niedziela, 19 listopada 2017

22. Niespodziewanie cz. I


– A jednak – rozległ się cichy chichot. – Myślałam, że już nie przyjedziesz.
Uniosłam głowę i spojrzałam, na uśmiechniętą Mary. Miała na sobie spodnie w czerwone grochy, zieloną kamizelkę i gumiaki w żółte kaczuszki. Kiedy uniosłam brew, zaśmiała się, chowając twarz za dłońmi.
– Nie patrz się tak, no, to jedyne, co miałam pod ręką.
– Czyli mam rozumieć, że latałaś z gołym dupskiem, dopóki nie przyszłam, a potem właśnie to znalazło się najbliżej? Chyba nie chce wiedzieć, co „pod twoją ręką” robiły gumiaki w kaczuszki.
– Leżały, okej?
– Okej – zaśmiałam się. – A teraz chodź tu.
Mary zamknęła mnie w żelaznym uścisku. Była dużo drobniejsza, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Korzystając z okazji, uniosłam głowę i przyjrzałam się niewysokiemu domostwu w tle. Wszystko wyglądało własnie tak, jak to zapamiętałam. Na czerwonym dachu unosiło się ponad tuzin metalowych, kręcących się na wietrze kogucików o różnych kolorach. W każdym oknie stały kwiaty, a jasną elewację porastał bluszcz. Po dużym ogrodzie dreptały gęsi, na tafli stawu unosiło się stado kaczek, a pod jednym z daszków paradował dumny kogut. 
– Widzę, że dalej macie słabość do ptaków. To stąd te gumiaczki?
– Okej, idziemy do środka, bo nie dasz mi żyć – zaśmiała się Macdonald i zabrała mój kufer. – Czyli zostajesz do końca tygodnia?
– Mhm. Miałam małe problemy z przekonaniem mamy, że na pewno nic mi nie grozi i że bezpiecznie dostarczycie mnie na dworzec, ale chyba się jakoś udało – westchnęłam, a Mary obejrzała się przez ramię.
– Czyli twoja mama nie wierzy w moje zdolności przetrwania?
– Chyba nawet w moje nie wierzy. Po tym wszystkim... no trochę jej się nie dziwię.
Gryfonka pokiwała głową, otwierając drzwiczki kuchenne z dużą szybką oklejoną magicznymi naklejkami, przedstawiającymi ziewające niedźwiadki.
–  Moja mama też nie była zachwycona naszym powrotem do Hogwartu. Argumentowała to tym, że skoro coś takiego stało się w czerwcu, to już nie jest tam bezpiecznie. Ledwo udało mi się ją przekonać – przyznała, ściszając głos.
– Wszyscy się boją – mruknęłam. – A brak kontaktu wcale tego nie ułatwia.
– Własnie, ty też nie dostałaś jeszcze listu z Hogwartu?
– Myślałam, że tylko do mnie nie przyszedł – stwierdziłam zdziwiona.
– Nie tylko do ciebie. Udało mi się skontaktować z Dorcas i zaprosić ją do nas, jej też nic nie przyszło. Zaczynam się bać, że jak tak dalej pójdzie, to matka na pewno mnie nie puści.
– Puści cię, na luzie.
Obie obróciłyśmy głowy i spojrzałyśmy w głąb korytarza. Przy schodach stał ekstrawagancko uśmiechnięty blondyn, bawiąc się swoją różdżką.
– Dziękujemy ci, Louis, za tak błyskotliwe spostrzeżenie, raczysz nas jeszcze jakimś obdarować?
– Jasne – powiedział, a potem z głośnym pyknięciem teleportował się tuż obok nas. – Ten kufer wygląda na ciężki. Pomóc?
Mary prychnęła i spojrzała na mnie z rozpaczą.
– To mój kuzyn, Louis, nie zwracaj na niego uwagi.
– Niezmiernie miło mi cię poznać, Lily – powiedział, składając na mojej ręce pocałunek.
– No dobra, dobra, już przestań, ble – jęknęła dziewczyna, popychają go w kierunku schodów. Chłopak zaśmiał się radośnie, a potem złapał mój kufer.
– Zataszczę go na górę – stwierdził, posyłając mi rozbawiony uśmiech. Miał urocze dołeczki w policzkach.
– Kiedyś go zabiję – westchnęła Mary, patrząc na mnie ponuro.
– Czemu nigdy wcześniej go nie znałam? – spytałam, nieudolnie próbując powstrzymać uśmiech.
– Bo studiuje w Ameryce. Wkurza mnie tylko w co drugie albo co trzecie wakacje.
Mary pokręciła głową i westchnęła.
– No już nie narzekaj tak na mnie kuzynko!
– Jest niemożliwy – szepnęła, ściągając gumiaki. – Dobra chodź, zaparzę ci herbaty, jak na dobrą gospodynię przystało.
– Gdzie twoi rodzice?
– Na targu, mama chce zapiec chyba cały dom na twój przyjazd.
– Przecież już przyjechałam – mruknęłam, rozglądając się po przestronnej kuchni.
– Wiem, ale ona myśli, że dopiero jutro. Więc udawaj, że wpadłaś wcześniej.
Obrzuciłam pomieszczenie rozbawionym spojrzeniem. Ciemne szafki kontrastowały z jasnymi kafelkami na ścianach, na których namalowane były gdaczące kury. Oprócz wielkiego okna znajdowało się tam też wejście do ogrodu, wielki stół, który mógłby pomieścić przynajmniej tuzin osób i kredens z ozdobną zastawą. Wszędzie stały też kwiaty w pokaźnych donicach, a z poszczególnych ścian wychodziły stare, zardzewiałe rury, krzyżując się na suficie i znikając za meblami. Macdonald zaczęła przeglądać szafki w poszukiwaniu herbaty, przy okazji narzekając na swojego kuzyna.
– Wszystko chowa, nie znoszę, jak przyjeżdża, można dostać...
– Cześć!
– ZAWAŁU – krzyknęła Mary, odwracając się w kierunku Louisa.
– Macie tu strasznie dużo rur – stwierdził, patrząc na mnie wymownie, a następnie obrzucając pomieszczenie skonsternowanym spojrzeniem. – Nie rozumiem po co. No i większość jest pordzewiała. Wyczyścilibyście je chociaż?
– Merlinie, zabiję cię no, dasz mi spokój?
– To po co te rury? – Tu chłopak wskazał ręką na ściany, pokryte zardzewiałym metalem. – Lily też jest ciekawa!
– Nie wiem, okej, dziadek budował ten dom i tak go zaprojektował.
– To jest chore – skwitował, patrząc na mnie i pukając się w czoło. – To dlatego nazywa się Rdza?
– Wcale się tak nie nazywa!
– To, że nie chcesz, żeby ludzie tak mówili, nie znaczy, że się tak nie nazywa – stwierdził dobitnie blondyn, po czym usiadł przy owalnym stole znajdującym się na środku kuchni i uśmiechnął się smutno. – Ja wiem – szepnął. – Znam ten ból, kiedy coś nie idzie po twojej myśli.
– Zabiję go – powiedziała Mary, patrząc się na mnie. Louis cmoknął i podciągnął rękawy zielonej koszuli w kratkę.
– To ja też poproszę tę herbatę, tylko truciznę dodaj jakąś słodką, żeby chociaż te ostatnie sekundy życia były przyjemne.
Mary zgromiła go wzrokiem i włożyła dwie torebki herbaty do naszych kubków.
– No wiesz co, ja bym ci zrobił – westchnął chłopak i od niechcenia machnął różdżką, a trzeci kubek wylądował z brzękiem na jasnej ladzie.
Uśmiechnęłam się pod nosem, przyglądając się kłócącej się dwójce. Ich rozdrażnione głosy unosiły się w powietrzu, odbijając się od jasnych ścian. Urwali dopiero gdy przez wielkie okno wychodzące na podwórze ujrzeliśmy wracających rodziców Mary.
– Jeszcze się z tobą policzę – mruknęła dziewczyna, obrzucając go oburzonym spojrzeniem.
– Jasne kuzynko – odpowiedział Louis. – Też cię kocham.
– Wróciliśmy! Oh, Lily, ty tutaj? Myślałam, że przyjeżdżasz jutro!
– Widzisz ciociu, Mary umyślnie wprowadziła cię w błąd – westchnął Amerykanin. Gdyby wzrok mógł zabijać, pewnie już by nie żył, jednak w obecności swojej matki, moja przyjaciółka nie mogła mu nic zrobić.
– No wiesz co – powiedziała starsza kobieta do swojej córki. 
– Lily po prostu przyjechała wcześniej – powiedziała dobitnie Mary, gromiąc kuzyna wzrokiem. – Prawda, Lily?
– Tak – zapewniłam, uśmiechając się pod nosem. Macdonald położyła na stole trzy kubki z herbatą, najdalej jak się dało od Louisa, żeby nie mógł dosięgnąć do swojego.
– Tak czy siak, bardzo się cieszę, że w końcu nas odwiedziłaś, kochana – stwierdziła mama Mary. Wyglądała tak, jak ją zapamiętałam: miała ciepły uśmiech, roziskrzone oczy i pełno zmarszczek, obejmujących jej drobną twarz. Tego dnia ubrana była w żółtą sukienkę bez ramion, a jasne włosy spięła w luźnego koka. W zgięciu jej ręki dyndał wiklinowy kosz, zakryty białą chustką. Chwilę później za jej plecami pojawił się jej mąż.
– Witaj Lily – przywitał się, czochrając mnie po głowie. Miał na sobie skromną szatę, spod której widać było kremową koszulę. – A gdzie twoje loki?
– Bardzo ładnie ci w nowej fryzurze – zapewniła kobieta, trącając swojego męża.
– Przecież nie oponuję!
– Zostajesz do końca wakacji? – spytała, obchodząc męża i stawiając kosz na drewnianej ladzie. 
– Tak – potwierdziłam z uśmiechem.
– Wspaniale, mam nadzieję, że twoi rodzice nie mają nic przeciwko. A jeśli już mowa o rodzicach, Mary, rozmawiałam z panią Buckleboth, jej córka dostała dzisiaj list, więc tu też sowa powinna być lada chwila.
– Och, to super – odetchnęła Gryfonka, spoglądając na mnie. Wiedziałam, co miała na myśli. Kolejny powód, dla którego mama nie puściłaby jej do Hogwartu z głowy.
– Wydaje mi się, że listy przyjdą szybciej, niż wam się wydaje – mruknął Louis, wyglądając na całkiem rozbawionego, a kiedy popatrzyłyśmy na niego, ten wskazał na okno. Na horyzoncie pojawił się mały kształt, rosnący z każdą sekundą, podczas której zbliżał się do nas.
– I to się nazywa cudowny zbieg okoliczności! Selvyn, otwórz okno, szybko!
– Spokojnie, przecież się nie pali – odrzekł ojciec Mary i powoli ruszył we wskazanym kierunku, kręcąc głową w naszą stronę.
– Jak dobrze, że mam to już za sobą – westchnął Louis.
– Mary mówiła, że studiujesz? – spytałam.
– Tak, stosunki międzynarodowe.
– I jak ci się podoba?
– Jest całkiem w porządku, chociaż w tym roku mamy mieć praktyki, wiec szykuje się dużo pracy.
– Wybrałeś już miejsce? – spytała pani Macdonald, rozpakowując zakupy.
– Jeśli się uda, to brytyjskie Ministerstwo. 
– Och, byłoby cudownie! Mógłbyś nas częściej odwiedzać.
– Jak się cieszę – mruknęła Mary z przekorem, za co matka zgromiła ją wzrokiem. Nie zdążyła jej jednak upomnieć, bo w tym momencie na kuchennej żerdzi wylądowała szara płomykówka.
– Trzymajcie – powiedział Selvyn, odwiązując listy od jej nóżki i kładąc je przed nami. Sowa natychmiast odleciała.
– Oho, wyglądają na cięższe niż zazwyczaj, czyżbyśmy mieli nowego Prefekta? – zagruchotała kobieta, uśmiechając się dobrotliwie.
– To pewnie nowa odznaka, swoją zgubiłam w czerwcu – westchnęła Mary, biorąc do ręki list. 
– Przynajmniej przyszła na czas – mruknęłam, spinając włosy.
– Czyli Lily już nie jest prefektem? – spytał zaciekawiony Louis.
– Rok temu oddałam odznakę Mary – przyznałam. 
– I nie chciałabyś znowu być przy władzy? – zaśmiała się pani Macdonald.
– To chyba nie zależy ode mnie.
– Będziemy musiały wybrać się na Pokątną, możemy pojechać z Dorcas, obiecała, że wpadnie jutro – stwierdziła Mary, czytając listę książek. Jej kuzyn sięgnął po moją kopertę i udał, że otwiera ją w skupieniu.
– To chyba nie twoje – stwierdziła Macdonald.
– Może tak, może ni... – Louis zmarszczył brwi, a potem spojrzał na mnie.
– Wszystko w porządku?
– Od kiedy w Hogwarcie jest więcej niż dwóch prefektów na roku?
– O czym ty mówisz? – spytała Mary, na co chłopak wyciągnął z mojej koperty odznakę.
– Co? – spytałyśmy obie w tym samym momencie.
– Jak to możliwe – dodała Mary, wyciągając rękę w kierunku Louisa, jednak ten wystawił jej język, drocząc się z nią.
– Może się pomylili – zawahałam się – albo Remus nie jest już prefektem?
– To niemożliwe, nikt ot tak nie odbiera odznak. Musiałby coś nieźle przeskrobać.
– Albo zrezygnować, jak ja – zamyśliłam się.
– Wydaje mi się, że wtedy i tak wybraliby chłopaka. Zawsze wybierają po jednej osobie każdej płci.
– Więc może to po prostu pomyłka – skwitowałam.
– Mam jeszcze jedno rozwiązanie – powiedział chłopak, spoglądając na odznakę. Na jego twarzy malował się psotny uśmiech, tak dobrze mi już znany z Hogwartu.
– Jakie?
– Zobacz sama – zaśmiał się i rzucił metalową blaszkę w moim kierunku. Złapałam ją w ostatnim momencie, po czym zgromiłam go wzrokiem. – No przyjrzyj się – zachęcił, szczerząc się jak głupi.
– Co jest? – spytała zaniepokojona Mary, kiedy spojrzałam na swoje ręce. Odznaka wyglądała tak, jak ją zapamiętałam, oprócz jednego szczegółu. Zamiast wielkiego P w jego miejscu wyryte było PN. – No co?
– Lily została prefektem naczelnym – zaśmiał się Louis. Moja koleżanka zaczerpnęła powietrza i otworzyła szeroko oczy.
– Serio?!
– Serio – powiedziałam, nie wierząc w to, co widzę.
– Och, to niesamowite, gratulujemy, Lily! – zawołała pani Macdonald, przytulając mnie. 
– Ale super, to mega zaszczyt! – podłapała Mary, uśmiechając się szeroko. – No i w pełni na niego zasługujesz!
– Dziękuję – powiedziałam, nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić. Prefekt Naczelny! Jakim cudem?
– Po prostu w końcu się na tobie poznali – zaśmiał się Louis, jakby czytał mi w myślach, a potem dał mi kuksańca. – Uśmiechnij się, to wspaniała wiadomość!
– Wszyscy będą w szoku – zawołała Mary. – Chociaż w sumie to nie, mogliśmy się tego spodziewać, kto inny jak nie ty miałby nim zostać?
– Ciekawe kto jest drugim – mruknęłam, przyglądając się odznace.
– Może Remus?
– Albo ktoś z innego domu – dodał Louis. – Nie tylko Gryffindor może zgarniać całą chwałę.
– Myślę, że to Remus – uparła się Macdonald. – Tylko pomyśl, kogo innego mogliby przydzielić? 
– Ale wtedy ktoś inny musiałby zostać prefektem.
– No tak, ale...
– Dowiecie się za tydzień, więc nie ma co rozważać – stwierdziła Neolie, przerywając nam. – Tak czy siak, dzisiaj świętujemy! 
– Typowa mama – westchnęła pod nosem moja przyjaciółka.
– Mary, jesteś pewna, że odrobiłaś wszystkie zadania? Bo jak nie, to my zaopiekujemy się Lily wieczorem...
– Przestań mnie wkurzać – rzuciła ostrzegawczo dziewczyna.
– Nigdy!
Uśmiechnęłam się, obserwując droczących się Mary i Louisa. Brakowało mi tego rozgardiaszu, tej radości. Dawno nie byłam tak szczęśliwa, jak tamtego dnia, przy tym zniszczonym owalnym stole w domu państwa Macdonald.

Pisk hamulców zadźwięczał w moich uszach. Próbowałam zakryć je rękami, ale nic nie pomagało – odgłos wciąż był tak samo wyraźny. A potem w jednym momencie świat przekręcił się o sto osiemdziesiąt stopni i upadłam.
– Lily!
James podniósł się, a następnie pomógł mi wstać. Jego koszulka była uwalona krwią. 
– Ch-yy-yba złamałeś no-os – powiedziałam, nie mogąc złapać oddechu.
– Spokojnie – mruknął chłopak, odgarniając włosy z mojej twarzy. – Nic ci nie jest?
– Nie... nie jest – dodałam już trochę pewniej, rozglądając się.
– Musimy znaleźć resztę.
– Poczekaj, nie ruszaj się. Episkey!
– Auć – mruknął Gryfon, dotykając nosa.
– Lepiej?
– Tak, dziękuję.
Jego głos odbijał się od sklepienia. Szliśmy równo, szukając oznak życia. Zewsząd dochodził nas hałas tłuczonego szkła i walącego się budynku, ale przebijała się przez niego martwa cisza. Nie było słychać żadnych głosów.
– Tam! – zawołał James, wskazując na przewrócony wagon. 
– Czy to jest... – zaczęłam, ale coś mi przerwało.
– Lily?
Czarne sklepienie otworzyło się na niebo. Tym razem z każdej strony dobiegały do mnie okrzyki przerażenia. Sama krzyczałam.
– Rosie, o matko, James!
Potter uklęknął obok mnie i drżącymi rękami pomógł mi wyciągnąć ją spod kamieni. 
– Jest cała we krwi – wychrypiałam, czując, że wszystko wymyka mi się z rąk.
– Spokojnie – głos Jamesa dochodził jakby z daleka. – Musimy tylko...
BUM.
Czyjeś mocne ramię odsunęło mnie w bok.
– Uciekajcie!
Lily, mówię do ciebie.
– Ty, ty i ty! Gdzie macie różdżki?
Trójka przerażonych piątoklasistów spojrzała na Jamesa.
– Gdzie są wasze różdżki?
– Tutaj – wyjąkał najniższy z nich, wyciągając swoją.
– Świetnie, więc teraz musicie mi pomóc, okej? Rzucimy zaklęcie razem, na trzy, gotowi?
– Nie bój się, będzie dobrze. – To był mój głos, ale dobiegał z boku, jakby ktoś nagrał to, co mówiłam i odtworzył w radiu. Spojrzałam w dół i jedyne, co byłam w stanie zobaczyć. to tęczówki przerażonej dziewczynki, wpatrującej się w mnie z błaganiem.
Krzyk.
– Czemu musisz być taka uparta?
– Zostaw mnie! Po prostu daj mi spokój! Nie potrzebuję twojej pomocy!
– Ja tylko...
– LILY!
Uniosłam powieki. Przez chwile wydawało mi się, że wciąż widzę wpatrujące się we mnie z bólem jasnobrązowe oczy pewnego Gryfona, jednak zanim zdążyłam im się przyjrzeć, widok zasłoniły mi czarne włosy.
– Merlinie, ale ty masz mocny sen.
Zamrugałam parokrotnie, próbując całkiem się rozbudzić. Serce wciąż biło mi przerażająco mocno.
– Dorcas? – spytałam, podnosząc się na łokciach.
– No a kto? Dziewczyno, życie prześpisz!
Mary zaśmiała się. Siedziała na swoim łóżku, trzymając w dłoniach kubek z herbatą. Wciąż miała na sobie piżamę, co uznałam za dobry znak – nadal musiało być rano.
– Słyszałam, że ktoś tu został Naczelnym! – zaświergotała Meadowes, nic sobie nie robiąc z mojego zaspania. – Gratuluję!
– Dzięki, Dorcas.
Dziewczyna nachyliła się i przytuliła mnie mocno. Tego dnia miała na sobie czarną koszulkę i luźne dżinsy. Wtedy dotarło do mnie, że rzadko pokazywała nogi, a ostatni raz, kiedy ją widziałyśmy, był nielicznym wyjątkiem.
– To pokaż tę odznakę wreszcie.
– Napatrz się, bo sama takiej nie dostaniesz – zachichotała Mary, na co Dorcas wystawiła jej język. Uśmiechnęłam się i oparłam o zagłówek polowego łóżka, które rozłożył pan Macdonald w dniu mojego przyjazdu. Meadowes wydawała się zaaferowana całą sprawą.
– Jest ładna, chociaż prawie w ogóle nie różni się od poprzedniej. Moim zdaniem powinni je jakoś bardziej przyozdobić.
– No tak, powinni przecież napisać na niej „UWAGA OFERMY, IDZIE PREFEKT NACZELNY” – westchnęła Mcdonald.
– Myślę, że dałoby się to jeszcze zmienić. Zawsze możemy ci zrobić takie naszywki na szaty, obszyte czerwoną nitką...
– Nie, dziękuję – zaśmiałam się, wyrywając odznakę z rąk Dorcas i odkładając ją na szafkę nocną.
– Szkoda. Chociaż i tak idę o zakład, że chłopaki coś wymyślą.
– Miałaś jakieś wieści od nich? – spytała Mary.
– Nie. Udało mi się spotkać z Alicją, ale niewiele się dowiedziałam, poza tym, że Frank musiał wyjechać do swojej rodziny w Alpach. Biedna, nie wiem, jak zniosą rozłąkę.
– No tak, przecież Frank już skończył szkołę – westchnęłam. – Jak ona się trzyma?
– Nie najlepiej. Jej matka prawie w ogóle nie wypuszczała jej z domu, to pewnie dlatego nie było jej na spotkaniu z Dumbledorem. Nie wiem, jak ona zniesie ten rok, zwłaszcza patrząc na to, jak nierozłączni byli.
– A co z Frankiem, zdecydował się, co w końcu będzie robił?
– Wydaje mi się, że dołączy do Zakonu – powiedziała cicho Dorcas, spoglądając na nas smutno. – Po tym wszystkim wątpię, żeby chciał się wycofać. 
– Alicja osiwieje – mruknęła Mary. Wszystkie w zgodzie pokiwałyśmy głowami.
– Ale no nic, myślę, że czas na jakieś śniadanie. Uraczysz nas czymś dobrym?
– Nie masz swojego domu? – zapytała rozbawiona Mcdonald.
– No weź, sama wiesz, że kuchnia twojej mamy to cud, miód i orzeszki – rozmarzyła się Dorcas.
Mary zaśmiała się, odkładając kubek na parapet dużego okna, wychodzącego na zachód.
– No to chodźcie, zobaczymy, co uda mi się znaleźć w kuchni.
Uśmiechając się pod nosem, pochyliłam się w poszukiwaniu papci, a potem obrzuciłam pokój ostatnim spojrzeniem. On też praktycznie się nie zmienił, odkąd widziałam go po czwartym roku. Ściany wciąż były w odcieniu nieba o poranku, a na suficie przesuwały się białe chmurki, namalowane magicznymi farbkami dla dzieci. Oprócz wąskiego łóżka, biurka stojącego po drugiej stronie okna i narożnej szafy, znajdowały się tam jeszcze dwie wysokie półki wypełnione książkami, rysunkami, kartami z czekoladowych żab i innymi rupieciami, które przez siedemnaście lat, Gryfonka składowała tam bez umiaru. Wszystko to miało jednak swój urok, wliczając w to biały, puchaty dywan, który zdawał się lewitować nad podłogą, tak jakbyśmy naprawdę przebywały w chmurach.
– Idziesz, Lily?
– Tak, jestem tuż za wami! – krzyknęłam, ruszając w stronę schodów.
Rdza, jak nazywał ją Louis, tętniła życiem. Kiedy zeskoczyłam z ostatniego stopnia, dobiegł mnie zapach świeżo upieczonych bułeczek, które mama Mary właśnie wyciągała z pieca. Wokół stołu latała zastawa, deska i duży nóż, siekający właśnie pomidory, a z czarodziejskiego radia stojącego na piecu rozbrzmiewała głośna muzyka.
– Selvyn, prosiłam cię, żebyś był ostrożniejszy, ten nóż zaraz kogoś zabije!
– Neolie – westchnął tata Mary, przytulając żonę od tyłu. – Przecież nic się nie dzieje.
– Och, gdybym tylko...
– Cześć! – zawołała Macdonald, przerywając rozmowę rodziców.
– No nareszcie, myślałam, że Dorcas nie zdoła was dobudzić.
– Z Lily rzeczywiście był problem... – zaczęła Meadowes, ale urwała, widząc moją oburzoną minę. – Tak czy siak żadna już nie śpi i zdecydowałyśmy, że czas na śniadanie.
– Kto zdecydował, ten zdecydował – zaśmiała się Mary.
– To była bardzo dobra decyzja – stwierdziła Neolie, nic sobie nie robiąc z komentarza córki, po czym postawiła na zastawionym już stole świeżo pokrojone pieczywo. – Siadajcie, chcecie herbaty albo kawy?
– Kawy – mruknęłam, błagalnie, odsuwając krzesło.
– A ty co, niewyspana? – spytał tata Mary, uśmiechając się do mnie znad gazety, którą właśnie zaczął przeglądać.
– Miałam jakieś głupie sny.
– Właśnie tak mi się wydawało, że mamrotałaś coś przez sen.
– Witaj rodzinko!
– Jeszcze tego tu brakowało – westchnęła Mary, kiedy w drzwiach pojawił się Louis. Tego dnia miał na sobie koszulę w drobną biało niebieską kratę, czarne spodnie i zaczesane do tyłu włosy.
– Też się cieszę, że cię widzę kuzynko. Co macie tu dobrego? Bo zapachy dotarły już chyba do każdego kąta w domu!
– Siadaj, Louis, weź sobie bułeczkę.
– Tak, Louis, weź sobie bułeczkę.
– Mary – zgromiła ją matka.
– Wstałaś dzisiaj lewą nogą, kuzyneczko? – zachichotał chłopak, sięgając po koszyk z przetworami.
Macdonald nie odpowiedziała. Louis z uśmiechem przyglądał jej się, smarując swoje bułki masłem.
– Wybieracie się dzisiaj na Pokątną? – zapytał, odkręcając dżem truskawkowy.
– A co cię to...
– Mary!
– ... interesuje – dokończyła dziewczyna, spoglądając na matkę, która pokręciła głową.
– Bo jadę dzisiaj do Ministerstwa, więc mógłbym was rzucić po drodze.
– Po co jedziesz do Ministerstwa? – spytała moja przyjaciółka, unosząc brwi.
– Bo widzisz, kuzynko, wziąłem sobie naszą wczorajszą rozmowę do serca i zamierzam starać się o ten staż w Anglii. Więc muszę zacząć załatwiać to jak najszybciej, tudzież już dzisiaj.
– Do siedmiu gargulców – jęknęła Mary, czego na szczęście nie słyszała jej mama.
– Także jeśli chcecie się zabrać – kontynuował Louis, nic sobie nie robiąc z jawnych protestów Gryfonki – to poleciłbym wam się pospieszyć.
– Zjemy i pójdziemy się zbierać – obiecała Dorcas, którą wyraźnie bawiła postawa Macdonald.
– Świetnie, może potem też je odbierzesz? – spytała mama Mary. – Nie musiałyby dźwigać książek.
– Wrócimy kominkiem – mruknęła jej córka, mrużąc oczy w stronę Louisa, który wyszczerzył się wesoło.

Droga na Pokątną zajęła nam dwa razy dłużej, niż powinna. Odpowiedzialna za to była wielka sprzeczka Mary i Louisa, który kategorycznie zabronił wsiadania do swojego auta komuś, kto nosi różowe trampki, na co Macdonald stwierdziła, że nie będzie jechać z kimś, to wyraźnie jest chory umysłowo. Dopiero Dorcas udało się zaryglować drzwi i zmusić kuzyna Mary do ruszenia. Więc kiedy w końcu znalazłyśmy się pod dziurawym kotłem, wszyscy mieli siebie serdecznie dość.
– Do zobaczenia wieczorem, kuzynko! – zawołał Louis, odjeżdżając swoim starym volkswagenem.
– Zabiję go kiedyś – warknęła Mary, przyglądając mu się groźnie. – Głupi Amerykanin i jego głupie auto. Kupił je na jakiejś garażowej wyprzedaży i myśli, że taki z niego rajdowiec. Matka nie wie, że używa zaklęcia maskującego, żeby kierownica była po dobrej stronie. Chyba sobie z nią porozmawiam.
– Chyba cię wkurzył – zaśmiałam się.
– Chyba to mało powiedziane – odpowiedziała Dorcas, uśmiechając się. Mary zgromiła nas wzrokiem, a potem bez słowa ruszyła ku wejściu.
Dziurawy kocioł był pełen ludzi. Zza przesłoniętych okien przedostawały się nikłe promienie słońca, tworząc strużki wirującego kurzu. Powoli przepchałyśmy się do tylnego wyjścia, starając się nie wpaść na nikogo.
– Matko, czy wszyscy postanowili zrobić zakupy w tym samym momencie? – spytała Mary, widocznie zapominając już o swojej złości na kuzyna.
– Chyba tak.
Obie spojrzałyśmy na Dorcas, która właśnie zaglądała przez tworzące się przejście w murze. Gwar narastał, aż w końcu pochłonął nas, tak, że ledwo byłyśmy się w stanie usłyszeć. Ulica Pokątna pełna była wymijających się uczniów Hogwartu.
– Och, świetnie – westchnęła Mary – wysłali listy wszystkim na raz.
– To co teraz?
– Chyba nie mamy zbytniego wyboru – mruknęłam, ruszając powoli w stronę tłumu.
– W takim razie gdzie najpierw?
– Proponuję książki oblecieć na końcu – stwierdziła Mary. – Żebyśmy nie dźwigały tego zbyt długo.
– Czemu nie poprosiłaś swojego kuzyna, żeby nam pomógł? – spytała rozbawiona Dorcas.
– Och zamknij się.
Powoli ruszyłyśmy wzdłuż ulicy, starając się uniknąć staranowania, gdy po kolei zaglądałyśmy do różnych sklepów. Najwięcej czasu zajęło nam zdobycie składników do eliksirów. Wszystkie musiałyśmy też udać się po nowe szaty.
– Przez ten wypadek w czerwcu mamy roboty co niemiara! – westchnęła Madame Malkine, podając nam gotowe już zamówienia. – Prawie wszyscy potrzebują nowej szaty.
– Nic dziwnego – mruknęłam pod nosem, kiedy już wychodziłyśmy. – Większość straciła swoje bagaże.
– Myślicie, że dużo osób nie pojedzie w tym roku do Hogwartu? – spytała cicho Mary, kiedy ruszyłyśmy w dół ulicy. Im dalej szłyśmy, tym bardziej przerzedzał się tłum, aż w końcu mogłyśmy porozmawiać, nie musząc do siebie krzyczeć.
– Prawdopodobnie tak. Ciężko się im dziwić.
– Ale teraz już nie dopuszczą do czegoś takiego. Prawda?
– To nie była niczyja wina, nikt nie mógł się tego spodziewać – mruknęłam.
– Macie ochotę na lody? – spytała Mary po chwili ciszy.
– Cokolwiek, by choć na chwilkę pójść do cienia – zgodziła się Dorcas. Trzeba były przyznać, że było nadzwyczaj gorąco. We trzy pokiwałyśmy zgodnie głowami i ruszyłyśmy w kierunku lodziarni Floriana Fortescue, która ja zwykle była oblegana przez dziesiątki uczniów. 
– Ja nie idę – zawołała Macdonald.
– Ja też nie! – podłapałam, zanim Meadowes zdążyła się odezwać.
– Ej, to nie fair!
– Za późno – zachichotała Mary. – Ja poproszę... czekoladowe! Z orzechową posypką!
– Mi możesz wziąć truskawkowe – zachichotałam, a Dorcas oburzona wystawiła nam język.
– Napluję wam do tych lodów.
– To mądrzejsze, żeby tylko jedna z nas tam weszła, niepotrzebnie robiłybyśmy tłum!
– Jasne, jasne – westchnęła brunetka, wchodząc do środka. – Tak się tłumacz, Mary.
– Nic jej nie będzie – zachichotała Macdonald, opierając się o mały murek.
– Ładnie to tak wykorzystywać koleżankę?
Obie obróciłyśmy się i uśmiechnęłyśmy szeroko. Chłopak stojący za nami miał na sobie koszulkę z krótkim rękawem i jasne krótkie spodenki. Był opalony, jakby za długo wylegiwał się na słońcu, a jego włosy pojaśniały zabawnie na czubku głowy. Blondyn odwzajemnił nasz uśmiech, wyciągając ręce z kieszeni.
– Remus – powiedziałam, przytulając go mocno. – Myślałam, że zobaczymy się dopiero w drodze do Hogwartu.
– Z tego, co zauważyłem, są tu dzisiaj dosłownie wszyscy – zachichotał, obejmując Mary.
– Bo chyba wszyscy dostali dzisiaj sowę.
– Tak właśnie podejrzewałem.
– Jak wakacje? – spytałam, na co chłopak zaśmiał się radośnie. 
– No wiesz, jakoś lecą. Nie mogę za to uwierzyć, że to będzie nasza ostatnia podróż do zamku.
– Jeśli już o zamku mowa, zgadnij, kto został Prefektem Naczelnym! – zawołała Mary, podskakując i pokazując na mnie.
– Tak właśnie podejrzewałem – mruknął Remus, uśmiechając się pod nosem. – Gratuluję Lily, zasługiwałaś na to.
– Jeszcze powiedz, że ty zostałeś drugim – zachichotałam, na co twarz Lupina zadrgała.
– Och, nie, to nie ja, ale znasz tę osobę.
– Co, kto mógł bardziej nadawać się od ciebie? – spytała Mary, unosząc brwi. Lunatyk ledwo powstrzymał uśmiech, jakby na coś czekając. A potem, dosłownie sekundę później rozległ się przytłumiony dźwięk bębna. Z każdą chwilą stawał się on głośniejszy, aż nagle zza winkla wyłonił się Syriusz. Miał potargane włosy, przewiązane opaską w kolorach moro, policzki umazane czymś czarnym, a na jego szyi wisiał...
– Czy to dziecięcy bębenek? – spytała Mary, unosząc swoje brwi jeszcze wyżej, o ile w ogóle było to możliwe. Black niewzruszony dalej wygrywał rytm pałeczką, drugą ręką za to wymachując różdżką. – Co do siedmiu gargulców... – wydukała dziewczyna. Obie spojrzałyśmy na Remusa, który jedynie pokręcił głową, jakby nie mógł nic z siebie wydusić.
– Panie i panowie, oto on, duma domu Gryffindora, kapitan drużyny Quidditcha, wierny przyjaciel, gorący kochanek i PREFEKT NACZELNY!
Zza rogu wypadł zaczerwieniony James. Dopiero wtedy zrozumiałyśmy, o co chodziło z tym wymachiwaniem różdżką – nad jego głową unosił się wieniec laurowy, atakujący jego głowę, a wokół fruwało pełno płatków róż. Zaraz za nim toczył się roześmiany Peter, po którego twarzy toczyły się łzy, a sam ledwo mógł złapać oddech.
– Przysięgam, jak zaraz nie zabierzesz tego wieńca – warknął James. – To było zabawne, przez jakieś pięć minut!
– Może dziesięć, ewentualnie pięćdziesiąt... Gdybyście widziały, jak dumnie obchodził się ze swoją nową rolą – mruknął Remus, ledwo powstrzymując śmiech, jednak przerwał, widząc wzrok Pottera. 
– Co – powiedziała Mary, idealnie opisując to, co miałam w głowie.
– No, kopara opadła, nie? – zawył Łapa, wymachując pałeczką w naszym kierunku. – Przed wami stoi chluba wszystkich prefektów – tu uderzył pałeczką w bębenek – nauczycieli – bum! – i uczniów! – bum!
Obie przyglądałyśmy się Syriuszowi kicającemu wokół Jamesa, który starał się odgonić od siebie płatki kwiatów. Black nic sobie z tego nie robiąc, nadal wybijał rytm, podśpiewując coś pod nosem.
– Potter naszym bohaterem, tylko on nas uratuje – zawył dumnie, nawalając w malutki bębenek. – Stoczy bitwę i Śmierciożerców łby nam podaruje!
– Żebym twojego łba nikomu nie podarował – zagrzmiał Rogacz, wyrywając pałeczkę z rąk przyjaciela i grzmocąc go nią po głowie.
– Ej! 
– Boże, co tu się dzieje? – zawołała Dorcas, wychodząc z lodziarni. – Pogięło was?
– James został Naczelnym – wydarł się Black, a sekundę później stały się trzy rzeczy: wkurzony Rogacz wyrwał przyjacielowi bębenek i wsadził mu go na głowę, Remus parsknął takim śmiechem, że aż zleciał z murku, na którym przed chwilą przysiadł, a Dorcas wypuściła jednego loda.
– Aaaa, oszalałeś!
– Tylko nie mój miętowy – zawyła Meadowes, przekrzykując wrzaski Łapy, na co Lupin zaniósł się jeszcze większym śmiechem, przez co brzmiał, jakby nie mógł oddychać.
– Kupisz sobie nowego – warknął Potter, otrzepując z siebie płatki, które w końcu opadły. Meadowes otworzyła usta z oburzeniem, spoglądając to na Gryfona, to na swojego loda, który leżał teraz pomiędzy jej butami.
– Już dobrze? – spytałam, podając rękę chichrającemu się Remusowi. Mary pokręciła głową i pomogła mi go podnieść. Obie zerknęłyśmy na siebie skonfundowane, jednak wiedziałam, że w moim spojrzeniu czaiło się coś więcej. Zdenerwowanie.
– Tak – zachichotał Lupin, ponownie przysiadając na murku – dzięki.
– Więc jak to się stało, że ty – podkreśliła Macdonald, odwracając się do reszty – zostałeś Prefektem Naczelnym?
– Mnie się nie pytaj, bo wiem tyle, co ty. Nie miałem kiedy nawet o tym pomyśleć, bo ten głąb katował mnie piosenkami własnego autorstwa, odkąd przyszedł list –  westchnął James, tarmosząc swoje włosy. Miał bardzo ładne włosy. Zrezygnowałam jednak z powiedzenia tego na głos, zamiast tego spoglądając w dół.
– Ej! – zawołał ponownie Black, próbując ściągnąć z głowy bębenek. – Tylko nie głąb!
– Te, perkusista, wisisz mi loda – warknęła Dorcas, pukając w instrument.
– Nie rób tak, wiesz, jakie tu jest echo?
–  I dobrze! –  zawołała, nawalając w bębenek wolną ręką.
– W sumie, to dobrze się złożyło, że was spotkałyśmy – powiedziała Mary, nic sobie nie robiąc z krzyków Syriusza. – Planowałyśmy z dziewczynami zrobić ognisko, żeby pożegnać ostatnie oficjalne wakacje. Co wy na to?
– To super pomysł – wydyszał Syriusz, opuszczając ręce. – Ale niech ktoś mi najpierw zdejmie to ustrojstwo, bo zaraz oszaleję.
Peter otarł łzy i podszedł do przyjaciela, jednak ten niechcący przyłożył mu pałeczką w głowę. Starając się nie roześmiać na widok zataczającego się Pettigrew, sięgnęłam po różdżkę i machnęłam nią. Bębenek wyleciał w powietrze, a Łapa natychmiast złapał się za uszy.
– Nareszcie!
– Dzięki, Lily, jesteś super, och, nie ma za co, przyjemność po mojej stronie – zaświergotałam, biorąc swojego loda od wciąż złej Dorcas. 
– Tak, tak, dzięki –  mruknął Black, patrząc z oskarżeniem na Jamesa.
– Halo, ktoś mnie słucha? Ognisko, koniec wakacji? Uczcimy nowych prefektów? – zawołała Macdonald.
– Nowych prefektów? Liczba mnoga? – spytał Potter, rzucając w przyjaciela swoim wieńcem laurowym.
– Tak, egoisto, Lily też została Naczelnym – westchnęła Mary.
Rogacz uniósł brwi i spojrzał na mnie po raz pierwszy, odkąd zjawił się w blasku swojej chwały. Wyglądał na całkiem rozbawionego, jednak ja nie podzielałam jego entuzjazmu.
– To może jednak nie będzie tak źle – skwitował, a we mnie się zagotowało.
– Czyli wpadniecie? To super, może być piątek?
– Piątek brzmi okej – potwierdził Remus, zerkając to na mnie, to na Jamesa i uśmiechając się pod nosem diabelsko.
Dla mnie to wcale nie brzmiało okej. Zmarszczyłam nos, spoglądając na mojego roztapiającego się już loda. Wciąż nie wiedziałam, jak miałyby wyglądać nasze stosunki, więc wizja planowania dyżurów, sprawdzania sprawozdań i najnormalniejszego w świecie sprawowania jakiejkolwiek władzy z Rogaczem wcale nie napawała mnie szczęściem. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie będzie to tak straszne, jak w scenariuszach, które właśnie pojawiały się w mojej głowie.
Głupi Potter, przemknęło mi przez myśl.
Głupia Lily, odpowiedział cichy głosik w mojej głowie.
Ten rok zapowiadał się naprawdę ciekawie.


Nie wierzę, że w końcu udało mi się dokończyć rozdział. Jedynie o czym ostatnio myślę to „o nie, na jutro sprawozdanie z fizyki”, „dalej nie nauczyłam się na kolokwium z matmy” i „kto normalny karze się uczyć konspektów na laboratoria?!”. Dlatego zaczęłam nosić laptopa ze sobą na co poniektóre wykłady i pisać na nich, bo w domu nie miałam w ogóle czasu na coś takiego, jak blog. 
Dlatego też rozdział podzieliłam na parę krótszych części. Ale co robi Ati, jak dzieli rozdział na trzy, żeby był krótszy? Pierwszą część pisze na 18 stron. Tak potrafię tylko ja. Krótkie rozdziały się mnie po prostu nie trzymają.
Tak czy siak, nie mogę zaprzeczyć, że pisanie tego rozdziału sprawiło mi niesamowitą frajdę. Pokochałam zwłaszcza Jamesa walącego Syriusza pałeczką po głowie. O tak, ten widok zostanie przed moimi oczami na długo.
Koniecznie napiszcie co sądzicie. I przepraszam, że nie odpowiedziałam na komentarze pod poprzednim postem, nie wiem kiedy uciekł mi ten czas. Obiecuję, że na te odpowiem!
Wasza, Ati 
PS. Syriusza w opasce w kolorach moro dedykuję Muni i Kath. Podzielcie się :*