piątek, 12 sierpnia 2016

21. Prawda cz.I


Otworzyłam oczy, biorąc głęboki oddech. Nie wiedziałam, która mogła być godzina, jednak światło za oknem wskazywało na to, że był wczesny poranek. Delikatnie wysunęłam się spod kołdry, spoglądając na bezwładne ciało Syriusza, którego nogi smętnie zwisały z krawędzi łóżka. Biedak usnął, próbując mnie uspokoić. Zrobiło mi się naprawdę głupio, kiedy przypomniałam sobie, co działo się w nocy. Nie, no co ty, przecież jedynie zmusiłaś go płaczem go spania z tobą na jednoosobowym łóżku. Nic takiego. 
Powoli, żeby go nie obudzić, podniosłam się na łokciach i przeszłam nad nim. Musiało być bardzo wcześnie, jednak nie byłam w stanie leżeć dłużej w tej samej pozycji. Po chwili namysłu stwierdziłam, że lepszym pomysłem będzie poczekanie na dole, aż reszta wstanie. O tak, marzyłam o kawie. Najciszej jak potrafiłam sięgnęłam po swoje dżinsowe krótkie spodenki, bluzkę i czystą bieliznę, po czym złapałam szczoteczkę do zębów i ruszyłam w kierunku korytarza.
W domu panowała przejmująca cisza. Starając się nie narobić rabanu zamknęłam za sobą drzwi łazienki i rozglądnęłam się. Pomieszczenie urządzone było w kolorach bieli i błękitu. Na ścianach znajdowały się płytki przedstawiające mozaikę oceanu o poranku, iskrzącego się w świetle wschodzącego słońca. Oprócz naprawdę ogromnej wanny i porcelanowej muszli klozetowej, dostrzegłam tam piękne szafki wykonane z jasnego drewna i potężne lustro, zawieszone nad umywalką z pozłacanymi kranami. Ostrożnie postawiłam dwa kroki i dopiero wtedy dostrzegłam, że drugie drzwi do łazienki były uchylone. Bijąc się z myślami podeszłam do nich i zaglądnęłam do pokoju znajdującego się po drugiej stronie.
Na środku całkiem sporego pomieszczenia znajdowało się wielkie łóżko z kolumienkami. Powoli postawiłam jeszcze parę kroków i uśmiechnęłam się delikatnie, widząc Jamesa rozwalonego na poduszkach. Na jego otulonej przez czarne kosmyki twarzy malowało się błogie zadowolenie. W prawej ręce zaciskał róg kołdry, jakby właśnie śnił o łapaniu znicza.
Powstrzymując chichot rozglądnęłam się po pokoju, utrzymanym w beżu i różnych odcieniach pomarańczowego. Przez olbrzymie okna w potężnych, drewnianych ramach wpadało poranne słońce, oświetlając porozrzucane po jasnym parkiecie pergaminy. Ostrożnie przystąpiłam parę kroków do przodu i spojrzałam na szkice korytarzy, i niezrozumiałe dla mnie zapiski. Musieli planować jeden ze swoich kawałów, a patrząc na stan, w którym pozostawili pokój, wywnioskowałam, iż robili to do późnej nocy.
James poruszył się, po czym obrócił się na drugi bok i ponownie znieruchomiał. Wstrzymałam oddech, jednak nie wyglądało na to, żeby się obudził. Powoli obróciłam się i spojrzałam na biurko, zawalone podręcznikami, których nikt od dawna nie wertował. Pochyłe stosy okurzonych ksiąg zdawały się mówić „tu jesteśmy, tutaj!”. Z westchnięciem poprawiłam jeden z nich, po czym zerknęłam za siebie. Na ścianie po drugiej stronie pokoju, na dwóch złotych hakach zawieszona była miotła Rogacza. Trzonek wskazywał na kolekcję zniczy i kafli, poustawianych równo na bukowych półkach. Uśmiechnęłam się szeroko, widząc niezliczone plakaty i zdjęcia, na których czwórka przyjaciół uśmiechała się wesoło, machając do obiektywu.
Po raz ostatni rozejrzałam się po pokoju i starając się nie zawadzić o pokaźny żyrandol, na którym zawieszone były miniaturowe miotełki, poruszające się po okręgu na cieniutkich żyłkach, ruszyłam z powrotem do łazienki. James zamruczał niezrozumiale przez sen, kiedy z cichym trzaskiem zamknęłam za sobą jasne drzwi.
Nie zastanawiając się długo, napuściłam wody do wanny i dokładnie się umyłam. Obraz malujący się na kafelkach migotał delikatnie, wyglądając jak żywy, podczas kiedy opłukiwałam ciało chłodną wodą. Starając się nie narobić rabanu, powoli wstałam i otuliłam się miękkim ręcznikiem, drugi zaplatając na głowie, po czym umyłam zęby. Nie miałam pojęcia, jak długo siedziałam w łazience, kiedy jednak w końcu gotowa opuściłam pomieszczenie, w domu wciąż nie było słychać najmniejszego hałasu. Nie widząc co ze sobą zrobić odniosłam rzeczy do pokoju, w którym Syriusz wciąż spał w najlepsze, a następnie ruszyłam na dół. Puste pomieszczenia promieniowały ciszą. Po chwili wahania skręciłam w lewo i weszłam do przestronnej kuchni, utrzymanej w nieskazitelnej bieli i szarościach. Na pokaźnym wykuszu stała piękna waza w kolorze oceanu, wypełniona polnymi kwiatami. Za nią zauważyłam otwarte drzwi na taras, skąd rozciągał się widok na całą dolinę. Malutkie postacie przemieszczały się po wąskich uliczkach pełnych straganów i koszy z jedzeniem, niczym mrówki w rozbudowanej sieci tuneli. Powoli podeszłam bliżej i zaciągnęłam się zapachem świeżego pieczywa, niesionego wybrukowanymi ulicami Doliny Godryka.
– Aż ślinka cieknie, prawda?
Przerażona podskoczyłam i odwróciłam się w kierunku, z którego dochodził głos. James stał oparty o jasne szafki, obejmując dłońmi uszczerbany kubek pełen…
– Kawa. Nalać ci? – spytał, odpychając się od kamiennej lady i uśmiechając znacząco.
– Co ty tu robisz? To znaczy… To twój dom, masz prawo tu być, tylko… Merlinie, cholernie mnie przestraszyłeś.
James zachichotał, odstawiając niebieski kubek. Miał na sobie biały, wymięty podkoszulek, który sugerował, że dopiero co wstał. Jakim cudem wcześniej go nie zauważyłam? Przyglądałam się jak Rogacz sięga po filiżankę, po czym nalewa mi kawy. Po chwili spojrzał na mnie uważnie i ulał z niej trochę płynu, zastępując go pokaźną ilością mleka.
– Pamiętałeś – rzuciłam z ujęciem kiwając głową.
– Jasne, jak mógłbym zapomnieć, że pijesz mleko z kawą.
– Hej! – zaprotestowałam. – Piję pół na pół!
– Jasne – rzucił chłopak, zabawnie przeciągając wyraz. Sekundę później podał mi spodek z chyboczącą na nim filiżanką i uśmiechnął się. – Jak tam kąpiel?
– Obudziłam cię? – spytałam skruszona, sięgając po naczynie.
– Nie, obudził mnie Syriusz, wychodzący nad ranem z pokoju, co wydało mi się dziwne, bo on nigdy nie wstaje przed dziesiątą. Z resztą, nie wiesz może gdzie go wcięło?
Głupio było mi przyznać się do samego faktu, iż to nie Łapa, a ja obudziłam go trzaśnięciem drzwi, a co dopiero do miejsca spoczynku jego najlepszego przyjaciela. Zanim zdążyłam jednak wymyślić jakąś trzymającą się kupy odpowiedź, w progu stanął obiekt naszej rozmowy, przeciągając się niczym wyleniały pies. Wyglądał na o wiele bardziej zaspanego od Jamesa, ze śmiesznie odstającymi włosami, wciąż ułożonymi tak, jak na poduszce.
– Lily, tu jesteś. Zastanawiałem się gdzie zniknęłaś, mam nadzieję, że to nie przeze mnie nie mogłaś spać? Przysięgam, jeśli chrapałem i to ja byłem przyczyną nie–upojnego poranka…
Pokręciłam zawzięcie głową, czując, że moją twarz oblewa purpura. James uniósł wysoko brwi, patrząc to na mnie, to na Blacka, po czym otworzył szeroko buzię. Na jego twarzy malowało się coś pomiędzy niedowierzaniem  a… oburzeniem?
– Wy… co?
Syriusz spojrzał  zaskoczony na swojego przyjaciela, po czym wybuchnął tak serdecznym śmiechem, że jeśli w tym perfekcyjnym domu ostała się choć odrobinka kurzu, to pewnie właśnie ją strząsnął. James przyglądał się nam nic nie rozumiejąc, podczas kiedy na mojej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Śmiech Łapy przerodził się w spazmatyczne okrzyki, przypominające raczej odgłos towarzyszący dławieniu się, aniżeli radości.
– Lily miała w nocy koszmary – zdołał w końcu z siebie wydusić, ocierając kąciki oczu. – Zasnąłem obok niej, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku.
– W takim razie kto był u mnie w pokoju? – spytał James, którego wyraz twarzy przypominał kalejdoskop, ciągle się zmieniając.
– To chyba moja robota – przyznałam cicho, spoglądając na chichoczącego Syriusza. – No chyba nie oczekiwałeś, że wzięłabym kąpiel przy otwartych drzwiach do twojego pokoju.
– Czemu nie – zarechotał Syriusz, po czym uchylił się przed gazetą lecącą w jego kierunku. – Dobra, młodzieży, wrzućmy coś na ruszt, bo umieram z głodu.
James przyglądał nam się dziwnie jeszcze przez jakiś czas, co nie uszło uwadze jego rodziców, którzy – jak się później okazało – w oczekiwaniu na nas urządzili sobie całkiem uroczy piknik w ogrodzie.
– Jak się spało? – spytała z troską Euphemia, uśmiechając się radośnie. Tego dnia miała na sobie chustę, przypominającą japońskie kimono, przewiązane kolorowym szalem. W jej uszach chybotały się złote kolczyki z małymi kamyczkami, za każdym razem, kiedy poruszała głową.
– Lily na pewno spało się wyśmienicie – rzucił James, patrząc wymownie na swojego przyjaciela. W tonie jego głosu oprócz rozbawienia dało się jednak wyrzuć nutę zarzutu, jakby miał za złe Syriuszowi, że śmiał spać ze mną w jednym łóżku. Łapa puścił tą uwagę mimo uszu, pomagając Fleamontowi zanieść do kuchni brudne naczynia. Szpatka podrygiwała wokół pokaźnego stołu, głośno protestując przeciwko pomocy czarodziejów.
– Proszę to zostawić, paniczu, to nie robota dla panicza!
– Spokojnie, Szpatko, ręce mu nie odpadną, jak zaniesie dwa kubki. James, ruszyłbyś się!
Z uśmiechem przyglądałam się ich przekomarzaniom, opierając się o chłodny wykusz. Wyglądali na naprawdę szczęśliwych, jakby Syriusz od zawsze należał do rodziny. Kiedy wybiła dziewiąta, pan Potter ujął małżonkę pod rękę i zaprowadził ją do ogrodu, a Szpatka natychmiast zajęła się parzeniem herbaty. Huncwoci z kolei ruszyli w kierunku salonu, rozmawiając wesoło o planach na przedpołudnie.
– Lily, chcesz przejść się z nami do centrum? Mamy się tam zobaczyć z Dorcas, która powinna już chyba być na miejscu.
– Jasne – rzuciłam, przekraczając próg dużego pomieszczenia. Z zaskoczeniem zauważyłam, że salon wyglądem wcale nie przypominał wystroju reszty domu. Spodziewałam się raczej eleganckiego pokoju ze skórzanymi sofami, niż uroczego saloniku prosto z okładki magazynu „Chatka Babci – poradnik domowy”. Na przytulnych kanapach wisiały kolorowe narzuty, i wszędzie – dosłownie wszędzie – dało się dostrzec różnobarwne wazony z kwiatami. W powietrzu krążyła nawet jaskrawa konewka, która podlewała je po kolei. Syriusz zaśmiał się na widok mojej miny, po czym (po krótkiej sprzeczce) razem z Jamesem udali się na górę, żeby się ubrać, jakby dopiero sobie przypomnieli, że wciąż są w piżamach.
Powoli obeszłam pokój, przyglądając się rodzinnym albumom. W rogu, tuż przy potężnej witrynie z kolekcją kryształowych przycisków do papieru, flakoników z przeróżnymi alkoholami i figurkami małych kotków, stało białe pianino. Nie wyglądało na nieużywane, wręcz przeciwnie – klawisze połyskiwały w świetle lipcowego słońca, zachęcając do gry z obietnicą wyśmienitej zabawy. Powoli przejechałam palcem po lśniącym drewnie i uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie, jak ktoś przysiada do niego wieczorem i daje pokaz dla skromnej publiki.
– Pianino taty.
– Dużo gra? – spytałam, obracając się w stronę Jamesa, który wszedł właśnie do salonu. Ubrany był w zielone krótkie spodenki i jasną koszulkę z wielkim zniczem.
– Kiedyś grał więcej.
– A ty?
– On? – zachichotał Syriusz, wbiegając do salonu. – A chcesz, żeby ci uszy uschły?
– Hej, wcale nie jestem taki zły!
– Jasne, Armando.
– A ty, mądralo? – rzuciłam, uśmiechając się wesoło. Syriusz wyszczerzył się, przyjmując najbardziej wykwintny wyraz twarzy na jaki było go stać, po czym skłonił się.
– Tyle lat lekcji nie mogło pójść na marne. Suń się, szkarado! – zawołał, obchodząc Jamesa, po czym przysiadł na skórzanym taborecie w fioletowe kwiaty.
– Odsuń się, Lily, obawiam się, że zaraz wybuchną nam bębenki – skomentował Rogacz, na co Syriusz wykrzywił się i wystawił mu język.
Pierwsze dźwięki zabrzmiały delikatnie, wkrótce jednak Syriusz sunął po klawiszach w dzikim tańcu bieli i czerni. Kilka razy pomylił się, a palce zsunęły się, uderzając w zły ton, na co chłopak zaklął siarczyście i kontynuował grę. Uśmiechnęłam się, widząc skupienie na jego twarzy. Widać było, że wiedział co robi. James oparł się o komodę, kręcąc głową z miną mówiącą „tak, popisuj się dalej” i kiedy już otwierał buzię, żeby coś powiedzieć, Syriusz urwał nagle, jakby rażony prądem. Jego palce zawisły centymetr nad klawiszami, drżąc. Przez sekundę na jego twarzy można było dostrzec przebłysk bólu, jak gdyby wspomnienia zasnuły mu widok, jednak natychmiast się zreflektował. Spojrzał na mnie, przybierając sztuczny uśmiech, po czym zachichotał.
– Dawno nie grałem, wybaczcie. Nie pamiętam jak to dalej szło.
Potarł dłonie i wstał, mrugając wesoło do Jamesa, jednak nie był w stanie oszukać żadnego z nas.
– Brawo! – zawył Rogacz, klaszcząc zawzięcie, na co Syriusz ponownie się skłonił.
– To co, idziemy?
James pokiwał głową, po czym rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie. „Nie poruszaj tego tematu”. Jak gdybym sama nie wiedziała.
Rezydencję Potterów, jak lubił nazywać ją Syriusz, opuściliśmy śmiejąc się i przekomarzając. Lipcowe powietrze zwiastowało kolejny, upalny dzień. W okazałym ogrodzie przed domem, któremu nie zdążyłam się wcześniej dobrze przyjrzeć, snuły się pojedyncze ścieżki, prowadzące we wszystkich możliwych kierunkach. Po lewej stronie, tuż przy rogu posiadłości, zdołałam dostrzec przekopaną ziemię, otoczoną drewnianym płotkiem. Z daleka można było dopatrzeć się okazów magicznych roślin, poruszających się na wietrze. Dalej znajdowała się mała fontanna i dwie ławeczki, skryte pod drewnianą kratą, aż po czubek porośniętą różami. Syriusz zaśmiał się, widząc moją fascynację, po czym złapał mnie za barki i odwrócił w prawo, wskazując na posążki ukryte pomiędzy niskimi drzewami.
– Lepiej spójrz tutaj. Te krasnale raz na tydzień pielą ogród. Nie żartuję, jak chcesz, to użyj na mnie fałszoskopu, przysięgam na Merlina!
Przez całą drogę dwójka Gryfonów opowiadała mi dziesiątki historii o domu na wzgórzu, jak często mówiono o posiadłości Potterów. Jeszcze zanim skręciliśmy we wschodnią ścieżkę, prowadzącą ku dolinie, zdołałam popłakać się ze śmiechu, słysząc o Jamesie, który próbował grać w szachy krasnalami ogrodowymi.
– Chyba im się to nie spodobało. No, to znaczy jeśli przyjmiemy, że wściekłe bieganie za Rogaczem było oznaką nie-spodobania – zachichotał Łapa, szczerząc się wymownie.
– Okej, skończ – uciął James, mając posępną minę. – A może opowiem Lily, jak pomyliłeś toaletę z…
– Ej! Lunatykowałem!
Zanim się obejrzeliśmy, z każdej strony otoczyły nas fasady kamieniczek i małych domków. Kolorowe kramy sprawiały, że uliczki stawały się coraz węższe, a nam coraz trudniej było przeciskać się przez tłum rozochoconych kobiet w podeszłym wieku, przepychających się po świeże jajka. James wytłumaczył mi, że zawsze w godzinach porannych można było nabyć tam wszystko, czego dusza zapragnie – dosłownie, bowiem pomiędzy zwyczajnymi straganami ze świeżym pieczywem dało się dostrzec takie slogany jak „nietoperze oczy, tylko jeden galeon za worek!” albo „używane kociołki za pół ceny”.
– Dolinę Godryka zamieszkuje mnóstwo czarodziei, ale też zwykłych mugoli. Naprawdę szkoda, że Hogsmeade jest jedyną wioską bez tych drugich. Chciałbym zobaczyć to miejsce, no wiecie, w pełni magiczne – westchnął Syriusz, podgryzając kupione wcześniej jabłko.
– Ja to się zastanawiam, gdzie ty to wszystko mieścisz? Masz żołądek bez dna, czy co, dopiero jadłeś śniadanie – mruknęłam, przyglądając się mu sceptycznie, na co James parsknął śmiechem.
– Jak to mówią, ile psu nie nasypiesz…
– No naprawdę, bardzo zabawne. O, Rogasiu, zobacz, skup poroży jeleni, może zaglądniemy?
Przekomarzając się dotarliśmy do głównego placu, który z trzech stron otaczały domki z zarośniętego mchem kamienia. Na samym środku wznosił się niski gzyms ze zdobieniami, obrośnięty kępkami coraz to wyższych krzaczków i kwiatów, pomiędzy którymi można było dostrzec niewysoką fontannę.
– Jesteśmy na miejscu. Gdzieś tutaj powinna być…
– No wreszcie! – Dotarł do nas zmęczony głos Dorcas. Odwróciłam się i spojrzałam na zachodnią bramę, za którą wznosił się niewysoki park. Gryfonka siedziała na jednej z ławeczek, uśmiechając się do nas wesoło. Ubrana była w czarną sukienkę w stokrotki za kolano i czerwony kapelusz. Nie zmieniła się dużo, choć na jej twarzy malowała się większa upartość i… niepewność? Meadowes wstała, zabierając ze sobą torebkę i ruszyła w naszym kierunku. Na jej pulchnych policzkach rozkwitł rumieniec, kiedy zrozumiała, że cała nasza trójka przygląda jej się badawczo. Żeby ukryć zdenerwowanie złapała rękę w przegubie, zakrywając talię.
– Witaj, Dorcas – zawołałam, przytulając ją na przywitanie. Wydawało mi się, że trochę schudła w ciągu ostatniego miesiąca. Miała zmęczoną twarz i parę siniaków na rękach, które skrzętnie skrywała pod naciągniętymi rękawami do łokcia.
– Cześć, Lily, jak dobrze was widzieć. Oszaleć idzie w tej ciszy.
– Miałaś wieści od kogokolwiek? – spytał Syriusz, przytulając ją delikatnie, na co James uśmiechnął się uroczo.
– Żadnych. Klauzura na wiadomości to najgorszy pomysł Ministerstwa od dłuższego czasu.
– Jak się czujesz?
– Och, całkiem w porządku. To był pracowity miesiąc.
– No tak, jak tam twoja praca? – podłapałam, kiedy dziewczyna przywitała się z Rogaczem.
– Łatwo nie było, ale przynamniej nie musiałam mieszkać z dziadkami. Chyba bym ześwirowała.
Wszyscy zgodnie pokiwaliśmy głowami. Od śmierci rodziców, opiekę nad Dorcas sprawowała rodzina jej matki.
– Tak czy siak, cieszę się, że mogłam was odwiedzić. Tu jest niesamowicie! Szkoda, że nie możemy spędzić razem więcej czasu, całą paczką. Miałaś jakieś wieści od Mary? – zwróciła się do mnie.
– Nie, żadnych. Boją się kolejnego ataku…
– Mhm. Tak, jak mówiłam: szkoda. Ale nic, idziemy?
Dorcas maszerowała jako pierwsza, ciągle zagadując chłopaków, jakby chciała odwróć ich uwagę od swojej osoby. Dopiero wtedy to do mnie dotarło – brunetka bardzo wstydziła się własnego ciała i robiła wszystko, żeby ludzie naokoło niej skupiali się na innych rzeczach. Przechyliłam głowę i przyjrzałam się jej w skupieniu. Dorcas była przy kości, ale przez ten miesiąc ładnie się zaokrągliła w paru miejscach i chyba rzeczywiście trochę schudła, co uwydatniło jej talię. Przyglądając się jej spokojnemu krokowi, w głowie zaświtało mi wspomnienie ostatniego dnia czerwca, który spędziłam z Gryfonką, czekając na wieści od rodziców. Po ataku zostaliśmy rozproszeni, dobrani w pary i odstawieni w bezpieczne miejsce, nie wiedząc nawet, czy wszystkim z nas udało się przeżyć. Te parę godzin było moim największym koszmarem, spędzonym na bezustannym zastanawianiu się, czy moi rodzice byli na dworcu. To właśnie wtedy coś we mnie pękło.
Cały mój bagaż doszczętnie spłonął, nie pozostawiając mi nic poza różdżką i rozdartą zakrwawioną bluzką, którą miałam na sobie. Dobrze pamiętałam uczucie całkowitej bezradności, kiedy siedziałam na zimnych płytkach w łazience i wymiotowałam, wciąż czując smród dymu, który palił mnie w gardło, jakbym właśnie pochylała się nad ogniskiem. Patrząc w lustro widziałam jedynie bezbronną dziewczynę, brudną, otumanioną, z przekrwionymi oczami i palcami we krwi. Nie byłam w stanie dostrzec nic więcej, oprócz nędzy i cierpienia, które mnie otaczały. Naokoło rozlegały się głośne nawoływania, okrzyki czarodziejów, szukających swych pociech. Pamiętałam tak dobrze moment, w którym dziesiątki osób w białych fartuchach przenosiło nas do budynku pełnego przeróżnych pomieszczeń, a strażnicy zabierali nas dwójkami, aż nie został tam już nikt więcej. Moment, w którym uzdrowiciele opatrywali nas, a ja zamknęłam się w łazience i siedziałam tam bite dwie godziny, zwracając własne wnętrzności. Byłam w stanie przytoczyć każdą z setek myśli, które przemykały mi wtedy przez głowę, sprowadzając się do jednego pytania: co z nami będzie? Co dalej, co z naszymi bliskimi, kiedy będziemy mogli ich zobaczyć? Panika, wszechogarniająca panika, która nie dawała upustu nerwom.
Ostatniego dnia czerwca, zamknięta w łazience przy pokoiku Dorcas, znajdującym się na drugim piętrze podstarzałego budynku niedaleko centrum, zrozumiałam, że coś się skończyło. Meadowes zabrała mnie tam, kiedy nie mogłyśmy znaleźć nikogo znajomego, a ja wciąż nie miałam wiadomości od rodziców. Okazało się, że przez ostatnich parę tygodni, oprócz szukania pracy, rozglądała się też za nowym mieszkaniem. To właśnie tego dnia, chroniąc się w łazience przed strachem, który oblepiał powoli każdy cal mieszkania, obcięłam włosy, których nie mogłam domyć z krwi i kurzu, oblepiającego je niczym pajęczyna wspomnień. Tego dnia pierwszy raz nie byłam w stanie wykrzesać z siebie chociażby jednej łzy, jednego żałosnego szlochnięcia, jęku, niczego, co kojarzyło mi się z tym, co czułam. To tego dnia nie zmrużyłam oka przez całą noc, mocno ściskając za rękę Dorcas, która sprawdzała mój przemakający opatrunek na prawym ramieniu. I to właśnie tego dnia odkryłam jej największą tajemnicę, którą skrzętnie skrywała w sobie od śmierci rodziców.
Tego dnia znalazłam w ostatniej szufladzie jej komody na w pół wykorzystane opakowanie środków odurzających.
Doskonale pamiętałam jej puste spojrzenie, kiedy słowo po słowie opowiedziała mi o tym, jak zaczęła brać, żeby zapomnieć. Na początku robiła to tylko po to, by w końcu się uspokoić i zasnąć. Później zaczęła uświadamiać sobie, że z każdą wziętą tabletką, czy wypitym eliksirem, stopniowo zatracała się w tym wszystkim i nareszcie zaczynała cieszyć się życiem. Pod naciskiem mojego spojrzenia przyznała się do tego, że sama zauważyła zmianę, jaka w niej zaszła, ale nie mogła przestać. Parę razy próbowała, ale potem wracało to ze zdwojoną siłą, omal jej nie zabijając. Dorcas doskonale zdawała sobie sprawę, że jej śmiałość i nowi znajomi były wynikiem jedynie białej pigułki, a nie jej charakteru. Tak samo, jak rozumiała, że to, co robiła, było złe.
– Merlinie, gdyby ktoś się dowiedział, gdyby cię na tym przyłapali! – powtarzałam, próbując wyperswadować jej z głowy ten durny pomysł, a ona jedynie płakała, coraz bardziej i bardziej zatracając się we wspomnieniach.
Tamtego dnia Dorcas przyrzekła mi, że nigdy więcej tego nie zrobi. Dla nas obu był to nowy początek, a ja byłam wdzięczna za to, że udało mi się odciągnąć ją od tego, zanim było za późno. O ile już nie było.
A jednak widok jej uśmiechu, choć ciut nieśmiałego, sprawiał, że coś w środku mnie chciało śpiewać. Wiedziałam, że musiała wiele poświęcić, żeby tego dnia stać z nami tak pewnie, jak tylko mogła. I byłam z niej cholernie dumna.
– No nareszcie, już myślałem, że was porwali!
Pan Potter stał na ganku, uśmiechając się wesoło. W prawej ręce dzierżył ogromną parasolkę w złote lwy, której kunsztowna główka służyła mu za uchwyt laski, na drugim zaś ramieniu spoczywała złożona marynarka w prążki. Fleamont puścił mi oczko, kiedy zauważył, że przyglądam się jego spodniom w kant i granatowej kamizelce, a następnie zszedł po schodkach i skłonił się.
– Madame – rzucił w kierunku Dorcas, na co ta zachichotała i podała mu dłoń, po którą sięgnął. – Niesamowicie miło mi panią poznać.
– Tato, jest jakieś milion stopni, ugotujesz się – mruknął James, drapiąc się po głowie. Fleamont chyba puścił tę uwagę mimo uszu, bo nic sobie nie robiąc nałożył na idealnie przygładzone włosy kapelusz w stylu secesyjnym i poprawił koszulę.
– Trochę elegancji nigdy nie zaszkodzi. A teraz, proponuję, żebyśmy się pospieszyli, jeśli chcemy zdążyć zabrać ze sobą waszą koleżankę, Clarie. O ile dobrze zrozumiałem, bardzo zależało jej na wspólnym odwiedzeniu Munga.
Syriusz pokiwał głową, po czym ruszył za ojcem swojego przyjaciela.
– Co racja, to racja. Chodźcie, nie mamy całego dnia.
Dorcas złapała mnie za rękę, uśmiechając się delikatnie, co odwzajemniłam. James ujął ją za wolną dłoń i złapał ramię Flemonta, który uścisnął Łapę, a sekundę później staliśmy już na brukowanej uliczce.
– Słyszycie? – spytał Syriusz, robiąc krok do przodu i rozglądając się. Za nami wznosiła się sylwetka paru domów, które wyglądały na całkiem opuszczone. Smutne fasady łypały na nas wrogo, strasząc odchodzącą farbą i rozłupanym kamieniem.
– Nic nie słyszę – mruknęła Dorcas, marszcząc brwi.
– No właśnie. Pochowali się wszyscy, czy co?
– Rozmawiałem z panem Patford, można powiedzieć, że nie był zachwycony wizją tylu osób odwiedzających jego dom. Clarie również zastrzegła sobie, że to nie najlepszy pomysł, żebyśmy wszyscy tu zawitali. Może lepiej będzie, jeśli Lily i Dorcas pójdą same, a my poczekamy tutaj – powiedział Fleamont, niespokojnie pocierając ręce. Na jego twarzy malowało się skupienie, jakby dogłębnie przemyślał wszystkie za i przeciw.
– Tato – zaczął James, próbując zaprotestować, jednak szybko mu przerwałam.
– Twój ojciec ma rację. Sytuacja w domu Clarie nie jest zbyt… ciepła – mruknęłam. Rogacz zerknął na Syriusza, po czym oboje przenieśli swoje pytające spojrzenia na mnie. – Nieważne. Zaczekajcie tutaj, powinnyśmy wrócić za chwilkę.
Dorcas nie zadawała pytań. Może i dobrze, bo sama nie wiedziałam,  co miałabym jej powiedzieć. Ile w ogóle mogłabym jej powiedzieć? Nie ode mnie zależało, kto pozna rodzinną historię domu Clarie, a ja nie chciałam zagłębiać się w żadne szczegóły. Jeśli sytuacja dotyczyłaby mnie, wolałabym, żeby ludzie nie rozpowiadali o tym na prawo i lewo.
Powoli wspięłyśmy się po niskim wzgórzu, rozglądając się na boki. Wioska wyglądała na opustoszałą, chociaż mogłabym przysiąść, że tu i ówdzie błysnęły mi zamykane w pośpiechu okna. Droga robiła się coraz bardziej nierówna, powoli przeistaczając się w wąską ścieżkę, zarośniętą trawą. Miałam wrażenie, że nasza wędrówka trwała wieczność, kiedy w końcu dotarłyśmy do metalowej bramy, otaczającej posesję.
Poczerniały metal miejscami pokryty był smarem i rdzą, jakby nikt od dawna go nie używał. Meadowes zerknęła na mnie niepewnie, po czym pchnęła bramkę, a ta zaskrzypiała przeraźliwie, przypominając raczej wrzask obdzieranego ze skóry kota.
– Czy tylko ja mam wrażenie, że wszystko tutaj krzyczy „wynocha” – szepnęła dziewczyna, spoglądając na mnie.
Powoli postąpiłam krok, rozglądając się. Metalowe ogrodzenie ciągnęło się w obie strony, ginąc w porastających go, wysokich na dwa metry krzakach. Na samym środku, tuż przed nami, w sylwetce domu odcinały się potężne drzwi z łuszczącą się farbą. Zbutwiałe drewno wyglądało, jakby miało się rozpaść pod najmniejszym dotykiem. Z popękanych kolumn i wykrzywionych, kamiennych balkonów łypały na nas potężne gargulce. Wszystko to wyglądało surrealistycznie, cały ten dom przypominał przedwojenną hiszpańską willę, przeniesioną w to miejsce i zapomnianą przez świat. Najbardziej w tym wszystkim przerażający był jednak wielki posąg anioła, osadzony w centralnej części sadzawki, tworzącej coś w rodzaju ronda na kamiennym podjeździe. Sylwetka poczerniałego zesłannika niebios odcinała się na tle szarego budynku, jednak sposób, w jaki był on osadzony, świadczył o tym, iż został on zbudowany dużo później. Sama myśl, o posępnym strażniku wioski stojącym samotnie na wzgórzu była przerażająca. Wzdrygnęłam się, spoglądając w jego puste oczy, które błyskały marmurową bielą, otoczone czarno-zielonymi zaciekami, zupełnie, jakby anioł płakał. Jedno ze skrzydeł było poważnie ukruszone, a jego resztki spoczywały u stóp giganta. Powoli przeniosłam wzrok, na jego poczerniałą szatę i lewą rękę, której wskazujący palec wskazywał na zachód, znajdujący się idealnie ponad naszymi głowami. Cała zesztywniałam, kiedy w głowie przemknął mi obraz krwistoczerwonego słońca zbliżającego się ku horyzontowi, przy okazji zabarwiającego posąg, który zamieniał się w statuę zbrukaną krwią. Mrugnęłam parokrotnie, starając się oddychać, kiedy obraz zmienił się, a ja znów znajdowałam się na peronie 9 i ¾, wypełnionym dymem i ogniem.
– Wszystko w porządku?
– T-tak – mruknęłam słabo, czując, jak ręka Dorcas zaciska się na mojej. Pomimo upału jaki panował, poczułam oblepiający mnie zimny pot, przeczucie, że coś jest nie tak. Zanim jednak zdążyłam się nad tym zastanowić, wszystko minęło.
– Chodźmy, powinnyśmy się pospieszyć.
Głos Meadowes nie brzmiał zbyt pewnie, jednak pokiwałam głową i ruszyłam do przodu, obchodząc pomnik tak daleko, jak tylko mogłam. Powoli wspięłyśmy się na schodki, prowadzące do osłoniętego ganku, a następnie stanęłyśmy niepewnie przed drzwiami, które okazały się być uchylone. Dorcas spojrzała na mnie niepewnie. Jej czerwony kapelusz ironicznie odcinał się od wizerunku tego zaniedbanego domostwa, dodając mi otuchy, jakby sprzedany był z zamiarem rozśmieszania nabywców. Odetchnęłam, starając się nie roześmiać, a potem przyjrzałam się drzwiom. Z bliska drewno wyglądało jeszcze gorzej, a ja absolutnie nie miałam ochoty go dotykać. Po chwili uniosłam drżącą dłoń i zapukałam o czarną ramę, a głuchy odgłos poniósł się echem po kamiennych murach tego opustoszałego grobowca.
– Panie Patford? Clarie? Jest tu kto? – dodałam po chwili, wahając się, czy powinnam. Odpowiedziała nam jedynie cisza. Dorcas przełknęła ślinę tak głośno, że słyszeli ją chyba wszyscy w promieniu mili, po czym zacieśniła uścisk na mojej ręce.
– L-lily, j-ja, sama n-nie wiem, może powinnyśmy wrócić i poprosić…
– Clarie? – spytałam, słysząc nikłe kroki dochodzące z wewnątrz. Dorcas natychmiast umilkła, jednak odgłos ucichł. Powoli, czując, jak całe moje ciało dygocze, dotknęłam palcami drzwi i popchnęłam je delikatnie. Wrota uchyliły się z cichym skrzypnięciem, ukazując opustoszały korytarz. Były dużo lżejsze, niż przypuszczałam. Ostatni raz posłałam Dorcas spojrzenie pełne obaw, po czym postawiłam pierwszy krok.
Hol zakręcał w prawo, kończąc się niknącymi w mroku i otwartymi na rozcież, podwójnymi drzwiami. Naprzeciwko wejścia wisiało potężne lustro w złotej ramie, które pokrywała tak gruba warstwa kurzu, że prędzej przeglądnęłabym się w łyżce. Pod nim stała niska szafka na buty, obok której leżały niedbale rzucone baleriny Clarie.
Z gardła Dorcas wyrwał się cichy jęk, kiedy podłoga w głębi domu skrzypnęła. Zacisnęłam palce wolnej dłoni i nabrałam powietrza w płuca.
– Panie Patford? Przyszłyśmy do pańskiej córki, miałyśmy ją zabrać do szpitala! Panie Patford, jest pan tutaj?
Odpowiedziało nam nic innego, jak cisza. Westchnęłam cicho, po czym ruszyłam w kierunku holu.
– No co ty, chyba nie zamierzasz tam iść!
– Nie wrócimy bez Clarie. Cokolwiek się nie stało, musimy ją znaleźć.
Dorcas patrzyła na mnie z przerażeniem, kiedy wyciągałam swoją różdżkę. Po chwili puściła mnie i zrobiła to samo, kręcąc głową i mrucząc pod nosem coś w stylu „jeśli zginiemy, to cię zabiję”. Powoli ruszyłyśmy w kierunku podwójnych drzwi. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zapalić światła, jednak stwierdziłam, że jeśli ktoś tu wciąż jest, to to będzie równie genialny pomysł, jak wrzaśniecie „hej, tu jesteśmy!”.
Korytarz kończył się rozgałęzieniem, prowadząc w trzech różnych kierunkach. Po lewej stronie wznosiły się strome schody, które tonęły w całkowitej ciemności. Przełknęłam ślinę, przyrzekając sobie w myślach, że to będzie ostatnie miejsce, które sprawdzimy. Przed nami, w krótkim i wąskim korytarzu, znajdowały się dwie pary drzwi, obie zamknięte na cztery spusty, co ułatwiło nam wybór. Niepewnie ruszyłyśmy w prawo, docierając do niedużego saloniku połączonego z jadalnią, wyglądającego tak, jakby dwadzieścia lat temu ktoś wyprawił w nim wielką ucztę, a potem przepadł bez wieści, pozostawiając srebrną zastawę w nienaruszonym stanie. Spojrzałyśmy z Dorcas po sobie, zastanawiając się co teraz.
– Tylko się nie rozdzielajmy, w horrorach zawsze zaczyna się od rozdzielenia, a potem wszyscy giną w okropnych męczarniach i…
– Za dużo czytasz – ucięłam, rozglądając się. – Ja pójdę do kuchni, a ty przeszukaj jadalnię i salon. I nie oddalaj się zbytnio, okej?
– Dwa razy nie musisz mi tego powtarzać.
Powoli ruszyłam kolejnym korytarzem w lewo, przyglądając się obrazom wiszącym na ścianach. Wszystkie przedstawiały tą samą rodzinę – Clarie wraz z ojcem i matką. Trudno było dostrzec coś więcej na wyblakłych płótnach, jednak z całą pewnością mogłam powiedzieć, że wszyscy wyglądali na szczęśliwych. Przełknęłam ślinę, uświadamiając sobie, że to, co opowiadała mi Maryl, wydarzyło się naprawdę. A ja stałam w domu, w którym rozegrała się ta historia.
Kuchnia była małym pomieszczeniem, ale jako jedyna wyglądała na używaną. Naczynia były ułożone w równe stosiki, a szafki uprzątnięte z kurzu. Na jasnej ladzie stała filiżanka herbaty. Ciepłej herbaty. Wszystkie włosy na moim ciele zjeżyły się, kiedy dotarło do mnie, że ktoś dopiero co tu był. Szybko uniosłam różdżkę i rozejrzałam się po pomieszczeniu uważnej. Okna wychodziły na wschód, ukazując maleńki ogródek. Powoli podeszłam bliżej i stanęłam w otwartych drzwiach balkonowych, przyglądając się wypłowiałej ziemi i kilku uschniętym kwiatom. Ścieżka prowadząca w głąb wyglądała na w miarę uczęszczaną. Na małej, drewnianej ławce stał wiklinowy kosz, pełen jabłek, które wyglądały na całkiem świeże.
– Gdzie jesteś, Clarie – szepnęłam, zaciskając palce na różdżce. I jak na zawołanie, właśnie wtedy ją zobaczyłam.
Gryfonka kucała, podnosząc przewrócone posążki. Dopiero w tamtej sekundzie uświadomiłam sobie, że cały ogród był nimi usiany – stały wszędzie, porcelanowe, kamienne i plastikowe zwierzęta, poruszające się delikatnie, niczym żywe. Clarie ustawiała właśnie wywrócone, miniaturowe słoniki, ocierając je z kurzu. Miała na sobie niebieską sukienkę w białe grochy, a jej włosy były spięte w grubego warkocza. Całkowicie nie pasowała do tego domu, do wszechobecnego bałaganu i nieładu, tak, jakby cały budynek został porzucony wiele lat wcześniej. Powoli zeszłam po schodkach i opuściłam różdżkę.
– Clarie?
Dziewczyna spojrzała na mnie, odgarniając grzywkę, po czym wstała i otrzepała ręce. Na jej twarzy malowało się zaskoczenie i otępienie. Miała podpuchnięte oczy, jakby dopiero co płakała.
– Lily? Co ty tu robisz?
– Przyjechaliśmy po ciebie, pamiętasz? Mieliśmy… – zaczęłam, jednak w tym momencie z głębi domu dobiegł nas odgłos tłuczonego szkła. Wzrok Clarie momentalnie powędrował w kierunku górnych okien, a potem, w ciągu ułamka sekundy, zerwała się i popędziła do drzwi.
Głos ugrzązł mi w gardle, kiedy ciszę rozdarł okropny wrzask. Ruszyłam za dziewczyną, próbując nie zgubić jej w otchłani korytarzy.
– Clarie, zaczekaj! – krzyknęłam, kiedy uświadomiłam sobie, że i jadalnia, i salon były puste, jednak blondynka gnała już w kierunku schodów. Nie pozostało mi nic innego, jak biec za nią, podczas kiedy strach zamrażał mi krew w żyłach. Gdzie była Dorcas?
Kiedy dotarłam na górę, Clarie była już na końcu korytarza, który zakręcał ostro w prawo. Zanim zdążyłam ją dogonić, ktoś znowu wrzasnął, tym razem był to jednak męski głos.
– Puszczaj!
– WYNOCHA Z MOJEGO DOMU!
– Tato! – krzyknęła Patford, znikając w ciemności.
Kiedy wypadłam zza zakrętu, zdołałam dostrzec sylwetkę wysokiego mężczyzny, który próbował zakryć sobą drzwi, jednocześnie odciągając od nich Dorcas.
– Co tu się dzieje?! – krzyknęłam.
– Nie może pan, nie ma pan prawa! – wrzeszczała Meadowes, wyrywając się.
– Tato, zostaw, proszę! – Clarie była bezradna. Wyglądała na całkowicie wypraną z uczuć i zmęczoną życiem.
Uniosłam różdżkę i skierowałam ją na mężczyznę, próbując opanować nerwy, i właśnie wtedy ją dostrzegłam.
To ona krzyczała. Siedziała w pustym pokoju, przywiązana do bujanego krzesła w przegubach i raz co raz wydawała z siebie spazmatyczne okrzyki. Miała na sobie starą, poplamioną koszulę nocną i białe, dziurawe skarpety. Niegdyś piękne, kręcone włosy, zwisały teraz poplątane po obu stronach jej wykrzywionej w grymasie twarzy. Dorcas próbowała odepchnąć ojca Clarie, jednak ten odsunął ją i w końcu zamknął drzwi.
– Nie może pan jej tam trzymać! To sprzeczne z…
– Powiedziałem, wynocha! Nie mam pojęcia jak się tu dostałyście, ale macie natychmiast stąd wyjść, albo…
– Jak może pan traktować tak własną żonę?! – krzyknęłam, zaczynając wszystko rozumieć. Michel Patford spojrzał na mnie wściekły, a na jego twarzy odmalowało się szaleństwo, które codziennie widział w swojej żonie. Momentalnie odebrało mi całą odwagę, jaką miałam, kiedy postawił krok z moim kierunku.
– Nie, tato, błagam, one nie chciały, już sobie pójdą proszę cię, zostaw…
Mężczyzna wymierzył kręcącej się wokół niego córce siarczysty policzek, po czym splunął jej pod nogi. Na chwilę zapanowała cisza, a potem, chwilę później, Clarie złapała nas za ręce i pociągnęła w stronę schodów, wyprowadzając z domu w tak przewrotnym tempie, iż miałam wrażenie, że w jednej sekundzie stałam na górze, a w kolejnej byłam już pod bramą.
– Poczekaj, przestań! – krzyknęłam, wyswobadzając się. Dziewczyna przystanęła i spojrzała na nas. Po jej policzkach płynęły łzy.
– Wybaczcie, to… – wyjąkała, ocierając twarz.
– Więc tak to wygląda? Każdego dnia?
– Nie chciałam, żebyście to zobaczyli…
– Clarie – westchnęłam, przytulając ją. Cały ten dom przestał nagle być przerażający. Przytłoczyło mnie uczucie bezradności, którym dziewczyna wręcz promieniowała.
– Chodźmy już stąd, dobrze? – szepnęła, odsuwając się i starając wyprostować pomiętą sukienkę. – Opowiem wam wszystko po drodze.
W pamięci utkwił mi moment, w którym opuszczałyśmy tą przedziwną posiadłość. Rozgrzany metal bramy jęknął pod naporem naszych rąk, a ja nie mogąc się powstrzymać, obróciłam się, obrzucając to miejsce niespokojnym spojrzeniem. Ostatni raz zerknęłam na oblicze anioła, który tak bardzo mnie przerażał, a potem w jedno z okien, w którym dostrzegłam oddalającą się sylwetkę ojca Clarie. Coś mówiło mi, że prawdopodobnie już nigdy tu nie wrócę, a jednak historia Claudii Patford sprawiała, że budynek ten miał na zawsze przypominać mi o  tym jednym momencie, kiedy widziałam jej nieszczęśliwe spojrzenie.
– Kiedy odzyskaliśmy mamę, nic nie wskazywało na to, że to się tak skończy. Jednego dnia każdy był szczęśliwy, a kolejnego wszystko się posypało – mruknęła Clarie, schodząc po zboczu. Razem z Dorcas szłyśmy po obu jej stronach, nie odzywając się. Żadna z nas nie wiedziała, co powiedzieć. – Tata po prostu nie mógł znieść jej krzyków. Ludzie odsunęli się od nas, zaczęli mówić o szalonej kobiecie mieszkającej na wzgórzu. Od tamtego czasu zaszył się w swoim pokoju, nawet ja praktycznie go nie widuję. Czuwa nad matką jak tylko może, ale chyba nie umie pogodzić się z tym, co się z nią stało.
– Czemu ją tam trzyma, czemu ją więzi?
– Na początku oboje udawaliśmy, że wszystko jest w porządku. Mama zaczęła coraz częściej snuć się po korytarzach, gasiła świece, rozrzucała porcelanę. Zaczęła lunatykować, któregoś razu tata złapał ją w ostatnim momencie, ratując przed wyskoczeniem z okna. A potem zaczęła być agresywna. Krzyczała, bała się, w swoich wizjach widziała wciąż tych samych ludzi, którzy ją zabrali.
Między nami zapadła cisza. Clarie już nie płakała, była wręcz zbyt cicha i spokojna. Po prostu szła przed siebie, oddychając miarowo, jakby w myślach powtarzała sobie, że to tylko sen, a ona nie musi się niczym przejmować.
– Clarie… Czemu jej nie oddaliście, nie spróbowaliście jej leczyć?
– Próbowaliśmy. Chcieli ją zabrać do Munga, na oddział zamknięty. Ojciec się nie zgodził. Raz na miesiąc przysyłają do nas pielęgniarkę, która aplikuje jej środki uspokajające i namawia tatę na ich ofertę, „dla umysłowo chorych” – dodała ironicznie. – Ale on chyba wciąż łudzi się, że uda mu się ją wyleczyć. Że kiedyś ją odzyska.
W środku trawiłam jej słowa. Przypomniałam sobie opowieść Maryl, pierwszy raz, kiedy usłyszałam o tradycji posążków i letnich nocy, w których Clarie wychodziła z matką do ogrodu. Zastanawiało mnie, dlaczego właśnie one, ale bałam się spytać. Przysłuchiwałam się Patford, wyjaśniającej Dorcas całą sytuację, a w głowie wciąż obijało mi się jedno zdanie. „Łudzi się że uda mu się ją wyleczyć, że kiedyś ją odzyska”. To było tak nierealne, zupełnie jakby dom na wzgórzu wcale nie istniał, a anioł strzegący jego drzwi był zwykłym złudzeniem. Powoli zerknęłam za siebie, na znikającą sylwetkę posągu, która tonęła w porannym świetle. Jego palec nieprzerwanie wskazywał wzgórza przed nami, jak gdyby odliczając godziny do zachodu słońca.
Fleamont, Syriusz i James czekali na nas na rozdrożu, siedząc na niskim murku. Nawet jeśli słyszeli krzyki, nie dali tego po sobie poznać. Pan Potter przywitał Clarie jeszcze bardziej wykwintnie niż Dorcas, po czym zaoferował nam swoje ramię. Do ostatniej chwili miałam wrażenie, że ktoś nas obserwuje, jednak wszystkie okoliczne budynki wydawały się tak samo opustoszałe, jak dom Patfordów. Wzdrygnęłam się na samą myśl, że w każdym kryją się przerażone rodziny, dzieląc dom ze strachem i cierpieniem. A potem rozpłynęliśmy się w powietrzu, pojawiając setki mil dalej, w dusznym Londynie. I chociaż poczułam się trochę lepiej będąc z dala od tamtego miejsca, wciąż nie potrafiłam pozbyć się uczucia niepokoju. Tamten dzień dopiero się zaczął, a ja miałam wrażenie, że to wcale nie był koniec wrażeń.


Wreszcie wróciłam! Ten miesiąc był katorgą, w ogóle nie potrafiłam odnaleźć się w natłoku zadań. Milion razy obiecywałam sobie że „w ten piątek dodam rozdział”, a kończyło się to tym, że była sobota, a ja nagle się orientowałam, że minął kolejny tydzień, nawet sama nie wiedziałam kiedy.
Dwudziesty pierwszy rozdział podzieliłam na dwie części, bo od początku wiedziałam, że mam za dużo fabuły na jedną. Kiedy druga? No cóż, postawiłam sobie takie małe wyzwanie i jeśli mi się uda, to za dwa tygodnie. I mam ogromną nadzieję, że tak będzie. Na pewno dam Wam o tym znać na facebooku.
Dzisiaj raczej krótko. Koniecznie napiszcie co sądzicie o rozdziale, który jest chyba jednym z moich ulubionych - na pewno pisało mi się go naprawdę przyjemnie, a fragment o domu Clarie powstał sam, jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki i jestem z niego naprawdę dumna. Przy okazji zapraszam Was na Pod osłoną świtu, gdzie po półtoramiesięcznej przewie również pojawił się nowy rozdział!
 I to by było na tyle. Dziękuję za każdy komentarz (przed dodaniem jest ich równo 666, haha) i 54 tysiące wyświetleń! Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.
Do następnego, Ati

poniedziałek, 4 lipca 2016

20. Potterowie


Drugą część opowiadania chciałabym zadedykować 
wszystkim czytelnikom, którzy przetrwali pierwszą. Nawet,
jeśli nie była idealna (a nie oszukujmy się – nie była.)

Szczególnie chciałabym tutaj wymienić dziewczyny z Elitarnych, które były dla mnie olejem napędowym (i bez nich nic nie wyglądałoby tak samo) oraz pewnego Magika, który czytał moje wypociny po nocach, tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność.

Jednocześnie chciałabym nadmienić, iż sporo czasu minęło od ostatniego rozdziału,
dlatego też z góry przepraszam, jeśli ta część będzie trochę różniła się od poprzedniej. W końcu  a przynajmniej taką mam nadzieję  trochę zmienił się mój styl pisania i sposób patrzenia na tą historię.

A na koniec nie pozostaje mi nic innego,
jak życzyć Wam miłego czytania!



Jechałam przed siebie, próbując oddychać miarowo. Skrzypienie łańcucha w moim rowerze odbijało się echem po pustej alejce, kiedy mijałam kolejne wyschnięte trawniki. Tego roku lato było wyjątkowo suche. Żar lał się z nieba, obejmując swoimi parzącymi palcami każdą powierzchnię, która nie była skryta w cieniu. Powoli wytarłam kroplę potu, spływającą po moim czole i odetchnęłam.
Musiała dochodzić trzecia, bowiem z uliczki obok dobiegł mnie warkot silnika. Mężczyzna spod numeru czterdziestego jak co dzień wracał z pracy. Chwilę później czerwony van minął mnie i wjechał na podjazd obok. Spojrzałam na kupkę ulotek obijającą się smętnie w koszyku przy moim rowerze. Została mi tylko jeszcze jedna dzielnica.
Oblizałam usta i skręciłam w lewo. Ulica przede mną migotała w gorącym, lipcowym powietrzu, kiedy zeskakiwałam na chodnik. Musiałam się pospieszyć, jeśli chciałam zdążyć przed tatą. Obiecałam, że tego dnia wrócę wcześniej, żebyśmy w końcu mogli zjeść razem obiad i czułam się wobec niego zobligowana. Starając się opanować minę męczennika, która wypłynęła na moją twarz, ruszyłam w kierunku pierwszej furtki. Sama tego chciałam. Sama co roku szukałam pracy i dorabiałam sobie na wakacjach. Sama zdecydowałam się na roznoszenie ulotek, wiedząc, że słońce będzie dzień w dzień dawało mi w kość.
Chociaż z drugiej strony... Dobrze wiedziałam, że nie wysiedziałabym w domu przez całe dwa miesiące. Nie po tym co wydarzyło się pod koniec czerwca.
Zacisnęłam usta i ruszyłam dalej, prowadząc rower po swojej lewej stronie. Obiecałam sobie, że nie będę tego rozpamiętywać, ale szło mi marnie. Tak samo marnie, jak znalezienie wspólnego języka z Petunią, ale za to akurat mogłam obwiniać jej osobę. Dobrze wiedziała, że nawet i bez naszych sprzeczek rodzicom było ciężko, a jednak nie potrafiła się powstrzymać od kąśliwych uwag. Zacisnęłam mocniej lewą dłoń na kierownicy, w myślach przywołując obraz wykrzywionej twarzy blondynki, kiedy oznajmiła mi, że wolałaby, żebym umarła. Milusio.
Pięć minut później nie byłam ani trochę bliżej powrotu do domu. Przystanęłam, spoglądając w krótką uliczkę po prawej stronie. Po drodze było jeszcze kilka takich, zakończonych ślepym zaułkiem. Może gdybym się pospieszyła...
Zabrałam garstkę ulotek i szybkim krokiem ruszyłam w kierunku pierwszej skrzynki na listy, zostawiając rower na rogu ulicy. Nie powinno mi to zająć więcej, niż pół minuty, więc nie przejmując się swoją własnością, zwinęłam kolejną ulotkę i wsunęłam ją do drewnianego pojemnika w kształcie domku dla ptaków, na którym namalowane było wielkie "54a". Powietrze było tak gęste, że mogłabym ciąć je nożem. Powinnam już wracać, przemknęło mi przez myśl.
Szybkim krokiem podeszłam do ostatniej posiadłości, przy której nie było skrzynki. Wyglądała na bardzo zaniedbaną, tak, jakby właściciel niespodziewanie wyjechał, zanim zdążył poprosić sąsiadów o zajęcie się domem. Powoli przeszłam nad kartonowymi pudełkami i ruszyłam w kierunku drzwi, w których znajdował się otwór na listy. Dopiero kiedy podeszłam bliżej, moim oczom ukazał się rozbity pomnik, schowany za wysoką jodłą. Na ziemi walało się kilkanaście pokrytych kurzem odłamków. Wzdrygnęłam się, kiedy spojrzałam na twarz anioła, leżącą obok moich stóp. Jego puste oczy spoglądały w moim kierunku, jakby upewniając się, że go widzę. Poczułam jak robi mi się duszno, a nogi miękną w kolanach. Sekundę później przede mną mignął obraz kamiennego sklepienia, przysłoniętego dymem.
– Nie – wyszeptałam cicho, kręcąc głową. – Nie teraz, nie, proszę...
Zacisnęłam powieki i spróbowałam wziąć głęboki oddech, czując, jak całe moje ciało zaczyna dygotać. Mając w uszach pisk potężnych wagonów, wypadających z torów, wcisnęłam ulotkę w szparę w drzwiach, próbując zachować spokój. Krzyk wypełniał moją głowę, zabierając mi dech w piersiach. 
Lily, uspokój się. To tylko wyobraźnia.
Zacisnęłam pięści na kolanach, pochylając się do przodu i pozwalając, żeby krótkie kosmyki połaskotały moją twarz. Nie rozumiałam, skąd brały się takie momenty paniki. Przecież byłam bezpieczna, byłam w Londynie, gdzie nikt nie mógł zrobić mi krzywdy. Wydostałam się z tego przeklętego dworca. Więc czemu nie mogłam ruszyć dalej?
Zanim zdążyłam chociażby pomyśleć o odpowiedzi na to pytanie, coś głośno huknęło, sprawiając, że natychmiast wyprostowałam się jak struna. Przeklęłam w myślach, łapiąc różdżkę. Alejka zakręcała zaraz po prawej stronie, łącząc się z główną uliczką, na której zostawiłam swój rower. Nawet gdybym chciała, nie miałabym gdzie uciec. Zacisnęłam palce na wąskim drewienku, posuwając się do przodu. Cała posiadłość otoczona była kamiennym murkiem, uniemożliwiając mi zerknięcie za róg. Poczułam, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a serce bije niesamowicie szybko. Do moich uszu dochodziły podniesione głosy. Miałam może kilka sekund, żeby złapać rower i zniknąć. Mogłam ryzykować deportowanie się, ale co, jeśli komuś udałoby się mnie złapać?
Nie dochodziła do mnie nawet absurdalność własnych myśli. Na te kilka sekund zapomniałam o całym świecie i o tym, że to mogli być zwykli mugole. Zwykli ludzie, spacerujący pustą alejką. Przez cały miesiąc spotkałam się z tuzinem takich samych sytuacji, w których ogarniała mnie panika.
Zacisnęłam zęby, starając się opanować i sekundę przed tym, jak uświadomiłam sobie, do kogo należały głosy, wysunęłam się zza rogu.
– Lily?
– Syriusz? – mruknęłam, czując, jak przez moje ciało przetacza się fala ulgi. – Co ty tu... – urwałam, przyglądając się mu. Chłopak miał na sobie czarne spodnie i koszulkę w tym samym kolorze, przedstawiającą rysunek pokaźnego biustu opartego na kierownicy motocyklu. Jego włosy były dłuższe niż zapamiętałam, a na twarzy malował się wyraz upokorzenia. Dopiero wtedy zauważyłam, że pod jego nogami leżał wywrócony, metalowy kosz.
– Przyjechaliśmy do ciebie! – zawołał, rozkładając ręce, nieudolnie próbując ukryć porozrzucane za nim śmieci.
– Przyjechaliście? – wyjąkałam, czując, jak w moim gardle rośnie potężna gula.
– No tak. Myślisz, że kto wrzucił mnie w ten...
– Daruj sobie te głupie usprawiedliwienia, sam w niego wlazłeś.
Straciłam oddech, na dźwięk jego niskiego głosu. Moje serce zadygotało, jakby chciało wyrwać się z mojej piersi i uciec gdzieś daleko. Nie widziałam go od miesiąca. Miesiąca wypełnionego ciszą i monotonią upalnych dni. Miesiąca, podczas którego tysiąc razy rozpamiętywałam nasze ostatnie spotkanie i złość wymalowaną na jego twarzy.
James Potter wyglądałby tak samo, jak go zapamiętałam, gdyby nie liczyć czerwonej szramy na jego policzku. Jego przydługie włosy odstawały zawadiacko, jakby właśnie stoczyły walkę z tornadem, a brązowe oczy przepełnione były iskrami podekscytowania. Powoli schylił się i otrzepał spodnie, które wyglądały tak, jakby ktoś przeturlał go przez całą, okurzoną, ulicę. Miał na sobie niebieski podkoszulek z krótkim rękawem i dziwnymi białymi kleksami na przodzie. Minęła chyba wieczność, zanim znowu się wyprostował i kolejna, kiedy w końcu spojrzał na mnie. 
Przez chwilę byłam pewna, że zobaczę na jego twarzy grymas, jednak nic takiego się nie stało. Zamiast tego chłopak uśmiechnął się zbójecko, i, jak to miał w zwyczaju, potarmosił swoje czarne włosy.
– Eee... Lily? Dobrze się czujesz?
– Co? – mruknęłam, spoglądając na Syriusza, który uniósł brwi, ruszając wymownie głową w kierunku mojej dłoni. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że wciąż zaciskałam palce na różdżce. Czując, jak rumieniec wypływa na moje policzki, natychmiast włożyłam ją za pas z tyłu swoich dżinsowych krótkich spodenek.
– Obcięłaś włosy – powiedział James, unosząc brwi.
Kiwnęłam delikatnie głową, z przyzwyczajenia łapiąc palcami pojedynczy kosmyk, sięgający moich obojczyków. Wciąż nie mogłam się przyzwyczaić, chociaż minęły już trzy tygodnie. Przed oczami mignął mi obraz łazienki Dorcas, rozbitego lustra i dziesiątek rudych kosmyków, walających się po podłodze i zwisających z umywalki, jednak szybko pokiwałam głową, próbując o tym nie myśleć. Zamiast tego po prostu odwróciłam się i ruszyłam w kierunku swojego roweru.
– Czy ty masz na sobie podartą koszulkę?
– Naprawdę muszę odpowiadać ci na to pytanie? – spytałam, zerkając w stronę zdziwionego Syriusza.
– Eeee... tak? Co się stało z naszą Lily?
– Nic – mruknęłam, chociaż korciło mnie, żeby powiedzieć coś innego. Odeszła, tego samego dnia, kiedy tuzin spowitych w cień mężczyzn wdarło się do przewróconego wagonu. – Nie powiedzieliście, co tu robicie.
– Przyjechaliśmy cię odwiedzić. – James wzruszył ramionami. Spojrzałam na niego unosząc brwi, na co Syriusz zaśmiał się cicho, wkładając ręce do kieszeni. – No co, tak trudno w to uwierzyć?
– Prędzej uwierzyłabym w to, że ten kosz sam się przewrócił.
– Bo tak było! – krzyknął Black, kiedy złapałam za kierownicę roweru i zaczęłam go prowadzić w ich kierunku. 
– A tak na serio? Co tu robicie?
– Hm, Dumbledore chciał z nami porozmawiać. Na temat... czerwca.
– Powiedzieliśmy już wszystko – rzuciłam sucho, odwracając wzrok.
– No cóż... To nie jest temat na teraz. Tak czy siak, twoja mama powiedziała, że jesteś gdzieś w okolicy, więc poszliśmy...
– Moja mama? – spytałam, zatrzymując się przed nimi. Syriusz uśmiechnął się wesoło, zerkając na swojego przyjaciela.
– Bardzo miła kobieta – zapewnił w końcu.
– Ta – mruknęłam, mrużąc oczy. – Czyli, mam rozumieć, w moim domu już byliście?
– Tak i właśnie tam teraz zmierzamy. W sumie, to powinniśmy się już zbierać.
– Mam pracę do skończenia.
– Daruj sobie, to tylko kilka ulotek.
– Za które mi płacą – zaznaczyłam, zaciskając dłonie na kierownicy. Syriusz spojrzał na mnie, a później na Jamesa, zdziwiony tonem mojego głosu.
– Nie możesz poprosić, żeby ktoś inny dokończył je roznosić? Zresztą, nie rozumiem, po co to robisz. Ludzie i tak wyrzucają je do kosza.
– To, że ty nie masz żadnych obowiązków, nie znaczy, że inni ich nie mają – powiedziałam dobitnie. James zacisnął zęby i chociaż wyraz jego twarzy wciąż był przyjemny, w jego oczach dało się dostrzec, że te słowa go dotknęły. Po chwili sięgnął po różdżkę i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, machnął nią, a wszystkie ulotki poderwały się z koszyka i pomknęły wzdłuż ulicy.
– Zadowolona? Możemy iść?
– Całkiem ci odbiło?! Ktoś mógł to widzieć!
– Ale nikt nie widział. Oficjalnie skończyłaś pracę.
Poczułam jak wypełnia mnie niepohamowana złość, jednak jedynie zacisnęłam zęby i ruszyłam przed siebie,
– Nie zapomnijcie o koszu – wycedziłam.
– Jasne – odpowiedział mi James, ponownie machając różdżką, a wszystkie śmieci wylądowały w postawionym już, metalowym kuble.
– Eeee... – Zaczął Syriusz, jednak sądząc po braku dalszego ciągu, James musiał posłać mu jedno ze swoich spojrzeń typu "powiem ci później"
Droga do mojego domu jeszcze nigdy mi się tak nie dłużyła.
Susza nie zostawiła po sobie ani jednego zielonego trawnika. Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, uświadomiłam sobie, jak żałośnie to wygląda. Ogrody na naszej uliczce były w strasznym stanie i nie zapowiadało się na żadną poprawę.
Powoli odstawiłam rower na podjeździe i ruszyłam w kierunku drzwi, które otworzyły się przede mną w tym samym momencie, w którym sięgnęłam po klamkę. Petunia obrzuciła mnie wściekłym spojrzeniem, a następnie przeniosła je na moich towarzyszy. Przez chwile jej źrenice rozszerzyły się, jednak prawie natychmiast przybrała na twarz najohydniejszy grymas, na jaki było ją stać i ponownie zerknęła na mnie.
– Mało mieliśmy problemów przez twoje dziwactwo, teraz jeszcze sprowadzasz tutaj ludzi swojego pokroju? Chcesz, żeby nasz dom wyleciał w powietrze?
– Daj sobie spokój, co? – mruknęłam, czując na swoich plecach palący wzrok dwójki Huncwotów.
– Nie mogę się doczekać, aż się stąd wyprowadzę – warknęła Petunia, przeciskając się obok mnie, przy okazji nie oszczędzając mi mocnego uderzenia łokciem. 
– To była twoja siostra? – spytał Syriusz, pochylając się nade mną. Pokiwałam powoli głową, starając się nie pokazać im, jak bardzo bolały mnie jej słowa.
– Ma mi za złe to, że musieli mieszkać w ośrodku dla rodzin mugolskich.
– Za złe, to chyba mało powiedziane – mruknął Syriusz, spoglądając na jej oddalającą się sylwetkę.
– Ta – westchnęłam, przepuszczając oboje Gryfonów, a następnie zamykając za nimi drzwi.
– Chłopcy, wróciliście!
Odwróciłam się i spojrzałam na mężczyznę stojącego w progu kuchni. Pod jego ramieniem zauważyłam uśmiechniętą mamę, która pomachała mi wesoło.
– Lily, bardzo miło mi cię poznać! James tyle mi o tobie opowiadał! 
Gdyby Rogacz mógł zapaść się pod ziemię, właśnie by to zrobił. Razem z Syriuszem zacisnęliśmy usta, starając się nie roześmiać na widok twarzy naszego przyjaciela, która w ciągu ułamka sekundy z bladej zrobiła się szara, a następnie ogniście czerwona.
– Do twarzy ci w tym kolorze, Rogasiu – zachichotał Łapa, kiedy uścisnęłam wyciągniętą dłoń mężczyzny.
– Więc pan jest...
– Ojcem Jamesa, tak. Fleamont Potter, szalenie miło mi cię poznać – powiedział mężczyzna, podnosząc moją dłoń wyżej i składając na niej krótki pocałunek. Dopiero wtedy naprawdę mu się przyjrzałam i doszło do mnie, jak bardzo Rogacz był podobny do swojego taty. Fleamont był wysokim jegomościem w podeszłym wieku, o takich samych, wesoło błyszczących oczach i zadziornym uśmiechu, co jego syn. Jedyną rzeczą, która odróżniała go od Jamesa, były włosy – również kruczoczarne, jednak w jego wypadku równo przygładzone i uczesane tak, by zawijały się z boku głowy.
– Pan Potter powiedział mi o wszystkim, Lily – zapewniła mnie moja mama, uśmiechając się do mężczyzny.
– Och, Mary, mówiłem, mów mi Fleamont...
– Okej, wystarczy – jęknął James, kręcąc głową – tato, my wyjaśnimy wszystko Lily, a ty tu po prostu poczekaj.
– Och, nie, nie, ja tu zostaję. Lily, twoja mama robi NIEZIEMSKĄ lazanię. Rogasiu, zabierz pannę na górę i sam to załatw. Pani Evans, Fleamoncie. 
– Chodź – wyszeptał James, wbijając we mnie błagalne spojrzenie i ciągnąc mnie w kierunku salonu, kiedy Syriusz, puszczając nam oczko, zaprosił ojca swojego przyjaciela do kuchni.
– A–ale – wyjąkałam, jednak Rogacz nie pozwolił mi powiedzieć nic więcej.
– Zamknę się na resztę pobytu, tylko błagam, chodźmy stąd.
Pozwoliłam mu się poprowadzić do innego pokoju, gdzie chłopak zatrzymał się i odetchnął głęboko.
– Wstydzisz się taty? – spytałam, czując, jak uśmiech ciśnie mi się na usta, nawet, jeśli dopiero co miałam ochotę udusić swojego rozmówcę. James podniósł wzrok i spojrzał na mnie z miną "błagam, nie wspominajmy o tym". – No dobra, więc o co chodzi? Po co tak naprawdę przyjechaliście?
– Dumbledore naprawdę chce z nami porozmawiać. Tylko... to nie do końca dotyczy czerwca. To znaczy dotyczy...
– Czyli postawiłeś na swoim.
Między nami zapanowała cisza. James przyglądał mi się w skupieniu, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wiedziałam, że on też wrócił wspomnieniami do naszego ostatniego spotkania.
– Więc nie mam wyboru, tak?
– Lily, on chce tylko...
– Porozmawiać. Tak, słyszałam.
– Nie bądź zła. Mamy prawo wiedzieć. I mamy prawo pójść tą samą drogą.
– Może. Co nie znaczy, że teraz jest na to dobry czas!
– Znowu będziemy się o to kłócić? – mruknął brunet, spoglądając na mnie ostro. W odpowiedzi zacisnęłam usta i odwróciłam wzrok. – Zakon się zgodził. Zgodził się z nami porozmawiać, oni dają nam szansę, Lily!
– Dobrze wiesz jakie mam o tym zdanie. To co stało się w czerwcu, to wcale nie znaczy, że jesteśmy dorośli. Że jesteśmy na to gotowi. To, że ktoś powiedział ci, że dobrze się spisałeś, nie oznacza, że powinieneś się do nich przyłączyć! 
Moje serce przyspieszyło, kiedy spojrzałam na jego pozbawioną wyrazu twarz. Wiedziałam, że za to, co stało się miesiąc temu, byłby w stanie na własną rękę wytropić Śmierciożerców i zabić każdego z nich. Bałam się o niego. Bałam się o to, że nie będę w stanie przemówić mu do rozsądku. Obwiniałam się o rezultat naszej ostatniej rozmowy. Może gdyby nie to, co stało się przed nią...
– Więc dzisiaj? Dzisiaj jest to spotkanie?
– Nie... Nie – powtórzył, odchrząkując. – Jutro, ale nie zdążylibyśmy już po ciebie wrócić. Po prostu pomyślałem... Jutro z rana mamy pojechać po resztę. Pomyślałem, że będziesz chciała razem z nami odwiedzić Maryl.
Powoli pokiwałam głową, starając się uporządkować wszystko w głowie.
– Czyli... Dzisiaj...
– Zostaniesz u nas. To znaczy, u mnie.
Nie wiedziałam które z nas było bardziej zakłopotane. Po kilku sekundach, które ciągnęły się w nieskończoność, w końcu poruszyłam się, odgarniając włosy za ucho.
– W takim razie chyba powinnam się spakować.
Powoli wycofałam się z salonu i ruszyłam na górę, czując, jak przez całe moje ciało przechodzą dreszcze. Z kuchni dobiegał mnie serdeczny śmiech mojej mamy i Syriusza, który musiał chyba opowiadać jeden ze swoich sławnych kawałów. Dopiero wtedy dotarło do mnie, na co się właśnie zgodziłam.
Ten dzień zapowiadał się naprawdę ciekawie.
Z cichym westchnięciem weszłam do swojego pokoju i rozejrzałam się po nim. Panował w nim niemały bałagan, jednak ostatnio nie miałam głowy do sprzątania. W ogóle nie miałam do niczego głowy. Rozglądnęłam się i złapałam skórzaną torbę, którą zwinęłam tacie na początku wakacji. Po chwili zastanowienia włożyłam do środka kilka ubrań i świeżą bieliznę. W momencie, w którym sięgałam po czystą bluzkę, od strony okna dobiegło mnie głośne miauknięcie.
– Rosie – szepnęłam, podchodząc do biurka, na które wskoczyła moja kotka. – Gdzie byłaś? Martwiłam się o ciebie. Chodź tutaj – dodałam, tarmosząc jej ucho, na co przymilnie naprężyła grzbiet i uniosła do góry łebek, tym samym odsłaniając miejsce, w którym kiedyś znajdowała się jedna z jej łapek. Z westchnieniem przejechałam palcem po jej futerku i uśmiechnęłam się. – Pewnie teraz trochę gorzej ci się poluje, co? Będę musiała wyjechać na kilka dni, mam nadzieję, że dasz sobie radę.
Kotka jakby w odpowiedzi miauknęła i wspięła się na parapet. Uśmiechnęłam się szeroko, po czym ruszyłam w kierunku łazienki, gdzie ściągnęłam spocony, granatowy podkoszulek, który dostałam od Dorcas i szybko przemyłam się wodą. Następnie wciągnęłam przez głowę białą rozkloszowaną koszulkę na ramiączkach, po czym, w drodze do drzwi, sięgnęłam po szczoteczkę do zębów i wpakowałam ją do torby. Przechodząc obok swojego pokoju zdążyłam jeszcze zauważyć Rosie, znikającą w otwartym oknie.
– Jestem gotowa – zawołałam, zbiegając na dół. Syriusz wychylił się z kuchni i spojrzał na mnie dziwnie, kiedy usiadłam na ostatnim schodku i zaczęłam poprawiać sznurówki.
– Widzieć ciebie w starych, znoszonych trampkach, to tak jakby widzieć Jamesa, bawiącego się tłuczkiem.
– Według rankingu Proroka Codziennego, znicze tracą na wartości – zapewniłam, na co Black parsknął śmiechem.
– Cooo – zawołał James, stając obok przyjaciela i spoglądając na nas zdziwiony.
– Znicze, mój drogi, znicze i tłuczki. No dobra, to co, zwijamy się?
Zachichotałam, wyciągając rękę w kierunku Łapy, który po chwili pomógł mi wstać. W tym samym czasie z kuchni wyłonił się ojciec Jamesa i moja mama, która uśmiechała się szerzej niż wtedy, gdy dowiedziała się, że tata dostanie awans.
– Gotowi?
– Nigdy nie będziemy bardziej – zapewnił Syriusz, zacierając ręce.
– Przekażę tacie, że będziesz tęsknić – szepnęła, przytulając mnie. – Tylko uważaj na siebie, dobrze? I daj proszę znać, jak będzie po wszystkim.
– Jasne – obiecałam.
– Lily, możemy? – spytał pan Potter, otwierając przede mną drzwi. – Mary, szalenie miło było mi cię poznać. Miejmy nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Może James mógłby...
– Tak, tato, wszyscy się cieszymy, a teraz chodź już proszę – wymamrotał Rogacz, czerwieniąc się i ciągnąc za sobą ojca.
– Ach, ta dzisiejsza młodzież! – zawołał Fleamont, puszczając oczko mojej mamie.
– Miłej podróży! 
– Dzięki, mamo. – Uśmiechnęłam się ciepło.
– Twoja matka to, naprawdę, przeurocza osoba! Bardzo żałuję, że nie mogłem poznać również twojego ojca, Lily – powiedział pan Potter, stając na podjeździe.
– Och, no... Tak, on też jest uroczym człowiekiem – zapewniłam, na co Syriusz wsadził sobie całą pięść do buzi, próbując zagłuszyć swój chichot.
– Powiedz mi, jak się nazywała ta młoda, blond–włosa dama, która wyszła zaraz przed waszym powrotem?
– Petunia.
– To twoja siostra, prawda? Macie te same nosy.
James otworzył usta, jakby chciał powiedzieć, że według jego opinii znawcy, mój nos jest jedyny w swoim rodzaju, ale chyba się rozmyślił, bo zamiast tego po prostu pokręcił głową i spojrzał pod nogi.
Przez moment szliśmy w ciszy. Temperatura trochę spadła i co jakiś czas dało się nawet wyczuć delikatny podmuch wiatru. W końcu Fleamont skręcił w prawo i poprowadził nas w kierunku zaciemnionej uliczki, na której końcu znajdował się wysoki murek.
– W porządku, myślę, że tutaj będzie dobrze. Lily, gdybyś była taka dobra i złapała Jamesa za rękę, byłoby cudownie!
Nie wiedziałam, kto był bardziej czerwony – ja, czy Rogacz. Syriusz musiał udać nagły napad kaszlu, żeby zatuszować swój wybuch śmiechu, podczas kiedy James wysyłał mi wyraźne sygnały o znaczeniu podobnym do "błagam, nie słuchaj go" i "przepraszam cię za to".
– Wszyscy gotowi?
– Tak jest! – zawołał Syriusz, wciąż chichocząc pod nosem.
Sekundę później coś mocno szarpnęło i wciągnęło mnie w wir otchłani. Przez sekundę, która wydawała się wiecznością, miałam wrażenie, jakby ciśnienie wyciskało całe powietrze z moich płuc, a później, tak szybko, jak się to zaczęło, znów zrobiło się jasno. Wiatr owiewał moją twarz, odrzucając włosy na boki, a słońce przyjemnie muskało policzki. Powoli otworzyłam oczy i poczułam, jak moja szczęka opada. Staliśmy na niskim wzgórzu, a przed nami roztaczał się widok na całą dolinę. 
– O kurczę... Więc to tam mieszkacie? – spytałam, poprawiając pasek od torby, na co James uśmiechnął się i odwrócił w drugą stronę.
– Właściwie, to mieszkamy tam – powiedział, wskazując na coś palcem. Powoli podążyłam za nim wzrokiem i po raz drugi w ciągu minuty otworzyłam buzię ze zdziwienia.
Staliśmy przed uroczą posiadłością, na której wznosił się przytulny dom, od góry do dołu pomalowany brązową farbą. W okazałym ogrodzie przed domem dało się dostrzec mnóstwo niewielkich posążków i drewnianych ławeczek. Syriusz zachichotał, widząc mój wzrok, a potem poklepał mnie po ramieniu.
– Nie powiem, zafundowaliście mi dzisiaj miesięczną dawkę śmiechu. Chodź, Ruda, bo ci oczy wypadną. Witaj u Potterów.
Black pociągnął mnie za sobą, prowadząc mnie prosto ku ciemnym drzwiom. Cały budynek nie był wysoki – miał tylko dwa piętra. Ciemne ściany kontrastowały z jasnym wystrojem wnętrz, które dało się dostrzec przez wysokie okna. Fleamont uśmiechnął się przyjaźnie na widok mojej miny, a następnie otworzył przede mną drzwi. 
W środku królowały odcienie beżu i brązu. Szeroki hol prowadził do kuchni z dużym wykuszem z białego kamienia, za którym stała uśmiechnięta kobieta o ciepłych, brązowych oczach. Jej jasne włosy przyprószone były siwizną, a na twarzy dało się zauważyć pełno drobnych zmarszczek. Mimo wszystko poruszała się zwinnie, jak gdyby wciąż miała dwadzieścia lat. Kobieta odstawiła filiżankę i ruszyła w naszym kierunku, poprawiając fioletową chustę, która zwisała z jej ramion. Oprócz niej miała na sobie długą sukienkę, w podobnym kolorze i jasne pantofle.
– Och, nareszcie wróciliście! Tak bardzo się martwiłam! – Kobieta podeszła do Jamesa, który pocałował ją w policzek.
– Niepotrzebnie. Mamo, chciałbym, żebyś kogoś poznała – powiedział, odwracając się w moim kierunku.
– A więc to jest Lily. Bardzo miło cię poznać, słoneczko. Napijesz się czegoś? Szpatko? Szpatko, chodź tutaj!
Zza jej pleców wyłoniło się niskie stworzenie o wielkich, błękitnych oczach. Skrzatka podbiegła do swojej pani, a następnie skłoniła się wszystkim obecnym, poprawiając swoje wykrochmalone ubranko.
– Tak, pani? – spytała cichutko, spoglądając na nią.
– Zrób nam proszę herbaty i wyciągnij ze spiżarki jakieś ciastka. 
– Och, naprawdę nie trzeba, pani Potter – zapewniłam, czując, jak na moje policzki wypływa rumieniec.
– Mówi mi Euphemia, kochanie. I jeszcze mi za to podziękujesz, nigdy nie wiadomo, kiedy się zgłodnieje! Syriuszu, pomyślałam, że mógłbyś odstąpić Lily pokój gościnny i spać z Jamesem, w porządku?
– Jasne – zapewnił kobietę Łapa, mrugając do przyjaciela.
– W takim razie zajmijcie się koleżanką, no już! James, pokaż Lily, gdzie będzie spać. A ty, Syriuszu, powstrzymaj się od puszczania oczek, ja wszystko widzę!
– Złota kobieta – powiedział Black, prowadząc mnie na górę, podczas kiedy Euphemia wygłaszała właśnie tyradę swojemu mężowi, za nie odwieszenie szaty. – Dobrze wie, że całe noce przesiaduję w jego pokoju, skubana.
– Trudno nie wiedzieć, skoro wracając zawsze wpadasz w ten sam wazon.
– Hej! Tam jest ciemniej, niż... Eee, w dziurze – dokończył Syriusz, spoglądając na mnie. – Wybacz, Lilka, zapomniałem, że jesteś dziewczyną.
– Nie wiem czy mam ci dziękować, czy czuć się oburzona – mruknęłam, na co James parsknął śmiechem. Korytarz na piętrze był wierną kopią tego ciągnącego się niżej, z wyjątkiem podłogi, która była przykryta jasnym dywanem. Chłopak poprowadził nas do końca, po czym otworzył przede mną ostatnie drzwi.
– To tutaj. Możesz zostawić tu swoje rzeczy, łazienka jest naprzeciwko, ale jest połączona z moim pokojem, więc pamiętaj, żeby najpierw pukać, bo nie obiecuję, że ten głąb nie będzie w środku. 
– Słyszałem – zawołał Syriusz, wchodząc do pokoju obok.
– Dzięki – mruknęłam, rozglądając się. Pomieszczenie utrzymane było w odcieniach niebieskiego – wszystko, włącznie z zasłonami i narzutą na łóżku było w tym kolorze. Powoli podeszłam do szafy i spojrzałam na ponaklejane na niej plakaty. Większość z nich przedstawiała ulubioną drużynę Quidditcha Syriusza, po których mknęły postacie na miotłach, jednak znalazłam też kilka nieruchomych, przedstawiających roznegliżowane dziewczyny. – Łał.
– Nie zwracaj na nie uwagi – poprosił James, uśmiechając się. – Syriusz zdążył się już zadomowić.
– Widzę – zachichotałam, rzucając wzrokiem na papiery rozsiane na biurku.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, jesteśmy obok. Możesz się odświeżyć, czy coś. A później pójdziemy na zewnątrz, może nawet znalazłaby się jakaś trzecia miotła i mogłabyś z nami pograć w mini...
– Och, jakoś bezpieczniej czuję się na ziemi – przerwałam mu, odwracając się w jego kierunku. – Ale dzięki za propozycję. Oglądanie jak wy gracie w zupełności mi wystarczy.
– Okej – powiedział James, pocierając swój kark. Po chwili wydął wargi i uśmiechając się kłopotliwie schował ręce do kieszeni. – To... rozgość się, czy coś.
– Tia – westchnęłam, patrząc, jak chłopak znika za drzwiami.
Rozpakowanie się zajęło mi dosłownie chwilkę, za to przez kolejne kilkanaście minut chodziłam po pokoju, przeglądając różne książki i albumy. Na ścianie naprzeciwko łóżka znajdowała się potężna komoda wypełniona grubymi tomami – począwszy od tych, zawierających porady domowe, po historie kryminalne Barty'ego Bottoma. Zanim się obejrzałam, na zegarze wybiła siedemnasta. Przerażona odłożyłam książki na miejsce i ruszyłam w kierunku wyjścia, uświadamiając sobie, ile czasu musiałam spędzić na górze, podczas, kiedy reszta pewnie na mnie czekała. Powoli wyjrzałam na korytarz, po czym, trochę się ociągając, ruszyłam w kierunku schodów. Jeśli miałam być szczera, stresowałam się wizją spędzenia popołudnia z rodzicami Jamesa – ich zachowanie w pewnym sensie mnie krępowało. Czułam się, jak na rodzinnych spotkaniach u ciotki Cristine, kiedy wszyscy pochylali się w moim kierunku i pytali o to, czy już znalazłam sobie chłopaka. Mimowolnie wzdrygnęłam się na samo wspomnienie tych tortur. Rodzice Jamesa byli chociaż mili.
Zdążyłam postawić już stopę na pierwszym schodku, kiedy zza moich pleców dobiegł mnie głośny śmiech. Odwróciłam się w tamtym kierunku, dostrzegając za sobą otwarte drzwi do jednego z pokoi, który wydawał się pusty.
– Halo? – zawołałam, cofając się i zaglądając do środka, jednak moje obawy potwierdziły się. Byłam tam sama. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że śmiech był zbyt cichy, by mógł pochodzić od kogoś w domu. Powoli podeszłam do uchylonego okna, za którym roztaczał się widok na ogród. Wystarczyła chwila, żebym dostrzegła Syriusza, który próbował złapać kafla, rzucanego mu przez Fleamonta. Na moją twarz mimowolnie wypłynął uśmiech. Mężczyzna, nawet pomimo sędziwego wieku, był w świetnej formie.
Minęło jeszcze kilka długich sekund, zanim oderwałam wzrok od okna i rozglądnęłam po pomieszczeniu. Dopiero po chwili zorientowałam się, że musiałam znajdować się w jakiegoś rodzaju gabinecie. Na ciemnych, bordowych ścianach wisiało dużo zdjęć, oprawionych z drewniane ramki w takim samym kolorze, co meble. Oprócz kilku pokaźnych biblioteczek znajdywało się tam też okazałe biurko i wygodny, skórzany fotel. Przez kilka sekund rozglądałam się po wnętrzu, zanim dotarło do mnie, że to, co wcześniej wzięłam za malowidło, było w rzeczywistości przejściem do drugiego pokoju. Zmarszczyłam brwi i ruszyłam w tamtym kierunku, wahając się, czy powinnam. W końcu to nie był mój dom.
– Śmiało. – Głos Jamesa wyrwał mnie z transu. Podskoczyłam jak oparzona i odwróciłam się w kierunku wyjścia. Brunet stał w progu, trzymając w ręku swoją miotłę. Był zziajany, jakby właśnie przebiegł spory dystans, ale na jego twarzy nie malowała się srogość, a raczej zadowolenie. Powoli oparł drewniany trzonek o drzwi i podszedł do mnie. – Śmiało, możesz tam wejść.
– Nie chciałam... – zaczęłam, jednak chłopak jedynie się zaśmiał.
– Chodź.
James ruszył w kierunku pokoju, drapiąc się po głowie.
– Tylko się nie śmiej.
– Czemu miałabym się śmiać? – spytałam, jednak już kilka sekund później zrozumiałam. Pomieszczenie było absolutnie puste, jeśli nie liczyć portretów wiszących na ścianach. Na największym z nich znajdowała się trójka, uśmiechniętych ludzi: James, wraz z rodzicami. – Och.
– Moi rodzice bardzo cenią sobie przeszłość. Rok temu Syriusz opowiedział im o takiej tradycji... To dłuższa historia, tak czy siak, u niego w domu było coś podobnego. Tylko, że Łapa nie do końca... jest zżyty z rodziną – podsumował to Rogacz, uśmiechając się do mnie smutno. – Tak, czy siak, mama stwierdziła, że to fajny sposób, na spisanie wszystkiego, no i... – Machnął ręką, pokazując ściany, na których znajdowało się potężne drzewo. Przy różnych gałęziach widniały imiona i daty, aż do potężnego obrazu przedstawiającego najbliższą rodzinę Jamesa.
– Więc to jest dziedzictwo Potterów, co? – spytałam, podchodząc bliżej i przyglądając się pięknym, poruszającym się liściom olbrzymiego drzewa.
– Spójrz – zaśmiał się James, wskazując na pierwsze imię. – Linfred ze Stinchcombe. Uznaje się go za pierwszego z linii, może dlatego, że nie zachowały się żadne dokumenty, świadczące o tym, co było wcześniej. Żył w czasach, kiedy nazwiska nie były jeszcze tak popularne. Taki żart, no.
– Załapałam – zaśmiałam się, kiedy mój towarzysz wyszczerzył się głupkowato.
– Tak czy siak, ludzie mówili na niego Potterer*, może dlatego, że ciągle babrał się w ogrodzie. Widzisz, jego ogromną pasją było zielarstwo. Wszyscy mieli go za całkiem nieszkodliwego staruszka, od którego co jakiś czas kupowali lekarstwa.
– Eliksiry – mruknęłam, przyglądając się wijącym się literom.
– Dokładnie. Tak czy siak, chyba właśnie stąd wzięło się nasze nazwisko. I wielka sława! No wiesz, udało mu się uwarzyć kilka całkiem ważnych rzeczy. 
– Mhm – westchnęłam, ruszając do przodu. – Co było dalej?
– Zobaczmy... Jego najstarszy syn ożenił się z Iolanthe Peverell, to po niej mamy takie gorące geny.
– Ha, ha, ha.
– Mówię serio! No dobra, dobra. Mamy tutaj... – mruknął James, przejeżdżając palcem, przez prawie całą długość ściany – ...no, całkiem sporą historię. Spójrz. To mój dziadek, Henry, bezpośredni potomek Hardwina i Iolanthe. Zasiadał w Wizengamocie!
Rogacz wskazał na mały obraz, przedstawiający starszego mężczyznę w takich samych, okrągłych okularach, co on. Jegomość spojrzał na nas zaciekawiony, po czym pomachał nam wesoło.
– Tata mówi, że był naprawdę genialny i to po nim mamy poczucie humoru.
– No to rzeczywiście musiał być genialny – zapewniłam, na co James parsknął śmiechem. – Więc... Henry jest ojcem któregoś z twoich rodziców?
– No tak, taty. Harry, bo tak mówili na mojego dziadka – dodał – kazał mu ożenić się z moją mamą. Trochę wybrzydzała, z powodu jego imienia, co jest dosyć zabawną historią, ale w końcu uległa urokowi Potterów.
– Wyobrażam sobie – zaśmiałam się, kręcąc głową. 
– Matka dziadka kazała mu przysiąc, że jej nazwisko rodowe przetrwa, a że była ostatnią w linii... No cóż, powiedzmy, że mój ojciec nie miał za dużo szczęścia, jeśli chodzi, o nadawanie imienia. Ale, jakoś to przeżył. Mówi, że to właśnie dzięki temu, jest taki dobry w pojedynkowaniu się. Żebyś wiedziała ile razy opowiadał mi o tym, jak musiał walczyć ze Ślizgonami, którzy naśmiewali się z jego imienia! – wyjaśnił James, śmiejąc się.
– Widać i to masz we krwi.
– Bywa. – Chłopak wzruszył ramionami. – Wracamy? Syriusz pewnie zaraz wyruszy na poszukiwanie mojej miotły, a naprawdę nie chcę, żeby nas tu znalazł. Wystarczająco dużo naśmiewał już się z mojego loczka – mruknął, wskazując na obraz, na którym stał z rodzicami.
– Loczka, mówisz? – zachichotałam się, próbując podejść bliżej, jednak James dosłownie wyciągnął mnie z pokoju.
– Jeśli kolejna osoba powie mi, że to urocze, to przysięgam, nie ręczę za siebie!
– Okej, okej. Hm, czyli wracając do tematu, twoi rodzice poznali się...
– Kawał czasu temu. – Brunet schylił się i złapał miotłę, po czym przepuścił mnie w drzwiach prowadzących na korytarz. – Na początku mama była do niego nastawiona dosyć negatywnie, ale potem pokazał, że ma żyłkę do interesów, no i udało mu się ją przekonać, żeby dała mu szansę. To chyba jedyni ludzie, których znam oczywiście, którzy do tej pory darzą się takim uczuciem.
– Do interesów?
– Ja ci tu opowiadam miłosną historię wszech czasów, a ty się pytasz o pieniądze!
– No wybacz – zaśmiałam się, schodząc na dół. – Więc?
– Em... Mój tata opatentował pewien środek... no, pielęgnujący – odrzekł w końcu James, czochrając swoje włosy. Wyglądał na skrępowanego, co jedynie podsyciło moją ciekawość.
– Ooo, jaki?
– Będziesz się śmiać.
– Nie będę!
– Będziesz – odparł chłopak, mijając kuchnię i skręcając w lewo, w kierunku tylnego wyjścia.
– Przyrzekam, no. To co to za środek?
– Ulizanna – powiedział James, a ja zakryłam sobie usta dłonią, spoglądając na jego włosy.
– Chcesz powiedzieć, że... – wyrechotałam, na co Rogacz obrzucił mnie oskarżycielskim spojrzeniem.
– Miałaś się nie śmiać!
– Przepraszam! – zachichotałam, próbując utrzymać na twarzy powagę. – Po prostu... James Potter, którego domeną jest "moja głowa musi wyglądać tak, jakbym właśnie wylazł z łóżka" jest synem człowieka, który...
– Jeśli natychmiast nie przestaniesz, to wrzucę cię do jeziora – zagroził Gryfon, wychodząc na zewnątrz.
– W takim razie milknę na wieki – przyrzekłam, czując, że ledwo powstrzymuję śmiech.
James pokręcił głową, po czym ruszył kamienną dróżką w kierunku tylnego ogrodu. Znajdowało się tam zdecydowanie więcej drzew, które okalały małą polanę, tworząc coś na kształt małego boiska do Quidditcha. Po prawej stronie umiejscowiona była mała altanka zbudowana z jasnego drewna, z której dochodziły głośne śmiechy. Rogacz rzucił mi ostatnie spojrzenie i wspiął się po schodkach. Powoli ruszyłam za nim, rozmyślając nad jego zachowaniem. Miałam wrażenie, że emocje zdążyły już opaść i oboje staraliśmy się nie myśleć o tym, co zdarzyło się podczas naszego ostatniego spotkania.
Prawda była taka, że nie chciałam do tego wracać. Przez miesiąc zastanawiałam się, czy nie zareagowałam zbyt gwałtownie, ale nie mogłam się winić. Wykolejenie pociągu nie było czymś, nad czym normalny człowiek, od tak, przeszedłby do porządku dziennego.
– No wreszcie! – Doszedł do mnie roześmiany głos Syriusza. – Ile można było szukać miotły?
– Zgarnąłem po drodze Lily.
– Och, to wspaniale! Chodź do nas, kochanie, Szpatka właśnie szykuje nam ucztę! Ciasteczko? – spytała się Euphemia, uśmiechając się do mnie ciepło, na co pokręciłam głową.
– Nie, dziękuję, naprawdę.
– Em, tato... Gdzie jest znicz?
– Musiał zostać w pudełku – odpowiedział Fleamont, nalewając sobie herbaty. 
– W takim razie my zaraz wrócimy – zawołał Syriusz, ciągnąc za sobą Jamesa.
– Jak się czujesz, moja droga? Chłopcy niewiele mówią o swoich odczuciach po wypadku.
– Taka już ich natura, a ty niepotrzebnie ich wypytujesz. – Pan Potter spojrzał na swoją żonę karcąco, na co kobieta zacisnęła usta.
– Chcę tylko mieć pewność, że wszystko w porządku! Lily, mam nadzieję, że zapewnili wam odpowiednią opiekę, prawda?
– Tak, profesor Dumbledore zadbał o wszystko – zapewniłam ją, na co ta odetchnęła cicho.
– To dobrze. Chociaż nie pochwalam tego, że pozwala wam się mieszać w sprawy dorosłych.
– Euphemio!
– Fleamoncie, nie wmówisz mi, że chcesz, żeby James się tak narażał!
– To jego życie. Gdybym był dwadzieścia lat młodszy...
– Ale nie jesteś – zawyrokowała kobieta. W tym samym momencie w ogrodzie ponownie pojawili się Huncwoci, głośno się o coś przekomarzając.
– Lily, idziesz pograć z nami?
– Jasne – odpowiedziałam, wstając od zastawionego stołu.
– Spokojnie, Potterowie potrafią być trochę przytłaczający, ale to naprawdę wspaniali ludzie. Idzie się przyzwyczaić – zapewnił mnie Syriusz, klepiąc po ramieniu.
– Skoro przyjęli pod swój dach kogoś takiego jak ty... – mruknął James, na co jego przyjaciel obruszył się głośno.
– Cofnij te słowa, albo czeka cię niechybna kompromitacja!
– Ha, chciałbym to zobaczyć!
– Spoko, do ilu gramy? Dziesięć wystarczy?
– Jak możecie grać przeciwko sobie, skoro James jest szukającym? – spytałam, idąc za nimi w kierunku wystruganych z drewna obręczy, zawieszonych na gałęziach drzew otaczających polanę.
– Widzisz, bo ja mam wiele talentów – westchnął Rogacz, napinając mięśnie.
– Tak, na przykład robienie z siebie głąba.
– Lepiej bym tego nie ujął, Lily. Piątka! – zawołał Syriusz, podnosząc dłoń do góry.
– Toś ty taki?
– Ha! Jeszcze jak!
Przyglądałam się dokuczającym sobie chłopakom, ulokowawszy się na ziemi na środku polany. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, zabarwiając wszystko dookoła na bladoróżowy kolor. Westchnęłam cichutko, odchylając się do tyłu, kiedy Syriusz wskoczył na miotłę i poszybował w kierunku altanki, uciekając przed swoim kompanem. Przez chwilę przyglądałam się Jamesowi, który z radością wymalowaną na twarzy mknął po okręgu, a później do głowy napłynęły mi, tak bardzo niechciane, wspomnienia z czerwca.
Poczułam się prawie tak, jakbym znowu stała na peronie. Wirujące tumany kurzu otaczały mnie z każdej strony, a pośrodku nich stał on, zgarbiony i oblepiony krwią, z grymasem złości wymalowanym na twarzy.
– O co ci chodzi? – zawołał, przerywając ogłuszającą ciszę. A może tak naprawdę to nie była cisza, a tysiąc krzyków połączonych w jednej, nieustający huk, do którego zdążyliśmy już przywyknąć?
– O to, że nie traktujesz mnie poważnie! Jestem w stanie sama dać sobie radę, zająć się kimś, kto potrzebuje pomocy! Przestań udawać mojego chłopaka i daj mi wreszcie święty spokój! Nie, Lily, nie idź tam, uważaj, bo się skaleczysz, nie stawaj na tym kamieniu, nie dotykaj tamtej rury, mógłbyś mi, do cholery jasnej, przestać mówić, co mogę, a czego nie?
– Och, więc nie wolno mi już nawet...
– A kiedy w ogóle wolno ci to było robić?! – przerwałam mu, wyrzucając ręce w powietrze.
Żałowałam każdego kolejnego słowa, każdego zdania, które wyrzucaliśmy z siebie, nie zastanawiając się nad tym, jak bardzo raniły. Żałowałam tego, że się nie powstrzymałam, że nie ochłonęłam. Przez cały miesiąc próbowałam się usprawiedliwić tym, jak roztrzęsiona byłam, po wykolejeniu się pociągu, ale prawda była taka, że miałam dość całej tej huśtawki. Raz robił coś, co sprawiało, że miałam wyrzuty sumienia na samą myśl o jego osobie, a potem zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. 
Miałam wrażenie, że gra wciąż się toczyła. Niewypowiedziane słowa zawisły między nami, utrudniając nam kontakt, dojście do porozumienia. Wiedziałam, że wciąż mieliśmy sobie za złe to, co wydarzyło się prawie miesiąc temu, a jednocześnie oboje udawaliśmy, że ruszyliśmy dalej. 
Nie miałam pojęcia ile czasu mogło minąć. Kiedy chłopakom znudziło się latanie nad moją głową (co zajęło im dobre dwie godziny) wciągnęli do tej zabawy i mnie, nie dając się przekonać, iż nie jestem najlepszym obrońcą. W końcu słońce schowało się za horyzontem, a w ogrodzie zapłonęły dziesiątki wcześniej przygotowanych pali. Dopiero kiedy zrobiło się chłodno, udało mi się przekonać Gryfonów, że powinniśmy wracać, co przyjęłam z wielką ulgą. Co prawda powrót do domu wcale nie oznaczał pójścia spać: zanim trafiłam z powrotem do swojego pokoju, zostałam jeszcze siłą zaciągnięta do saloniku na piętrze, w którym Syriusz (nieudolnie) próbował nauczyć mnie gry w pokera. 
– Gdybyśmy grali na rozbieranie się, załapałabyś od razu – stwierdził, kiedy w kolejnej turze w złości rzuciłam kartami.
– Gdybyśmy mieli grać na rozbieranie się, to już by mnie tu nie było – odpowiedziałam, ziewając potężnie.
– Maruda z ciebie i tyle.
– A z ciebie kiepski nauczyciel.
– Okej, to może gramy na pytania i odpowiedzi, co?
– I o co się spytasz, czy zrobię ci francuza?
– Co mi zrobisz? – spytał Syriusz, opuszczając talię kart na dół. Na jego twarzy malował się szok i niedowierzanie.
– WARKOCZA. Merlinie, idę stąd, bo zaraz oszaleję.
– Ej no, zostań!
– Black, puść moją nogę, bo cię nią kopnę.
– Nie kopniesz mnie nią, dopóki będę ją trzymać – odrzekł zadowolony z siebie Łapa, uśmiechając się do mnie przymilnie, na co James wybuchnął gromkim śmiechem.
– Jeśli na co dzień też zachowujecie się tak głośno, to ja się nie dziwię, że twoja mama wie, że ten tutaj przesiaduje u ciebie w nocy – mruknęłam, spoglądając na Rogacza, który wyszczerzył się, jakbym powiedziała mu jakiś komplement. – Matko, idę stąd. Dobranoc!
– No weeeeź, Lilka!
– Do jutra – zachichotałam, uciekając z objęć Syriusza i truchtem ruszając w kierunku pokoju gościnnego, w którym spałam. Jeszcze przez kilka sekund słyszałam głośne okrzyki protestu, które umilkły, kiedy zamknęłam za sobą drzwi.
Tamten dzień był zdecydowanie zbyt długi. Zmęczona sięgnęłam po swoją torbę i wyciągnęłam z niej rozciągniętą bluzkę w jednorożce, która służyła mi za piżamę, po czym rzuciłam się na łóżko. Nie zdążyłam nawet poważnie się zastanowić nad tym, czy powinnam ściągnąć z niego narzutę, kiedy pochłonął mnie sen.
Na początku panowała absolutna cisza, z czasem przerywana jedynie pojedynczym stukotem. Oddychałam z trudem, tak, jakby ktoś położył na mojej piersi ogromny kamień. Nie rozumiałam gdzie jestem, ani co tam robię, dopóki nie poczułam czyichś rąk, zaciskających się na mojej talii. Sekundę później wszystko rozbłysło jaskrawym światłem eksplozji, a w uszach zadźwięczał huk zgniatanego metalu.
Krzyknęłam, czując, jak upadam na rozbite szkło. Zanim się zorientowałam, coś mocno szarpnęło, a bezwładne ciało jakiejś dziewczyny przeleciało obok, ciągnąc mnie za sobą. Nie mogłam nic zrobić, jedynie poddać się sile uderzenia. Wagon obrócił się, sprawiając, że z całej siły uderzyłam prawym barkiem o drzwi jednego z przedziałów.
– N–nie – wyjąkałam, próbując zobaczyć coś w ciemnościach. Powietrze wypełniały tumany kurzu, a w oddali słychać było głośne krzyki. Ostatnie szarpnięcie spowodowało, że zsunęłam się na drzwi jednego z przedziałów, które zwisały przekrzywione pomiędzy przejściem z jednego, do drugiego wagonu. – James? Merline... Jam... James!
Coś huknęło i po prawej stronie pojawiła się kula ognia, przez wybitą szybę oświetlając przestrzeń wokół mnie. Wagon opierał się o peron, a jego przód był całkiem zgnieciony. Coś w mojej głowie mówiło mi, że to nie dzieje się naprawdę, że przecież to tylko sen, ale głos był za cichy. Nie potrafiłam się skupić na niczym innym, niż wszechogarniająca panika.
Spojrzałam na swój prawy bark, który pokryty był krwią. Starałam się nie myśleć nad tym, skąd ona się wzięła. Powoli złapałam się obramowania drzwi i podniosłam, czując obezwładniający ból w ręce. Syknęłam cicho, pochylając się. Lewą ręką sięgnęłam po różdżkę, która wciąż znajdywała się w tylnej kieszeni spodni.
– James!
To sen, Lily, to tylko sen. Obudź się, Lily, obudź!
Potrząsnęłam głową, uparcie brnąc do przodu. Próbowałam wspiąć się po ramie okna, jednak obręcz, której się złapałam, pękła, a ja upadłam na drzwi, które pod wpływem uderzenia osunęły się w dół. Wylądowałam na kolanach w czymś lepkim, a mój prawy bark zapulsował bólem. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że pomiędzy moimi rękami, na ziemi, w ciemnej plamie dziwnego płynu, znajdowały się czarne loki. Przez całe moje ciało przeszła fala dreszczy, kiedy zrozumiałam, czym była ciesz, w której klęczałam. Powoli uniosłam głowę wyżej, za sobą słysząc głośny wrzask. Ktoś krzyczał moje imię, ale nie potrafiłam odwrócić wzroku od ciemnych oczu, zastygłych w wyrazie przerażenia.
– Lily, nie patrz, błagam, Lily!
Ale było już za późno. Spoglądałam na zalane krwią policzki i na wpół otwarte, pełne usta. Wyglądała, jakby spała. Otoczona czerwoną bryzą, z szatą otulającą jej tułów, jakby zapomniała się przebrać. Naprawdę chciałam uwierzyć, że spała, z otwartymi oczami i rękami zwisającymi po obu stronach tułowia, z odchyloną do tyłu głową, jak gdyby chciała się przeciągnąć. Jakby miała zaraz wstać i powiedzieć, że wszystko jest w porządku.
– Lily! Lily, proszę cię, spójrz na mnie, nie patrz tam, błagam!
Czyjeś ramiona owinęły się wokół mnie i dopiero wtedy dotarło do mnie, że krzyczałam. Głośny wrzask przedzierał się przez tumany kurzu, kiedy James próbował odciągnąć mnie od zatopionego w kałuży krwi ciała Maxse. Pierś Krukonki była na wylot przebita grubym drutem, prawdopodobnie szyną przesuwanych drzwi. A ja potrafiłam jedynie krzyczeć, krzyczeć tak długo, aż zabrakło mi tchu, podczas kiedy łzy zalewały moją twarz.
– Merlinie, Lily, obudź się, obudź!
Zaczęłam się krztusić, łapczywie łapiąc powietrze. Ktoś kołysał mną delikatnie, zaciskając palce na moich ramionach, przyciskając do swojej klatki piersiowej. Próbowałam coś powiedzieć, odetchnąć, ale potrafiłam jedynie szlochać, wtulając się w ciemną koszulkę. Nie miałam pojęcia co się ze mną dzieje, ani ile trwałam zawieszona w tym jednym momencie. Dopiero po dłuższej chwili byłam w stanie złapać normalny oddech. Z każdą sekundą docierała do mnie okrutna prawda – to nie był tylko sen. To stało się naprawdę, pociąg się wykoleił i zabrał ze sobą życie nie tylko Maxse.
Powoli uniosłam wzrok do góry i spojrzałam w ciemne oczy chłopaka, który siedział na moim łóżku. Jego czarne włosy zwisały po obu stronach zasmuconej twarzy, niczym całun. Ciągle trzymał mnie w swoich ramionach, mocno i stabilnie, jakby się bał, że jeśli mnie puści, to znów odlecę. 
– Sy–yriusz – wyjąkałam zachrypniętym głosem, jednak on jedynie pokręcił głową.
– Jestem tutaj, wszystko jest w porządku.
– Ja... Przepra...
– Daj spokój – przerwał mi, odgarniając włosy z mojej twarzy. – Znowu miałaś ten koszmar, prawda?
Siedziałam w ciszy, próbując przetrawić jego słowa. Ten koszmar. Ten, który nawiedzał mnie prawie każdej nocy, od miesiąca. Ten, którego nie potrafiłam się pozbyć.
– Jeśli chcesz, możesz mi o tym opowiedzieć – zaproponował cicho Syriusz, odsuwając się delikatnie, wcześniej upewniwszy się, że kiedy mnie puści, nie zacznę znowu świrować. W odpowiedzi pokręciłam głową, chowając twarz w dłoniach. Nie chciałam znowu do tego wracać. 
– Skąd się tu wziąłeś? – zdołałam wychrypieć.
– Szedłem do łazienki. Usłyszałem, jak płaczesz.
Między nami zapadła cisza. Syriusz potarł swoje prawe ramie, po czym zaczął podnosić się z łóżka.
– Jeśli czegoś potrzebujesz, mogę pójść po Jamesa, albo...
– Nie zostawiaj mnie samej. Proszę – szepnęłam, czując, jak do moich oczu napływa kolejna fala łez. Black spojrzał na mnie z troską, a potem ponownie usiadł obok i pomógł mi się położyć. Dopiero kiedy przykrył mnie kołdrą i pozwolił się w siebie wtulić dotarło do mnie, jak bardzo dygotałam. 
– Nie zostawię – zapewnił mnie Łapa, delikatnie odgarniając włosy z mojej twarzy. – Zawsze możesz na mnie liczyć, Lily.




Więc naprawdę nie wiem co mam napisać. Dochodzi jedenasta w nocy, stresuję się wynikami z matur, które będą za jakąś godzinę i mam ochotę się pochlastać, ale mimo wszystko czuję też niemałe podekscytowanie, nareszcie publikując.
Bardzo długo zastanawiałam się, jak ma wyglądać druga część i nie sprostałam swoim oczekiwaniom. Ale to nic. Dopiero dzisiaj przypomniałam sobie, dlaczego powstał ten blog i zrozumiałam, że od początku miał po prostu dawać mi radość. Dlatego w końcu się przemogłam i odważyłam znowu zacząć od początku.
Cały dzisiejszy dzień spędziłam nad dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik. Zabawy było co niemiara, a szczególne podziękowania należą się Ksenii, która pomogła mi z kodami CSS. Nowy szablon boleśnie przypomina mi o tym, ile już za mną, ale to dobry ból i mam nadzieję, że taki wygląd bloga posłuży mi tak dobrze, jak poprzedni (chociaż nie mogę zaprzeczyć, że tęskno mi do starego :c).
Mogę tylko napisać, że naprawdę się cieszę, iż wróciłam. Rozdział jest jaki jest, nie jestem zadowolona do końca z opisania między innymi domu Potterów, ale chciałam po prostu ruszyć do przodu.
Wiem, że pewnie mieliście małe "co kurde" podczas czytania początku, ale właśnie tak miało być. Jeśli mi wyjdzie, to potem ładnie wszystko wplotę w kolejne rozdziały i dowiecie się dokładnie, co stało się po wykolejeniu pociągu.
No i tyle. Koniecznie napiszcie co sądzicie, i o rozdziale, i o szablonie. Poprzedni miał swój urok i już zawsze będzie mi się kojarzył ze Stop Dreaming, ale może zmiany podziałają na dobre.
Kocham, Wasza, Ati