła – jęknęłam, a Gryfonka machnęła ręką.
– Potem mi podziękujesz. Dobra, teraz chodź tutaj.
Powoli wyciągnęła z kieszeni szaty srebrne zawiniątko i rozłożyła je jednym zwinnym ruchem. 
– Czy to jest to, co myślę?
– Mhm – zawołała radośnie, podchodząc do mnie. – James nawet się nie zorientuje, że jej nie ma.
– Ale jak...
– Nie zapominaj, że się z nim przyjaźnię – zaśmiała się, po czym narzuciła na nas delikatną tkaninę.
Peleryna niewidka sięgała nam po kostki, więc musiałyśmy iść zgięte w pół, ale nawet to nie mogło zetrzeć mi uśmiechu z ust. Maryl szeptem opowiedziała mi historię jej pierwszej podróży przejściem do Hogsmeade w czwartej klasie, a potem bezpiecznie wyprowadziła z Miodowego Królestwa. Kiedy byłyśmy już na głównej ulicy ściągnęła z nas pelerynę i schowała z powrotem do kieszeni. 
– I co teraz? – spytałam, a Binner uśmiechnęła się.
– Zabieram cię na śniadanie.
– Nie lepiej by było zabrać mnie do kuchni?
– No cóż, na pewno prościej.
Wkrótce wyrosła przed nami gospoda madame Zélie. Maryl przepuściła mnie w drzwiach, a następnie powiesiła swoją szatę i mój płaszcz na wieszaku. Tym razem wnętrze urządzone było w kolorach różu i bieli. Na stolikach dostrzec można było świeże kwiaty, a w oknach wisiały złote firany.
– Tędy – powiedziała Gryfonka, ruszając w kierunku lady, za którą znajdowały się drzwi na obrotowych zawiasach. W pomieszczeniu za nimi znajdowała się wielka kuchnia i spiżarnia zarazem. – Witaj Zél.
– Oh, Maryl! Jaka miła niespodzianka! – Właścicielka sklepu ubrana była w biały fartuszek i czarną sukienkę. Na włosach miała siatkę, przez co wyglądała jak kucharka na szkolnej stołówce. Szybko wytarła ręce w niebieską ścierkę i uściskała Gryfonkę. – Lily, dobrze pamiętam?
– Tak, tak – potwierdziłam, na co kobieta zareagowała uśmiechem.
– Dawno u nas nie byłaś.
– Dlatego przyprowadziłam ją dzisiaj – zaśmiała się Binner, a potem szepnęła jej coś na ucho.
– Nie ma sprawy, pamiętajcie tylko, żeby po sobie posprzątać.
– Chodź – rzuciła w moim kierunku Gryfonka, a następnie ruszyła w stronę spiżarni.
– Co ty, na brodę Merlina, wymyśliłaś?
– Chcę żebyś trochę się wyluzowała. Uśmiech, Lily! Uśmiech!
– Więc będziemy gotować?
– Ha, i to jak!
Maryl zachowywała się tak, jakby to nie był jej pierwszy raz w kuchni madame Zélie. Co chwile wysyłała mnie po różne produkty, a potem dawała polecenia co dodać do czego. Zanim się zorientowałam, ucisk w klatce piersiowej zelżał, a ja prawię się uśmiechałam.
– Więc jak to właściwie jest pomiędzy tobą, a Jamesem? – spytała, kiedy czekałyśmy aż nasze gofry się upieką.
– Jesteśmy przyjaciółmi. Chyba – mruknęłam, a Binner pokręciła głową.
– Wiesz, znam go praktycznie całe swoje życie. I tak, potrafił być ostatnim kretynem, ale James to naprawdę…
– Maryl – przerwałam jej, kręcąc głową, na co brunetka westchnęła.
– Okej, chciałam po prostu spytać. Bo gdyby coś innego stało na przeszkodzie…
– Nie, ja po prostu… James, hm, to tylko…
– James? – dokończyła, uśmiechając się ze zrozumieniem, a ja pokiwałam głową. – Sprawdzę babeczki.
– A wy? Jak właściwie jest miedzy wami?
– Zależy o co konkretnie pytasz.
– No jak to jest przyjaźnić się z Potterem.
– Śmiesznie – mruknęła, wbijając drewniany patyczek w czekoladową babeczkę, a następnie wkładając go do buzi. – Wiesz jak to jest z Huncwotami. Co chwilę coś odwalają. Potter… Potter potrafi być naprawdę nieznośny. W drugiej klasie przechodził jakiś bunt i co chwila wywijał mi jakiś głupi kawał, jakby chciał na siłę pokazać jakie dziewczyny są „fu” – tu zaśmiała się perliście, sięgając po miskę z bitą śmietaną. – Czasem musiałam znosić docinki i spojrzenia innych, ale było warto. James potrafi być naprawdę świetnym kolesiem.
– I nigdy nie pomyślałaś o nim w ten sposób?
– No wiesz, nie można powiedzieć, że Rogacz nie jest przystojny. Może był jakiś moment, kiedy zaczęło mi się wydawać, że, coś do niego mam. – Binner wyciągnęła na talerz jeszcze gorące gofry i zaczęła na nie nakładać mus owocowy. – Chodź, pomożesz mi. No, ale tak czy siak, szybko mi przeszło. Wiesz za co go tak cenię? Żaden chłopak nie potrafił we mnie dostrzec, no, mnie. Widzieli tą Maryl, ładną, długie nogi, ciemne włosy. O, chyba gra w quidditcha. I w sumie to bym się z nią umówił. Ale nie Rogacz, on zauważył że uwielbiam gotować, zwłaszcza piec i zdobić ciasta, że lubię malować i czytać kryminały, w ciągu całego życia powierzyłam mu milion tajemnic i wszystkie pozostały naszym sekretem. Jest dla mnie podporą kiedy tego potrzebuję i ostoją, kiedy wydaje mi się, że nie. Kiedy ktoś wyśmiewał się ze mnie, to on sprawiał, że „magicznym sposobem” przestawał. Kiedy byłam smutna, rozśmieszał mnie, kiedy radosna, potęgował radość. Kiedy rodzice poinformowali nas o przeprowadzce, hah, przez bity miesiąc bombardował mnie listami, przynajmniej dwa razy dziennie, opisując tak irracjonalne wydarzenia, że, Morgana mi świadkiem, mogłabym napisać o tym książkę. O matko, spróbuj jakie to dobre!
Delektowałam się goframi, rozmyślając o kilkuletnim Jamesie biegającym z piórem i pergaminem, opisując swoje przygody w lodziarni i nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Cisza panowała jeszcze przez kilka minut, przerywana jedynie odgłosami piekarnika.
– I do tej pory się przyjaźnicie… Oh, nie, żebym coś sugerowała, ale po tym co się stało z Severusem… Sama nie wiem, chyba przestałam wierzyć w przyjaźń damsko–męską.
– To akurat zrozumiałe. Wiesz, może nam było łatwiej, bo James miał ciebie, no, wiesz o co mi chodzi – zachichotała – a ja, no cóż, ja miałam swoje życie.
– Chyba swoich wybranków – zaśmiałam się, a Maryl po chwili zawtórowała.
– No tak. Myślę, że gdybyśmy nikogo nie mieli, stałoby się trochę niezręcznie. Może nie teraz, ale wcześniej, kiedy hormony buzowały a on czasami zachowywał się jak buc. Prędzej czy później skończyłoby się to fatalnie.
– I serio nie chciałabyś…
– Lily, on jest dla mnie praktycznie jak brat. Nie wiem, nie odpowiadam za to, co szykuje nam los, ale dla mnie ta sprawa jest dosyć jasna, dla niego z resztą też. Nie wyobrażam sobie żebyśmy… Nie, James to tylko przyjaciel. Brr, nawet myślenie o tym jest dla mnie niekomfortowe!
– Haha, przepraszam. Byłam po prostu ciekawa, no wiesz.
– W porządku, nic się przecież nie stało. Dobra, wyciągamy te babeczki, bo zaraz się nam spalą na węgiel.
Przyjemnie było plotkować, śmiać się i po raz pierwszy nie przejmować się niczym innym. Długo rozmawiałyśmy na temat gotowania, a potem Maryl przejęła pałeczkę i zaczęła opowiadać o książkach które chciałaby przeczytać. U madame Zélie spędziłyśmy jeszcze ponad godzinę, objadając się po uszy i dyskutując na każdy temat, który nawinął nam się na język, a potem śmiałyśmy się do rozpuku, sprzątając po sobie. I chyba tego właśnie potrzebowałam. Odciągnięcia od rzeczywistości, kogoś, kto zabarwiłby szare plamy dnia powszechnego.
Kiedy wracałyśmy, Maryl zaciągnęła mnie jeszcze na długi spacer po Hogsmeade, zmuszając do rozmowy o mojej babci, a ja w końcu mogłam się porządnie wypłakać i wyrzucić to z siebie. Nie spodziewałam się, że poczuję się tak niewyobrażalnie lepiej, a jednak. Wracałyśmy tunelem do zamku, mając jeszcze kilka godzin do obiadu i zwierzałyśmy się sobie ze wspomnień z dzieciństwa. Kiedy później wspominałam ten dzień, do głowy przychodziło mi, że chyba nigdy wcześniej nie otworzyłam się przed kimś tak szybko. Maryl zdążyła zrobić sobie przytulny kącik gdzieś w mojej głowie, zagnieździła się w sercu i zamiatała stare żale. I po raz pierwszy nie przeszkadzało mi to. Wiedziałam już, co czuła Mary, kiedy wpuściła do swojego wnętrza Alicję. Rozmowa z kimś, kogo nigdy nie mieliśmy za osobę najbliższą nagle okazała się być tym, czego potrzebowałam.
– Wiesz, już czas, żebyś się pożegnała. Nie możesz jej tu trzymać, wiem, że to trudne, ale ona zasługuje na to, żeby odpocząć.
– Boję się – wyszeptałam, a Maryl pokręciła głową.
– Wiem, Lily. Ale musisz dać jej odejść.

Moja babcia umarła kilka dni później. I chociaż był to jeden z najgorszych dni mojego życia, coś we mnie było spokojne. Wiedziałam, że w końcu zaznała spokoju, którego tak bardzo jej brakowało. 
Dużą zasługę w tym miała Maryl, która pomogła mi otrząsnąć się z żałoby. Kiedy poznałam ją bliżej, okazało się, że Gryfonka wcale nie była taka, za jaką ją uważałam. Dużo rozmawiałyśmy na tematy niezwiązane ze światem magicznym i byłam naprawdę zdziwiona wiedzą, jaką posiadała Binner o mugolskim życiu. Dało się zauważyć, że wie, o czym mówi, nigdy też nie wypowiadała się niemiło o mugolach. Była wyrafinowana, grzeczna i cholernie inteligentna, dziwiła mnie do tego stopnia, że w końcu spytałam ją o to.
– Lily – zaczęła, układając książki w bibliotece. – Lubię być jaka jestem. Nie przeszkadza mi, że ktoś nie zwróci uwagi na to, co sądzę o polityce, albo co dostałam z ostatniego wypracowania. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, jaka jestem i to mi w zupełności wystarcza.
Wraz z Mary i Dorcas stanowiły dla mnie oparcie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Macdonald pocieszała, Meadowes rozśmieszała, a Binner wyciągała moje myśli w całkiem inne regiony. Razem stworzyły wokół mnie tyle dobrej energii, że nie potrafiłam chodzić smutna. Co prawda wciąż brakowało mi babci, czasami wybierałam się na samotne spacery i w ciszy pozwalałam sobie na chwilę słabości, ale zdarzało się to coraz rzadziej.
Kwiecień był dla mnie miesiącem dużych zmian. Razem z Gryfonami spędzaliśmy dużo czasu na wspólnej nauce. Nie przypominam sobie, żeby choć jeden wieczór był szary i ponury. Maryl zadbała o to, aby Huncwoci zapewniali nam rozrywkę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dni wtedy mijały jak z bata strzelił. Jeśli mam być szczera, mało pamiętam z tamtego okresu. Są wydarzenia, które potrafią utkwić w naszych głowach już na zawsze, są też takie, o których zapominamy. Ja zapomniałam. O cierpieniu, o deszczu za oknem i ponurych korytarzach. Po prostu żyłam dalej. I dzięki Merlinowi, że byłam w stanie, że miałam osoby, które mi w tym pomagały.
To, co zapamiętałam, to elektryzująca więź między mną a Rogaczem, o której nawet nie chciałam myśleć. Z dnia na dzień przebywanie w jego obecności było przyjemniejsze, a gdzieś w głębi siebie zaczęłam wyczekiwać na moment, w którym znowu wszyscy się zobaczymy, chociaż tak usilnie próbowałam się do tego nie przyznać. Spędzanie czasu z Gryfonami stało się moim priorytetem. I chociaż mówiłam sobie, że tego nie chcę, że w życiu nie mogłabym być z Potterem, że chyba dalej łączy go coś z Grace, no i absolutnie nie zniosłabym reakcji innych, drżałam, kiedy był blisko. Chichotałam kiedy on też się śmiał, szłam blisko i siadałam tam gdzie on. I zatracałam się w tym każdego dnia.
Mary była mądrzejsza, niż sądziłam. Do tej pory myślę, że to jakiś ukryty, przyjacielski radar, który głośno pika kiedy twoja przyjaciółka zaczyna być zbyt rozemocjonowana. Tak jak ja byłam pewna, że Macdonald żywi uczucia do Remusa, tak ona szybko zorientowała się co się dzieje.
– Nie – powtarzałam, kręcąc głową. – Nie, nie i nie!
– Ale, Lily.
– Powiedziałam już, nie! Nie chcę z nim niczego, to...
– Ach, zamknij się w końcu i mnie posłuchaj! – W dormitorium zapadła cisza. Spoglądałam na dziewczynę zaskoczona, a ona próbując ukryć uśmiech, złapała mnie za ramiona. 
– Czemu nie.
Czemu nie. Czemu? Może ktoś zechciałby mi odpowiedzieć na to pytanie? Bo ja sama nie byłam w stanie.
Każdego. Pieprzonego. Dnia. Nie, nie, nie i nie, ale czemu? Czemu, Lily, czemu?
Bo tak się bałam tego, co mogłoby być dalej. Jakby to niby miało wyglądać? James nie był materiałem na chłopaka. Nie mojego. Był przystojny i lubiłam go, ale miałam również siedemnaście lat i burzę hormonów szalejącą po moim ciele. Dlatego wiedziałam, że tą ścieżką iść nie powinnam.
Nie, Lily.
Nie.
Dlatego idąc na każdą lekcję, posiłek, trening quidditcha, czy do biblioteki, pilnowałam się. Pozwalałam sobie na chwilę słabości, kontrolowaną do granic wytrzymałości, a w głębi gotowałam się od jego dotyku i spojrzenia.
Nie wiem jakim cudem mogło to tyle trwać. Czasami siadałam, przytłoczona i zdenerwowana, oburzona na cały świat i zaczynałam płakać z bezsilności. Co najlepszego się stało? Jakim cudem w ciągu tych kilku miesięcy z "ugh, spadaj, Potter" przeszłam na "tak, możesz tu usiąść, James"? A Mary przestała to komentować i jedynie obserwowała moje zapuchnięte oczy i zdenerwowanie następnego dnia.
Kwiecień zbliżał się ku końcu, kiedy w końcu zaczęło mi się wydawać, że mam to pod kontrolą. Tak, to było tylko chwilowe zaślepienie. Bo co innego?
– Pewnie okres mi się zbliża. Wszystko przez te cholerne hormony – mruknęłam do Mary na zielarstwie, odmierzając dawkę nawozu.
– Co za wszystko? – spytał Syriusz, który przysłuchiwał się naszej rozmowie.
– Eeee, takie tam, babskie sprawy – rzuciłam, spłoszona, a Łapa wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.
– Jak chcesz, to skoczę ci po frytki do kuchni. Do tego trochę ketchupu, może ogórków i szynki...
– Och, zamknij się, Black.
– Już się zamykam, tylko nie bij!
– Bo uderzę! – krzyknęłam, a Gryfoni zaśmiali się głośno.
– Nie, proszę, już będę grzeczny! 
– No ja myślę – zachichotałam, a Syriusz udał, że ociera pot z czoła, przy okazji brudząc się kompostem.
– Fuuuuu – zawołał zniesmaczony, a James parsknął niepohamowanym śmiechem.
– Idziecie później z nami na błonia? – spytał Remus, a ja pokręciłam przecząco głową.
– Nie mogę, mam zajęcia zawodowe. 
– A żeś se umyśliła z tym byciem magomedykiem.
– Daj jej spokój, jej życie – mruknęła Maryl, spoglądając na nas z ukosa. – Ona przynajmniej ma jakieś dobre perspektywy na życie, nie to co ty, głąbie.
– Ej! – zawołał Syriusz. – Bo się obrażę!
– A obrażaj się!
– Ale w sumie to wszystko się zgadza, Ruda będzie nas ratować, jak ranni wrócimy z misji. 
– Jakiej znowu misji – jęknęła Mary, nie zwracając uwagi na moje oburzone prychnięcie.
– No jak już zostaniemy aurorami i będziemy walczyć ze złem, będziemy potrzebować kogoś kto nas poskłada. Mam nadzieję, że nie brzydzisz się krwi – rzucił w moim kierunku Syriusz, a ja uniosłam brwi.
– Uważaj, bo od razu cię puszczą do walki, aspirujący, młody żołnierzu.
– A jakżeby inaczej!
– Lily, kiedy dokładnie macie te spotkania? – spytał po chwili James.
– Różnie, a co?
– Pamiętasz, że za tydzień robimy ognisko na błoniach?
– Tak, pamiętam, to, o które tyle prosiliście McGonagall. I na które zgodziła się tylko pod warunkiem, że wszyscy będą mogli przyjść. 
– No cóż, nadaliśmy mu już nawet specjalną nazwę. Ognisko Pokoleń, czy coś. Nie wiem, tak czy siak, to wciąż idealna okazja do spędzenia czasu we wspólnym gronie. A McGonagall zgodziła się, bo dysponowaliśmy tyloma środkami przekazu, że nie mogła się nie zgodzić.
– Obiecaliście nie robić kawałów przez miesiąc.
– Ważne, że zadziałało – zachichotał Black.
– No dobra, ale zboczyliśmy z tematu. Będziesz?
– Postaram się być – mruknęłam, a Dorcas pokręciła głową.
– Lily, nie postarasz się, tylko będziesz. Ile jeszcze będziemy mieli takich okazji?
– Jakbyście chcieli, to co tydzień można wymyślić pretekst do jakiejś imprezy – powiedziałam, przewracając oczami, a Medowes próbując ukryć uśmiech pokręciła głową.
– Wiesz o co mi chodzi! To już praktycznie koniec roku, zaraz będziemy musieli się pożegnać z niektórymi, bo to ich ostatni rok, zbliżają się egzaminy i to może być ostatnia okazja, kiedy wszyscy usiądziemy razem! Och, ani się waż wytykać mi ile powtórzeń zrobiłam w tym zdaniu! – krzyknęła, widząc, że już otwieram usta. Zachichotałam, a dziewczyna popatrzyła na mnie z udawaną powagą. – Będziesz i tyle, wszyscy będziemy i będziemy się super bawić. Zwłaszcza, jak już wszyscy zdamy egzamin z teleportacji!
– Założę się, że Black nie zda – mruknęła z powagą Clarie, a Gryfoni po chwili wybuchli śmiechem.

Początek maja przyniósł ze sobą długo wyczekiwane ciepło. Co prawda wieczory wciąż były dosyć chłodne, jednak w ciągu dnia temperatura osiągała ten przyjemny poziom, kiedy nareszcie można pozbyć się swetrów i dodatkowej pary skarpetek. A już zwłaszcza, kiedy zza chmur wyglądało słońce.
Trudno było nie zgadnąć, że egzamin na teleportację poszedł nam dobrze. Co prawda Peter o mało co nie oblał, lądując dwa centymetry za wskazanym miejscem, ale egzaminator widząc jego przerażoną twarz wygiętą w grymasie strachu zbladł i z litości wpisał "zaliczony" przy jego nazwisku. Kiedy Glizdogonowi w końcu pozwolono do nas podejść, ten jeszcze bardziej nas zaszokował.
– Chyba się rozczepiłem! 
– Nie gadaj głupot, przecież jesteś cały.
– Ale boli jak cholera! – pisnął, wskazując na ramię, gdzie... brakowało kawałka skóry. Przysięgam, Gryfoni zbierali szczęki z podłogi.
Skończyło się na małej bliźnie i podwójnej porcji lodów z kokosową posypką, ale wspomnienie przerażenia malującego się na twarzy chłopaka miało pozostać z nami już na zawsze.
– Pasuje to teraz uczcić! 
– Uczcimy – obiecał James, szczerząc się szeroko.
Takim oto sposobem kiedy nadszedł pierwszy weekend maja, na błoniach pojawiły się wielkie drewniane pale przygotowane przez Hagrida na wiadomo jaką okazję. Wieczorne niebo było pozbawione chmur, więc kiedy wyglądałam przez okno w wieży mogłam zobaczyć wszystkie gwiazdy. Po całej szkole zdążyły rozejść się plotki o specjalnych atrakcjach przygotowanych przez Huncwotów. Samo zainteresowanie ogniskiem sięgało zenitu po tym, jak na kolacji dzień wcześniej sam Dumbledore pochwalił pomysł "zjednoczenia domów" i "wspólnego świętowania", tym samym zatwierdzając (według Petera dosyć wsiurską) nazwę "Ognisko Pokoleń". Zaproszeni byli wszyscy i każdy mógł zjawić się tam, by raz w roku wspólnie świętować... właściwie to nie wiem co, ale liczyła się inicjatywa. Tak czy siak, młodsze roczniki miały udać się do dormitoriów o dwudziestej pierwszej trzydzieści, a porządku mieli pilnować prefekci. Szykował się więc całkiem ciekawy wieczór.
– Lily, pomożesz?
Odwróciłam się w stronę Mary, która pokazywała na zamek swojego swetra.
– Chyba się zaciął.
– Już idę – mruknęłam, odkładając dzbanek z wodą, który trzymałam w rękach.
Dziewczyny zebrały się wcześniej i miałyśmy do nich dołączyć na błoniach, więc cisza dźwięcząca w sypialni była aż przytłaczająca. Zaczęłam mocować się z zamkiem, a Macdonald westchnęła, stukając nogą w podłogę.
– Możesz przestać? Sprawiasz, że staję się poddenerwowana – zachichotałam, na co moja przyjaciółka pokręciła głową.
– Przepraszam.
– Stało się coś?
– Nie, tylko... Obiecasz, że nikomu nie powiesz?
– Nie, jak tylko stąd wyjdę obwieszczę wszystkie twoje sekrety całemu światu – westchnęłam ze śmiechem. – Gotowe.
– Dzięki. – Mary odsunęła się i obróciła w moją stronę. – Wydaje mi się... że ktoś mnie śledzi...
– Co? 
– No... Merlinie, wiem, że to dziwne, ale wszędzie widzę ten brązowy płaszcz...
– Czekaj czekaj. Jaki brązowy płaszcz?
– Och, no wszystko zaczęło się kilka dni temu. Poszłam się przejść po błoniach i byłam pewna, że ktoś mnie obserwuje. I w pewnym momencie, kiedy się obróciłam, no mogę przysiąc, że widziałam jak ktoś w brązowym płaszczu chowa się w zakazanym lesie! Poszłam to sprawdzić, ale nikogo nie zauważyłam, a sama nie odważyłam się wejść głębiej... Od tamtej pory wszędzie go widzę, na ostatnim patrolu słyszałam kroki, ale nikogo na korytarzu nie było! Zaczynam się obawiać, że świruję...
– Ej no, spokojnie, może... nie wiem, może ci się coś przewidziało?
– Nie, jestem pewna, że go widziałam! I to jest najgorsze. Przyglądałam się wszystkim i nikt nie nosi takiego płaszcza, a kiedy zobaczę go gdzieś z daleka, to zanim tam dotrę jego już nie ma!
– Mary, wydaje mi się, że trochę przesadzasz – mruknęłam, łapiąc przyjaciółkę za rękę. – Po pierwsze, to tylko płaszcz i dziesięć osób może mieć taki sam, a jeśli ty się zaprzesz, to będzie ci się wydawać, że widujesz w nim zawsze jedną i tą samą osobę. Ale – wtrąciłam, widząc, że dziewczyna już otwiera usta, żeby coś powiedzieć – nie wykluczymy, że jednak ktoś cię obserwuje. Jeśli tak jest, to dzisiaj będzie miał ku temu dobrą okazję, a jeśli znowu zauważysz coś niepokojącego, zawołasz nas, a my się tym zajmiemy. Okej?
– Okej – jęknęła naburmuszona, a potem uśmiechnęła się, kiedy trącnęłam ją łokciem. 
– Głowa do góry. A teraz chodź, bo się spóźnimy.
Kiedy wyszłyśmy na zewnątrz zerwał się wiatr, przynosząc ze sobą głośne śmiechy hogwartczyków. W oddali widać było wysoki słup ognia i dziesiątki małych postaci tańczących wokół niego. 
– No nieźle – mruknęła Mary, marszcząc brwi, żeby wyostrzyć wzrok. – Szykuje się duża impreza.
– I będziemy się dobrze bawiiiiiić! – krzyknęłam, wyciągając ostatnie słowo. – No halo, gdzie entuzjazm? 
– Taa – westchnęła dziewczyna, naciągając rękawy swetra.
– Mary Ann Macdonald! Natychmiast zaprzestań tych smutków, albo naślę na ciebie grono gwałcicieli wampirów, którzy zabiorą cię na swoich kucykach na wyspę radości!
– Czy ty coś brałaś? – spytała Gryfonka, nie umiejąc powstrzymać śmiechu.
– Masz trzy sekundy by okazać skruchę, albo zostaniesz uprowadzona. TRZY...
– Lily...
– DWA...
– Lilka, daj spokój!
– JEDEN... 
– Ach! – Świat zawirował. Czyjeś ramiona zacisnęły się wokół mojej talii i podniosły mnie do góry w momencie, w którym ktoś złapał Mary i pognał z nią przed siebie. – Puść mnie debilu!
– JETEM JOSHUA Z PLEMIENIA KRWISTYCH WAMPIRÓW DILDO I PRZYBYŁEM BY PORWAĆ CIĘ DO KRAINY WIECZNEGO PLEMNIKA!!!
– SYRIUSZ PUŚĆ MNIE, ALBO WYDRAPIĘ CI OCZY!
– JOSHUA NIE ZNA ŻADNEGO SYRIUSZA!
– BLAAAAACK!
Z mojej piersi wyrwał się głośny śmiech, kiedy James (wciąż kręcąc się w kółko) słysząc słowa swojego przyjaciela potknął się i runął na ziemię, ze mną w ramionach. Oboje turlaliśmy się po trawie w akompaniamencie głośnych rechotów Łapy i krzyków Mary, z których sam porywacz nic sobie nie robił. 
– Skąd się tu wzięliście? – zapytałam, łapiąc oddech, a James otarł łzy.
– Szliśmy właśnie po piwo kremowe i nie mogliśmy nie skorzystać z takiej okazji.
Chłopak podał mi rękę, a ja złapałam ją i podniosłam się z ziemi, otrzepując spodnie z trawy.
– PATATAAAAAJ!
– Black! – krzyknął za nim James, jednak brunet zdawał się nie zważać na krzyki przyjaciela. Gnał przed siebie z roześmianą Mary, machając nam ręką w geście pożegnania. – A piwo?!
– Dasz sobie radę sam, ja mam klientkę do dostarczenia!
– Kompletny kretyn – westchnął Rogacz, a ja zachichotałam. 
– To gdzie macie to piwo?
Potter uśmiechnął się w moją stronę i wskazał na Zakazany Las.
– Tam.
– No żarty chyba sobie stroisz.
– Nie, jestem absolutnie poważny. Haha, jakbyś widziała teraz swoją minę! Spokojnie, Ruda, to wcale nie tak daleko. Ze mną będziesz bezpieczna.
– A idź, bo jak ci zaraz przyfasolę... – mruknęłam z uśmiechem, a chłopak roześmiał się perliście.
– Przyfasolę? Hahahaha!
– Zamkniesz się?
– Już, już – zawołał, poklepując mnie po ramieniu. 
W ciemności trudno było cokolwiek dostrzec. James poprowadził mnie między pierwsze drzewa, a potem skręcił ostro w prawo i wszedł prosto w wysokie krzaki, zagradzające całkowicie drogę. Jęknęłam, przedzierając się za nim i potykając się wypadłam na małą polankę, całkowicie odciętą od świata zewnętrznego. 
– Wow – mruknęłam, a Rogacz uśmiechnął się. – Więc to tutaj macie swój sekretny schowek?
– A obiecasz nas nie wydać?
– No nie wiem, Potter. A będziesz się dobrze zachowywać?
– Evans, ja zawsze się dobrze zachowuję.
– No chyba nie – szepnęłam, mrużąc oczy, kiedy chłopak przysunął się bliżej.
– Czy ja kiedykolwiek zrobiłem coś nie tak?
– Och, mam wymienić? Może zacznijmy od tego, że się urodziłeś...
– Ale Lily, skarbie...
– Ty mi tutaj nie skarbuj! – zawołałam, a James z trudem zachował pokerową twarz. 
– Kto by pomyślał, że zatęsknię za tymi czasami.
– Kto by pomyślał, że potrafisz nie być idiotą. No, przynajmniej czasami.
– Ha, ha, ha – zawołał Rogacz, a ja wystawiłam mu język, próbując go minąć, jednak chłopak udał, że kaszle, wyciągając rękę w kierunku, w którym szłam, by następnie całkiem przypadkiem zatarasować mi drogę, porwać z ziemi i podnieść do góry. – I co teraz? Kto ma teraz przewagę?
– Puść mnie – zaśmiałam się, wymachując nogami, a chłopak pokręcił głową.
– Powiedz to, chce to usłyszeć. James, och, tak! Oczywiście, że się z tobą umówię! – zaświergotał, naśladując damski głos.
– HAHAHA, TO MIAŁAM BYĆ JA?
– Evans!
– W życiu!
– To cię nie puszczę!
– Puuuuść!
– To powiedz!
– Powiem jak puścisz!
– Jasne, bo już ci uwierzę.
– No powiem, naprawdę!
– Jeżeli to jest podstęp, to kara będzie surowa – wysyczał, odkładając mnie na ziemię. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, który wypłynął na moje usta. 
– Najpierw twoja kwestia – przypomniałam, wystawiając mu język.
– Ekhym – odkaszlnął. – Evans. Umówisz się ze mną?
Moje serce zadrgało. Cała ta sytuacja była przepełniona jakiegoś rodzaju napięciem, które można było wyczuć na kilometr. Mogłam narkotyzować się jego obecnością, ale granica rozsądku była blisko, zbyt blisko. Powoli przysunęłam się do chłopaka, a w jego oczach przez krótki moment zamigotało zdziwienie, kiedy nachylałam się w jego kierunku. Poczułam, jak oblewa mnie fala gorąca, kiedy zaciskając ręce na jego torsie dotknęłam ustami jego ucha, szepcząc ciche "po moim trupie", po czym odsunęłam się szybko i odwróciłam w stronę polany usianej kartonami.
– Wow. A już prawie ci uwierzyłem – zawołał James, klaskając, a ja ukłoniłam się nisko. Podnosząc się zobaczyłam umalowaną na jego twarzy radość i zaskoczenie, które znikły tak samo szybko, jak się pojawiły, zostając zastąpione przez codzienną maskę pewności siebie. Uśmiechnęłam się smutno sama do siebie, zdając sobie sprawę, jak wiele pod nią skrywał. 
– Czemu na co dzień udajesz takiego napuszonego głąba?
– Dzięki – mruknął, a ja wzniosłam oczy ku niebu.
– Wiesz o co mi chodzi. Kiedy nikt cię nie widzi jesteś całkiem inny... Wystarczy, że pojawia się widownia, a ty zaczynasz się popisywać.
– Nie wiem – chłopak wzruszył ramionami, chociaż widziałam, że moje słowa trafiły w jego czuły punkt.
– Czemu nie chcesz pokazać innym jaki jesteś naprawdę? Czy to aż takie ważne, żeby każdy miał cię za twardziela idiotę?
– Dla mnie liczy się to, że najbliżsi to wiedzą. Reszta świata może mnie pocałować – mruknął spoglądając w moje oczy. Szukał w nich jakiejś reakcji, chociaż sama nie byłam pewna jakiej. 
– Oj, James – westchnęłam, przygryzając wargi, a chłopak uśmiechnął się szczerze i potarmosił swoje włosy, pozostawiając je w jeszcze większym nieładzie, niż przed momentem. – No i właśnie o tym mówię! Nawet nie wiesz jakie to wkurzające, no, kiedy tak robisz...
Chłopak uśmiechnął się i uważając na moje żwawo gestykulujące ręce pochylił się nade mną i złożył krótki pocałunek na moim czole.
– Świat bez ciebie straciłby swój urok, Ruda – szepnął, puszczając mi oczko, a potem pstryknął swoim palcem wskazującym w mój policzek i minął mnie, kierując się w stronę małego, zagraconego stolika na końcu polany.  
Kilka razy zacisnęłam i rozprostowałam dłonie, próbując uspokoić oddech. Powoli dotknęłam swoich rozdygotanych warg i zacisnęłam powieki. Lilka, daj spokój. Ogarnij dupsko ty mała ruda wywłoko! Wzięłam ostatni większy oddech i ruszyłam w stronę kartonowych pudeł na środku, starają się wyrzucić z głowy wszystkie chaotyczne myśli, ale nie byłam w stanie. W moich żyłach buzowała adrenalina, a ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu, który wypływał na moje usta. Matko, jesteś taka przewidywalna. Jak otwarta księga. Zerknęłam przez ramię na chłopaka, który przeszukiwał stosy rupieci i przygryzłam wargę. W końcu się sparzysz, a wtedy nie będzie już odwrotu. I będzie boleć jak cholera. Pokręciłam głową i ponownie nachyliłam się nad kartonami, obiecując sobie, że to ostatni raz, kiedy pozwalam sobie na coś takiego. Większość z nich była pusta, a w co poniektórych wciąż znajdowały się jakieś stare papiery i ubrania. Wyglądały one na nieużywane, oprócz jednej rzeczy.
– James, to twoje? – spytałam, podnosząc brązowy płaszcz, a Rogacz zmarszczył brwi.
– Taa, ale nie nosiłem go już dłuższy czas. Musieliśmy go tu zostawić ostatnim razem.
Uśmiechnęłam się, podnosząc materiał do twarzy i wyczuwając mieszankę męskich perfum. Gdybym tak dobrze nie znała Remusa, pomyślałabym, że to Pottera, ale nawet po wyciągnięciu płaszcza spomiędzy stęchniętych ubrań dało się wyczuć delikatną nutę kokosowego żelu pod prysznic, który kupiłam Remusowi na święta.
– Oj Luniu – szepnęłam, odkładając znalezisko na swoje miejsce.
– Znalazłem. Okej, pomożesz mi to spakować?
Odwróciłam się i spojrzałam na Jamesa, który pochylał się nad siecią maskującą pod którą w równym stosie ułożone były okurzone butelki z bursztynowym płynem w środku.
– Morgano, trzeba to było jeszcze zakopać.
– Hm, przemyślimy tą propozycję – zachichotał Gryfon. – A teraz chodź tu i to przytrzymaj.
Wspólnymi siłami przepakowaliśmy kilkanaście butelek do torby, którą przyniósł ze sobą Rogacz i skierowaliśmy się w stronę ogniska. James ruszył w kierunku Syriusza a ja przysiadłam na pieńku obok Mary i schowałam głowę pomiędzy nogami.
– Miałaś rację.
– Cooooo – mruknęła Macdonald, spoglądając na mnie a ja zakryłam się rękami dla wzmocnienia efektu.
– Miałaś rację. Czemu miałaś rację? Nie chcę żebyś miała rację.
– Lilka?
– Lubię go. Nie chcę go lubić. Nie chcę się w to pakować, nie chcę, nie chcę.
– O matko – zaśmiała się Gryfonka, obejmując mnie ramieniem.
– O matkooo – zawtórowałam jej, przytulając się do jej torsu.
– Evans, ty ruda wywłoko.
– Czytasz mi w myślach, czy co?
– Ale to wiadomo chyba nie od dziś?
Patrzyłam jak z uśmiechem kręci głową i głaszcze mnie po włosach.
– To że go lubisz też wiadomo nie od dziś.
– Tylko, że nie lubię go tak, żeby z nim być. Lubię go tak, że ciągle chcę z nim przebywać, chcę żeby złapał mnie za rękę, albo po prostu do mnie mówił. Ale nie mogłabym z nim być. 
– A mogłabyś z nim przebywać, łapać go za rękę i do niego mówić?
– Zaraz się przez ciebie popłaczę...
– Więc wnioskuję, że złapałaś aluzję – zachichotała a ja wydęłam wargi.
– To naprawdę nie jest śmieszne.
– Nawet nie wiesz jak bardzo jest – powiedziała, dobitnie podkreślając ostatnie słowo. – Nie myśl o tym. Ty zawsze za dużo myślisz. A moim zdaniem powinnaś spróbować. Nigdy nie wiadomo.
– Ta, nigdy nie wiadomo, chyba tego, jak nisko można upaść... Właśnie, Mary, muszę ci coś powiedzieć. Co do tego brązowego płaszcza, to...
– Macdonald! – Obie obróciłyśmy się w stronę zamku, gdzie jakiś Puchon z siódmego roku wymachiwał oburzony rękami. – Miałaś dopilnować, żeby młodsze roczniki wróciły do łóżek! 
– Przecież to zrobiłam!
– To co oni tu robią?! – zawołał, wskazując na podskakujących trzecioklasistów z czapkami naśladującymi krowie odgłosy na głowach.
– Wrrrr – warknęła Gryfonka, ściągając brwi. – Zabić to mało. Zaraz wrócę.
Przyglądałam się, jak łapie delikwentów za fraki i prowadzi w stronę zamku. Zrobiło się chłodniej więc postanowiłam przejść się bliżej ognia i przy okazji zobaczyć co takiego Huncwoci przygotowali na tą okazję.
Miejsce wokół pali zajmowały mniejsze i większe pieńki, na których siedzieli roześmiani szósto– i siódmoklasiści. Dalej, bliżej linii drzew rozłożone były maleńkie stragany z kiełbaskami, napojami i różnymi drobiazgami takimi jak koce i lampiony. Uśmiechnęłam się pod nosem. W tle dało się dosłyszeć brzdęki gitary, więc z braku innego wyboru ruszyłam w poszukiwaniu autora utworu, którym okazała się Grace Butler. No tak. Kto inny mógłby to być. Razem ze znajomymi mi osobami siedzieli przy ognisku po stronie jeziora, wspólnie kołysząc się w rytm jakiejś cichej ballady, do której Krukonka podśpiewywała. Już z daleka mogłam rozpoznać głosy Elsie i Maxse wtórujące przyjaciółce. Przyglądałam się wesołym uśmiechom goszczącym na twarzach Krukonów i Gryfonów zgromadzonych wokół nich, a ciepły wiatr przywiał do mnie wspomnienie Jamesa całującego mnie w czoło. Patrzyłam jak Grace przestaje grać, a wszyscy zaczynają bić brawa, wciąż czując uścisk jego ramion na mojej talii. Jaka ja byłam głupia.
Spoglądałam na jej lśniące włosy, na refleksy ognia w jej oczach, kiedy podbiegała do Niego i wskakiwała na Jego ramiona. To uczucie, które pozwalałam sobie skradać wprost z Jego oczu miało należeć tylko do Niej. A ja nie miałam prawa go sobie przywłaszczać. Czy nawet jeśli tego pragnęłam, miałam jakiekolwiek wyjście poza usunięciem się w cień?
Oj, Lily.
Głuptasie.
Czy powinnam mu pozwalać na to co ze mną robił? Czy powinnam pozwalać na to sobie?
– Lilka! Chodź, chcesz zagrać z nami w butelkę?
Głos Dorcas wyrwał mnie z zamyśleń. Wszyscy popatrzyli się na mnie a ja pokręciłam głową. 
– No nie wiem...
– Choodź, będzie fajnie.
Gryfonka zaciągnęła mnie do kółka i usadziła obok siebie. Rozejrzałam się i przywitałam z Krukonami, których pamiętałam z imprezy sylwestrowej. Connor Double pomachał mi wesoło, a Zeus zmierzył chłodnym spojrzeniem. Obok niego siedział Nathias, który uśmiechnął się nieśmiało w moim kierunku, a ja natychmiast spłonęłam rumieńcem. Kątem oka zauważyłam Cykadę, która bawiła się rękawem swojego swetra, oraz Amy, dziewczynę którą kojarzyłam z korytarza. Spośród Gryfonów znałam wszystkich. Byli to Huncwoci, Clarie z Johnem, Maryl, Alicja i Frank, Dorcas no i oczywiście ja. 
– To co, możemy zaczynać?
Byłam trochę nieobecna. Starałam się nie patrzeć w stronę Rogacza, który zerkał na mnie z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy. Zrobiło mi się niedobrze. Co ja tam robiłam?
– Okej, ma ktoś fałszoskop?
– Prosz – mruknął Connor, kładąc na środku mały, fioletowy kamyczek, który natychmiast podskoczył i ustawił się pionowo, delikatnie się obracając.
– To kręcę! – Dorcas sięgnęła po pustą butelkę po piwie kremowym i ustawiła ją na środku tablicy do szachów, z której uprzednio zgarnęła wszystkie puste kieliszki, którymi grali w pijane warcaby. Szybkim ruchem zakręciła nią, a jej szyjka wskazała na Maryl. – Uhuhu.
– Tylko bez sprośności proszę – jęknęła Binner, a Meadowes zachichotała.
– Pytanie czy ubranie?
– Zgadnij – westchnęła dziewczyna, a Dorcas wyszczerzyła się. 
– Okej no. Kto zerwał, ty, czy Marcus?
Wokoło przetoczyły się szumy i ciche gwizdy, a Maryl jęknęła.
– Marcus.
– Uuuuuuu!
– Och, zamknij się, Black. Kręcę – mruknęła sięgając po butelkę. Była już nieźle wstawiona, więc niebezpiecznie zachwiała się i gdyby nie James, który złapał ją za ramię, pewnie upadłaby na ziemię. – Dzięki – dodała uśmiechając się smutno. 
Następnie wypadło na Maxse, która wybrała ubranie i zanim ktoś zdążył jakoś zareagować, ściągnęła z siebie sweter.
– Nie chce wybrać pytania bo nie będzie mogła skłamać, a każdy chce wiedzieć, czy pomiędzy nią a Tomem ze Slytherinu coś zaszło – szepnęła na moje ucho Dorcas.
– Gracie w jakąś głupią wersję tej gry – odpowiedziałam, a Meadowes się wyszczerzyła.
– Nie byłoby zabawy.
Maxse wylosowała Connora, który przyznał się do cotygodniowej masturbacji, a on trafił na Petera, którego fałszoskop złapał na kłamstwie w sprawie tajemniczego zniknięcia zapasu krówek. Kilka kolejek później z tłumu wyłoniła się Mary, która z uśmiechem dosiadła się obok mnie.
– Coś mnie ominęło?
– Black zdążył już dzisiaj przelizać dwie laski, a Elsie przyznała, że przez przegraną w zakładzie na szlaban z Filtchem nie założyła bielizny.
– Wow – skomentowała to Gryfonka, a ja pokiwałam głową.
– Tia.
– Mary! Jak zawsze w samą porę! – Black wyszczerzył się w jej kierunku, wskazując na butelkę skierowaną w jej stronę.
– O matko – jęknęła dziewczyna, na co Huncwot zachichotał.
– Więc moja droga, powiedz mi no... Hm... Czy kiedykolwiek miałaś ochotę pocałować kogoś z tego grona?
Widziałam, jak twarz przyjaciółki oblewa się rumieńcem. Spojrzała wściekle na Syriusza po czym zacisnęła powieki i wysyczała ciche "tak". Łapa pokiwał głową, udał, że klaszcze z podziwem za jej odwagę, a potem usiadł wygodnie na swoim miejscu.
– Zabiję go kiedyś – warknęła w moją stronę a potem sama zakręciła butelką, która wskazała mnie. 
– Nie – szepnęłam, na co Mary rozpromieniła się w wielkim uśmiechu. – Macdonald.
– Nie bój nic Ruda! – zawołała tak cicho, że mogłam to usłyszeć tylko ja. Zaczęłam kręcić głową, jednak moja przyjaciółka z ognikami geniuszu zła w oczach już postanowiła jakie pytanie mi zada, a ja nie mogłam jej od tego odciągnąć.
– Czy gdyby James chciałby się z tobą umówić, tu i teraz, zgodziłabyś się?
Zapanowała cisza. Wszyscy nachylili się do przodu a ja zapłonęłam ognistą czerwienią. Dosłownie, gdyby to tylko było możliwe pewnie paliłabym się niczym drewniane pale w ognisku. Zmierzyłam Mary wzrokiem zabójcy i wypuściłam powietrze z płuc.
– No, Lily, odpowiadaj!
– Dajesz!
Kilka osób zaklaskało, a ja spojrzałam na Grace, która wpatrywała się z ciekawością w Jamesa i poczułam jak moje serce na moment się zatrzymuje.
– Nie.
Czułam na sobie spojrzenie oczu wszystkich tam obecnych. Po kilku sekundach większość z nich spojrzała niepewnie na fałszoskop, który nawet nie zadrgał. Czułam się tak, jakby to wszystko trwało wieczność, a potem Nathias zaklaskał i roześmiał się głośno.
– Dobra, robimy przerwę ludzie, czas na siku! Panie i panowie, zbieramy dupska, kto idzie ze mną!
Spojrzałam na niego, a on uśmiechnął się do mnie ze współczuciem, kiedy pokiwałam głową w geście podziękowania. Kilka osób zebrało się razem z nim, w tym ja. Mary po chwili również wstała i pognała za mną, łapiąc mnie za rękę.
– Co to było? Myślałam że chcesz!
– Chcę – szepnęłam, obsesyjnie mrugając, żeby łzy nie wypłynęły z pod moich powiek.
– Wiec co, na Merlina, się własnie stało?!
– Spytałaś czy bym się zgodziła, nie czy tego chcę. Mary, to że tak jest, nie oznacza, że gdyby to się stało, zgodziłabym się. On już kogoś ma, pamiętasz? Tak się nie robi, to po prostu złe.
– I że niby nagle jesteś szlachetna?
– Nigdy nie rób komuś tego, czego ty nie chciałabyś, żeby ktoś zrobił tobie.
– Lily...
– Nie, zostaw... Proszę, zostaw mnie samą...
Odsunęłam się od niej i po prostu odeszłam. Nie mogłam już dłużej powstrzymać łez, które lały się ciurkiem po moich policzkach. I nie mogłam na niego spojrzeć. Nie zniosłabym widoku jego twarzy. Coś ty sobie myślała, Evans? Że możesz sobie nagle uznać, że przebywanie z nim jest świetne i nie ponieść konsekwencji?
No coś ty sobie myślała?

Siedziałam wpatrując się w ogień i bawiąc się na wpół pustą butelką z piwem kremowym. Coś ty sobie myślała, obijało się po mojej głowie. W złotych płomieniach próbowałam odnaleźć jakiekolwiek emocje ale ich tam nie znalazłam, bo sama byłam ich pozbawiona. Skończyłam z tym. 
– Hej. – Obróciłam się i spojrzałam na kołyszącą się Maryl, która szła w moją stronę. – M–można?
– Jasne – mruknęłam, a dziewczyna kucnęła i przewróciła się obok mnie. – Ej, wszystko w porządku?
Binner zaśmiała się gorzko i pokręciła głową. 
– Nic nie jest w porządku.
Zapanowała cisza. Brunetka wpatrywała się w ogień zupełnie jak ja przed kilkoma sekundami, bez cienia emocji na twarzy.
– Chodzi o Marcusa, prawda? – spytałam cicho.
– Zdradzał mnie. Byliśmy razem dopiero od trzech tygodni, a ten już posuwał jakąś na boku. 
– Tak mi przykro.
– Nie... – pokiwała głową. – Przestań. Jemu powinno być przykro. Powinien cierpieć. Powinien mu odpaść ten mały, zwiędnięty...
– Okej, tobie już wystarczy – zawołałam, łapiąc jej rękę, którą próbowała wrzucić butelkę po piwie go ogniska. – Trzeba cię zabrać do wierzy.
Wstałam, próbując ją podnieść i oprzeć o siebie, jednak na niewiele się to zdało, bo brunetka ledwo trzymała się na nogach. Zrezygnowana rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu pomocy, aż trafiłam na wzrok Rogacza.
– Świetnie – jęknęłam – lepiej trafić nie mogłam.
Zawstydzona kiwnęłam na niego głową, a on odłożył butelkę i ruszył w naszym kierunku.
– Coś się stało? – spytał, a ja westchnęłam, wskazując na Maryl.
– Całkiem się spiła, pomożesz mi zabrać ją do zamku?
– Jasne. 
Unikałam jego spojrzenia jak ognia. Poczułam, jak się rumienię, kiedy niechcący musnął moje ramię, próbując wziąć ode mnie Gryfonkę, jednak wtedy ta nagle podniosła głowę.
– James, moja kurtka. Proszę, musiała zostać gdzieś koło jeziora – jęknęła, wskazując na nie.
– Okej, poczekajcie tu, zaraz wrócę – rzucił, spoglądając na mnie po raz ostatni. – Dasz sobie radę?
– Tak – mruknęłam, kiwając głową i powoli pomagając Maryl usiąść z powrotem na trawie. 
– Widzę, że nie tylko ja mam dzisiaj kiepski dzień.
Spojrzałam na nią zaskoczona, na co dziewczyna uśmiechnęła się gorzko.
– Aż tak widać?
– Nawet bardziej.
Jęknęłam głośno, a Maryl rozłożyła się na trawie.
– Pomyśl sobie co musi czuć Grace...
– Taaa, myślałam o tym – mruknęłam, jednak Gryfonka zachowywała się tak, jakby mnie nie usłyszała.
– ...taki cudowny, a ona nie może nawet z tego skorzystać. Pewnie by chciała. Kto by nie chciał? To w końcu James Potter. Mój James... Biedna Grace. Biedna. I Biedny James.
– Czekaj, o czym ty mówisz? – spytałam. – Halo, Maryl?
– O tym jak współczuję Elsie i Grace. 
– He?
– James to taki wspaniały przyjaciel. Tyle dla nich zrobił.
– Co zrobił?
– No przecież Grace, nie chciała, żeby ludzie wiedzieli. A on tak jej pomógł. Pomógł to ukryć.
– Ale co ukryć?
– No że one są razem.
– Zaraz, co?!
– Nie wiedziałaś? – spytała podnosząc się na łokciach i spoglądając na mnie.
– Elsie i... i Grace?
– No tak. Elsie i Grace. Dwie przyjaciółki. Każdy wiedział. Ale nikt nie chciał tego przyznać. Od początku. Elsie... Te czarne usta na imprezie. I czego Grace się tak bała? Że ją wydziedziczą? Biedny James. Mój przyjaciel...
Przestałam jej słuchać. Zaczęłam kręcić głową, kiedy obrazy przewijały się przed moimi oczami.
Ich uśmiechy, splecione ręce na korytarzu. Buziak w policzek na przywitanie i rumieniec Grace. Walentynki. Znowu widziałam Butler na scenie, ale tym razem nie patrzyła się na Jamesa. Patrzyła się na Elsie, z radością w oczach, z tęsknotą.
– Dziękuję. To co dla mnie zrobiłeś... Nigdy nie miałam w swoim życiu nikogo, kto troszczył by się o mnie w ten sposób. Nie wiem co bym bez ciebie zrobiła – szeptała Grace w dniu urodzin Pottera, spoglądając ukradkiem na przypatrującą się im Elsie. James pokiwał głową, a z jego ust mogłam odczytać "zrobiłabyś dla mnie to samo".
Znowu widzę ich przechadzających się razem korytarzem, a potem James wita się z Elsie i niby przypadkiem popycha na Grace, która pochmurnieje i natychmiast rozgląda się dookoła. Widzę jak trzymają się za ręce rozmawiając z nim. Ale nikt inny tego nie widzi. Bo przecież się przyjaźnią.
Znów rozmawiam z Nathiasem, znów zaprasza mnie do Hogsmeade, a ja obracam się i spoglądam na Rogacza, do którego podbiega uradowana Grace i daje mu buziaka w policzek. James spogląda na nią, odpowiada coś i uśmiecha się do niej, a ona klaska w dłonie i biegnie w kierunku schodów, na których z wyciągniętą ręką czeka na nią Walley.
Widzę je razem.
A moje kolana zaczynają się pode mną uginać.
– Znalazłem.
Dźwięk jego głosu przywraca mnie na ziemię. Oblepia mnie zimny pot, a moje ręce trzęsą się. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć?
Patrzę na niego, szeroko otwartymi oczami, wciąż będąc w szoku.
– Możemy iść?
– Chyba będę wymiotować – jęknęła Maryl, stojąc na czworaka.
W tłumie wypatrzyłam Grace, siedzącą na pomoście wraz z Elsie. Grają na gitarze. Patrzą się na siebie, uśmiechnięte.
Co ja zrobiłam.
– Lily, pomożesz mi?
– J–jasne – krzyknęłam, odwracając się i podbiegając do Maryl. James trzymał jej włosy, a Gryfonka dygotała pod wpływem konwulsji targających jej ciałem. Złapałam jej bluzkę, ochraniając przed wymiocinami i pomogłam trzymać ją w jednej pozycji.
– Już w porządku? – spytał James, a ona pokiwała delikatnie głową, płacząc.
– Jak on mógł mi to zrobić – wyszeptała, a chłopak westchnął i delikatnie podniósł do góry. Jednym sprawnym ruchem podrzucił ją i złapał w ramiona, a ona wtuliła się w jego tors. Powoli podeszłam i okryłam ją jej kurtką. Krótkim, brązowym płaszczykiem. W gardle urosła mi wielka gula, kiedy naciągałam go pod jej szyję, a Potter przyglądał mi się badawczo. Gdy skończyłam uniosłam wzrok do góry i spojrzałam prosto w jego oczy, które uśmiechały się do mnie smutno. Poczułam, jak rozpadam się na milion kawałków. Był pewien, pewien tego, że go nie chcę, pewien tego, że już nie ma o co walczyć. Zrobił wszystko, zmienił się, ale dla mnie miał pozostać tylko przyjacielem.
– Dzięki. Teraz już sobie poradzę – powiedział cicho.
Kiwnęłam głową i przyglądałam się jak odchodzi, nie mogąc złapać oddechu, a potem przypomniałam sobie o czymś.
– Poczekaj! Nie wejdziesz do damskich dormitoriów!
– Ymm – mruknął, odwracając się – trudno, położę ją u siebie. Dobranoc, Lily – zawołał, a przez jego głos przebijał się smutek.
– Dobranoc – szepnęłam w noc, a mój głos zniknął w podmuchu wiatru, razem z moim ostatnim oddechem, kiedy ramiona Maryl zacisnęły się wokół szyi Jamesa, a ten delikatnie pocałował ją w czoło, zupełnie jak mnie jeszcze kilka godzin temu. 
Co ja zrobiłam.



Ostatnie dni były dla mnie trudne. W ogóle, przez ostatnie dwa miesiące działo się naprawdę dużo. Zdążyłam dwa razy wybrać sobie najmniej odpowiedniego dla mnie osobnika płci przeciwnej, mało co nie straciłam ukochanej suczki, rozchorowałam się na swój pierwszy koncert. Było mi ciężko, ale kolega niedawno powiedział mi, że powinnam w takim wypadku robić to, co kocham, bo to pomaga.
No i musiałam sobie trochę o tym przypomnieć.
Ten rozdział to taki trochę przełom dla opowiadania, bo po raz pierwszy Lily pomyślała o Jamesie w ten konkretny sposób. Nie wiem co o nim myśleć, bo ma on z pewnością swoje wady i zalety (jak to powiedział mój przyjaciel, są plusy dodatnie i są plusy ujemne). Myślę, że jakaś część mnie już zakończyła wątki z pierwszej części SD i po prostu nie może się na nich dłużej skupiać, a co za tym idzie ja też co chwile pisałam bzdury i potem poprawiałam.
To najdłuższy napisany przeze mnie rozdział i zawiera dużo emocji, które sama odczuwałam. Taka trochę terapia przez dzieło literackie. 
No mam nadzieję, że jednak nie wyszło tak źle. A jak wyszło, to nie bijcie mocno.

Dziękuję tym samym osobom co wcześniej, one będą wiedziały, że to o nich. Nie potrzebujecie specjalnych dedyków, wystarczy, że ja wiem, jak bardzo mi pomogłyście swoimi komentarzami tu i tam.
Do zobaczenia za miesiąc kochani, z przedostatnim rozdziałem :)